Wydrukuj tę stronę
piątek, 01 czerwiec 2018 00:00

Moje wspomnienia 14 marzec 1945 r. do 18 listopada 1947 r.

Autor: 
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

10 marca 1945 r. po długim oczekiwaniu wojsko radzieckie oswobodziło Mirachowo, gdzie mieszkałam od urodzenia. Wielka nadzieja na szybkie zakończenie wojny, ale radość trwała krótko.

Wojsko NKWD przeszło jak huragan, żołnierze bili, rabowali, niszczyli co mogli, gwałcili kobiety i nieletnie dziewczyny, nawet darli pierzynę wypuszczając pierze, pijani domagali się wódki i panienek, były wypadki, że ojciec bronił córki, nie pozwolił jej gwałcić, za co rozstrzelali go na miejscu. Miało to miejsce w Staniszewie. 14 marca już najgorsze minęło było spokojnie. Moja mama zachorowała, w listopadzie zmarł mój ojciec. Wybrałam się do mojej cioci po lekarstwo, która mieszkała we wsi Mirachowo. Ja z rodzicami mieszkałam na wybudowaniu na 11 ha gospodarstwie. Ciocia była sama z dwuletnią córeczką, wujek był w partyzantce. Idąc do cioci po drodze spotkałam mojego sąsiada, który w czasie wojny ukrywał się w bunkrze w lesie – za wcześnie wyszedł z lasu. Przed szkołą w Mirachowie zatrzymał nas patrol żołnierzy NKWD na koniach. Pod eskortą czterech żołnierzy z karabinami prowadzili nas do byłego nadleśnictwa w Mirachowie, gdzie mieścił się sztab NKWD. Zamknęli nas w stodole, gdzie było już sporo kobiet i mężczyzn siedzących lub leżących na słomie. Przy wyjściu ze stodoły stało dwóch żołnierzy z karabinami, a kilku żołnierzy z karabinami chodziło wokół stodoły. Następnego dnia przyszedł po mnie żołnierz i zaprowadził mnie do sztabu NKWD do biura w nadleśnictwie na przesłuchanie. Siedziało tam kilka oficerów (lejtnantów), wraz z nimi tłumacz. Zaczęło się przesłuchanie od imię i nazwisko i imię ojca i pytanie „gdzie jest twój mąż oficer?". Mówię, że „nie mam męża". Krzyczeli na mnie, powtarzali to pytanie kilka razy. Po naradzie kazali mnie zaprowadzić na strych. Na strychu było już więcej kobiet i mężczyzn. Cały czas nad nami stał żołnierz z karabinem. Nie wolno było rozmawiać. Następnego dnia znowu przyszedł żołnierz i znowu zaprowadził mnie to sztabu NKWD. Już bardzo krzyczeli na mnie „ Powiedz gdzie jest twój mąż oficer, kłamiesz!", „Jeśli powiesz gdzie jest to ciebie zwolnimy". „Za to że jesteś uparta kłamiesz pojedziesz na Sybir, tam ciebie nauczą pracować (robotać)". Byłam taka zastraszona w dodatku martwiłam się o moją chorą matkę, która została w domu i nie wiedziała co się ze mną stało, dlaczego nie wróciłam do domu. Już następnego dnia załadowano nas na samochody wojskowe po 40 osób plus 4 żołnierzy z karabinami. Odwieźli nas do Miechucina na dworzec kolejowy. Tam zamknęli nas wszystkich razem (kobiety i mężczyzn) w poczekalni bez szyb, było bardzo zimno i mokro, leżeliśmy na goło betonowej posadzce, a był to marzec. Z Miechucina eskortowano nas dużą grupą do Kartuz. Do Łapalic prowadzili nas torami kolejowymi, z Łapalic do Kartuz szosą. W lesie przed Kartuzami mężczyzna w średnim wieku próbował uciec do lasu, ale natychmiast strzelił żołnierz i zabił go na miejscu. Zatrzymali całą grupę i pokazali jak ruski sołdat celnie strzela, „Tak będzie z każdym, kto będzie próbował uciekać". Doprowadzili nas do kartuz i zamknęli w więzieniu, w mojej celi było 20 osób, było bardzo ciasno, ale cieplej. Do celi przynieśli nam po kubku zupy i kawałku czarnego chleba. Byliśmy bardzo głodni i zmęczeni. Z więzienia w Kartuzach transportowano nas samochodami wojskowymi pod silnym konwojem do Kościerzyny. W Kościerzynie zamknęli nas w drewnianym baraku – pomieszczenia biurowe. Były tam arkusze papierów i kartek żywnościowych, które nam się przydały do spania, gdyż nie musieliśmy leżeć na gołej podłodze. W Kościerzynie byłam bardzo słaba, dostałam silnej biegunki, spotkałam na korytarzu znajomych z Mirachowa – Franka Okroja i Edmunda Mejera, którzy za wcześnie wyszli z lasu, byli w partyzantce w bunkrze, przestraszyli się na mój widok „Anka jak ty wyglądasz!", „Trzymaj się bo nie zobaczysz więcej Mirachowa", po cichu powiedzieli że planują ucieczkę „Uciekaj z nami". Powiedziałam: „Uciekajcie, ale beze mnie bo będziecie mieli tylko kłopot ze mną". Ucieczka im się udała, ale do domu wrócili po 4 miesiącach, mieli różne nieprzyjemności. Z Kościerzyny prowadzili nas etapami do Grudziądza, już nie pamiętam jak nazywała się ta miejscowość – na polu za wioską stała duża stodoła, tam mieliśmy nocować i coś zjeść. Była kuchnia polowa, zupa pachniała apetycznie w kotle. Byliśmy bardzo głodni i zmęczeni, nagle przyszedł rozkaz maszerować dalej. Została zupa i stodoła, ale tam zdobyłam zardzewiałą puszkę po konserwach, która mi długo służyła. Spaliśmy na gołej zimnej ziemi pod gołym niebem. Cały czas nas poganiali i krzyczeli: „Bistro dawaj bistro", czasami ktoś nie nadążał bo był słaby to dostał kolbą. Młoda dziewczyna nie wytrzymała, wyskoczyła z kolumny i chciała uciec, ale sołdat strzelił celnie zabił dziewczynę, znowu zatrzymali nas i musieliśmy oglądać jak ruski sołdat celnie strzela. Pamiętam w palmową niedzielę świeciło słońce trochę nas ogrzało. Doszliśmy do Grudziądza przez Wisłę mostem pontonowym. Na środku Wisły 17 – letnia dziewczyna z długim pięknym warkoczem skoczyła do wody, natychmiast za nią skoczył sołdat i wyciągnął ją za ten piękny warkocz – więcej nie widziałam tej dziewczyny. Najpierw prowadzono nas do kaplicy przy więzieniu, tam odliczono nas i prowadzono do więzienia do celi. W mojej celi było 40 osób, leżałyśmy na gołej betonowej posadzce, jedna obok drugiej. Niektóre dziewczyny miały koce, ja nie miałam nic, w nocy przychodzili żołnierze, wybierali dziewczyny obiecywali, że dadzą chleba, po mnie też przyszedł. Nie chciałam z nim iść, rozłościł się i strasznie mnie pokopał. Następnej nocy znowu przyszedł, dziewczyny zaczęły głośno krzyczeć, krzyki usłyszał oficer, przyszedł do celi, kazał natychmiast wyjść żołnierzowi, a nam powiedział. Że jeżeli przyjdzie jakiś żołnierz po panienki w nocy, podrapać go na twarzy to będzie dowód, że wchodził do celi. Wy jesteście internowane, nie wolno tego robić, a my się już z nim rozliczymy. Raz dziennie przynosili nam po kawałku chleba czarnego i pół litra wody – zupy. 1 kwietnia 1945 roku w I Święto Wielkiej Nocy zaprowadzili nas pod silnym konwojem na dworzec kolejowy w Grudziądzu. Załadowano nas do bydlęcych wagonów – 1500 osób. Wagony zamknięto i w drogę na daleki Sybir. W moim wagonie było zamkniętych 40 osób. Przy każdym wagonie siedziało 4 wachciorów z karabinami maszynowymi, w dodatku na dachach siedzieli i leżeli żołnierze z karabinami. Traktowali nas jak najgorszych przestępców, dziewczyny które poznałam w Grudziądzu to była Ada Benkowska i Elżbieta Skierka, były razem ze mną w wagonie. 20 osób siedziało lub leżało na podłodze, drugie 20 na pryczach z desek. Na środku wagonu stał kubeł bez dna, było małe zakratowane okienko, było ciemno i zimno. Był długi skład wagonów, jechaliśmy przeważnie nocą, słychać było tylko stukot kół i gwizd lokomotywy. Przeważnie w dzień staliśmy na bocznicy kolejowej. Raz na dzień, a bywało że co drugi otwierali wagon, kilka razy nas liczyli, przynieśli do wagonu wiadro z zupą – wodą – z pokrzyw, gorzkiego łubinu, suszonych buraków pastewnych i zmarzłych kartofli – pół litra na osobę. Zupę dostały tylko te osoby, które miały naczynia, byłam w lepszej sytuacji bo miałam zardzewiałą puszkę, która długo mi służyła, dzieliliśmy się z koleżankami w niedoli. Czasami do zupy dołożyli kawałek ciężkiego jak glina chleba. Jeżeli ktoś zmarł w wagonie został tak długo aż zatrzymał się w polu, w moim wagonie zmarły dwie dziewczyny. Pociąg zatrzymał się, otworzyli wagon, zmarłych rozbierano – rzeczy zabierali – wyciągano za ręce i nogi i wyrzucano ciała do śniegu – o tych ludziach nikt się nie dowie gdzie i jak zginęli. Dojechaliśmy do Czelabińska, otworzyli wagon i kazali wyjść z wagonu – nogi w kolanach były sztywne. Zaprowadzili nas do łaźni (bani), tam było bardzo ciepło, duszno, w wagonach było zimno dlatego wszyscy byli słabi, prawie wszyscy zemdleli – padli jak muchy. Potem jechaliśmy z Czelabińska dalej na wschód przez Ural na Sybir. 21 kwietnia 1945 roku pociąg zatrzymał się w lesie, zrobił się ruch, otworzyli wagony i kazali nam wyjść, jeszcze kilka kilometrów po kolana w śniegu. Na szczęście miałam prawie nowe buty sznurowane, ale tylko do kostek, płaszcz wełniany, ale nie na te warunki. Było strasznie zimno, zobaczyliśmy w lesie łagier, ogrodzony drutem kolczastym, na każdym rogu kilka żołnierzy z karabinami, dookoła ogrodzenia chodzili uzbrojeni żołnierze – przeraziliśmy się na ten straszny widok – brama, wartownia, dyżurka, kilka ziemlanek. Przekroczyliśmy bramę, która za nami zamknęła się i zaczeliśmy łagrowe życie. Ziemlanka była to dugi dół wykopany w ziemi, na wierzch poukładane belki i zasypane ziemią, przez środek długa piętrowa prycza zrobiona z desek i dwie prycze po bokach. Leżałyśmy tylko na gołych deskach jedna obok drugiej. W mojej ziemlance było 170 osób. W jednej ziemlance mieściło się ambulatorium, w której nie było żadnych lekarstw, urzędował tam oficer – lekarz (wracz). Były tam ziemlanki dla mężczyzn, kuchni i karcer do którego było się łatwo dostać. Koleżanka Małgosia – 17 lat rozmawiała ze znajomym chłopcem, zauważył to wachcior i posadzili ich razem do karceru na pięć dni i nocy dając im dziennie pół litra wody. Pierwsze dni w łagrze do badania lekarskiego w obecności kilku oficerów kierowanie do pracy – były 3 grupy. I grupę kierowali do bardzo ciężkiej pracy do kopalni węgla, azbestu, fabryki kamieniołomów. Ja byłam w II grupie, przydzielili do pracy w lesie, razem ze mną pracowała Małgosia Płotka i inni. A III grupa to były osoby bardzo słabe. Praca w lesie to było ścinanie i piłowanie drzew, obcinanie gałęzi i składowanie ich na kupę – było zimno i mokro. Ciepłych ubrań nie dostaliśmy. Nie było gdzie wysuszyć mokrych rzeczy. Po kilku dniach w Serance dostałam gorączki i miałam wrzód w gardle, lekarz stwierdził, że to Tuberkuloz, wróciłam do łagru, jako lekarstwo dostałam jedną kroplę jodyny dziennie i skierowanie do lżejszej pracy do „Łagier Komando". To była praca na terenie łagru, zostałam przydzielona do brygady wodnej, w której pracowało 20 dziewczyn do noszenia wody w wiadrach z rzeki do kuchni (w obie strony było ok. 2000 m). Dwie dziewczyny niosły wiadro na grubym patyku, norma dzienna wynosiła 10 wiader wody na dwie osoby. Przechodziłyśmy 10 razy przez bramę łagrową, zawsze nas liczyli kilka razy. Jeden konwojent prowadził nas idąc przodem, a drugi szedł za nami. Przechodziliśmy obok komendantury i mieszkań oficerów, niektóre dziewczyny chodziły tam sprzątać, jeżeli nasz wachcior miał dobry humor to pozwolił nam w rzece umyć ręce i twarz, ale się bardzo bali. Każda osoba w łagrze dostawała wieczorem pół litra wody, to można było wypić albo przemyć oczy i ręce i tak chodziłyśmy od rana do wieczora. Pod koniec maja zrobiło się zielono i szybko się ociepliło, jeżeli się nam udało zbieraliśmy w lesie nad rzeką liście poziomek i pokrzyw na herbatę. Wieczorem osoby, które pracowały w kuchni przynosiły wodę gotowaną (kipitok) do ziemlanek. Z tych liści parzyłyśmy herbatę. Tym sposobem pomagałyśmy chorym, których było bardzo dużo. Tyfus, dur brzuszny, kobiety były całe opuchnięte, nie mogły chodzić, skóra pękała na nogach i wyciekała woda – najgorsze były biegunki. Słabi nie wytrzymali. Głód, brud, wilgoć w ziemlankach, zimno, w lepszej sytuacji były kobiety, które leżały na górnej pryczy bo więcej brudów było na dole. W łagrze można było zamieniać swoją porcję chleba na lepszą puszkę po konserwach, grzebień zrobiony z drewna, łyżkę drewnianą i mały kawałek mydła – głód był straszny, ale jeszcze gorsze były wszy – gryzły bez miłosierdzia, we włosach i po całym ciele, w żaden sposób nie można było tej plagi zlikwidować, ścinali włosy, a i tak gryzły, do tego jeszcze świerzb. Później prowadzili nas do łaźni i do odwszawiania, po odwszawianiu jeden dzień był spokój, a na drugi dzień już znowu było pełno. Pamiętam miałam wełnianą halkę na drutach aż się ruszyło w oczkach, za ziemlankami był wykopany dół 3 do 4 metrów głęboki. W poprzek domu były rzadko poukładane okrągłe drążki, na te drążki trzeba było wejść i załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. Najgorzej było kiedy było mokro, drążki były śliskie, bardzo łatwo było wpaść do dołu i utopić się w tej mazi. Jeśli ktoś miał silną biegunkę i musiał iść w nocy, wszyscy spali i byli zmęczeni szkoda było ich budzić. Kilka osób utopiło się w tym dole. Byłam świadkiem, widziałam rano ciała, nikogo to nie obchodziło, rano kazali posypać wapnem i ślad zaginął po człowieku. Straszne w jakich warunkach ludzie ginęli. Po zakończeniu działań wojennych, do łagru przyjechała komisja z Czerwonego Krzyża, rozdali kartki i pozwolili napisać do domu, ale bez podania adresu łagru. Zadowoleni że rodziny nareszcie dowiedzą się że żyjemy, ale po kilku dniach nasze kartki porozrzucane w lesie, w dalszym ciągu moja mam nie wiedziała czy żyję i co się ze mną stało. Do dziś się zastanawiam jak to wszystko można było przeżyć, byliśmy gorzej traktowani niż zwierzęta – głodni, brudni, obdarci, żołnierze krzyczeli „bistro, bistro", a zawsze było za wolno, przy takim odżywianiu byliśmy słabi, modliłyśmy się bo tylko modlitwa nam została, po cichu, żeby żołnierze nie słyszeli, na pryczy odmawiałyśmy różaniec. Miałam tylko medalik Matki Boskiej Szkaplerznej. Modliłam się i wierzyłam, ż Matka Boska Sianowska mnie wysłucha. Czasami już traciłam nadzieję, uważała, że jest to niemożliwe, przerażała nas ta odległość 4000 km od domu. Moja mama też się bardzo mocno modliła do Matki Boskiej Sianowskiej, chodziła po różnych urzędach, ale nikt nic nie wiedział co się z nami stało. Spotykałyśmy się po pracy za ziemlankami na tka zwanych „parolach" – za to groziła kara czyli karcer. To była nasza jedyna nadzieja czegoś się dowiedzieć, osoby które wychodziły do pracy poza łagier czasem się czegoś dowiedziały o transportach do Polski. Żyłyśmy już nadzieją, że będzie transport, był ale do innego łagru, a do łagru w Szadryńsku przywieźli transport z Archangiejska. W ziemlance obowiązywała cisza – tylko spać i odpoczywać, żeby lepiej pracować, jak wszedł do ziemlanki żołnierz lub oficer to wszyscy musieli stać na baczność, takie było łagrowe życie. O godzinie 7:00 w Polsce było to godzina 3:00, była powierka (apel), każda grupa z ziemlanki stała osobno w szeregu po 5 osób, starszy ziemlanki meldował ile jest osób do apelu, ile osób chorych pozostało w ziemlance. Czasami trzeba było długo stać i czekać zanim przyjdą oficerowie ze sztabu. Już do bramy nadchodzili, starszyna krzyknął „Smirna" (baczność) i wszyscy stali na baczność. Długo liczyli czase kilka razy, jak skończyli liczyć, zgadzało się, kazali spocząć, pobrać chleb i wychodzić do pracy, chleb wydawali tylko rano. Przeważnie zjadaliśmy swoją porcje rano, był to kawałek ciężkiego, czarnego chleba, obiad dla tych, którzy byli na terenie łagru i chorych pół litra wody – zupy i do tego kawałki ziemniaczka lub kilka ziarenek grochu gotowanego z solonym śledziem lub parę ziarenek kaszy. Dla tych osób, które wychodziły do pracy zupa była wieczorem , rano w czasie apelu wynosili zmarłych, którzy zmarli w nocy, zmarłych rozbierali i wrzucali na wóz – były to tylko szkielety i kości. Musieliśmy na to patrzeć. Wóz ciągnęło kilku mężczyzn z „Łagier Komando". Zmarłych wywożono za ogrodzenie do lasu, wrzucano do dołu. Mężczyźni, którzy wywozili ciała mówili, że postawili na tych zbiorowych mogiłach krzyże z brzozy, których rosło dużo w lesie. Tym samym wozem do łagru do kuchni przywozili produkty spożywcze jak chleb, suszone ryby, jakieś śmierdzące mięso i inne. Pod koniec czerwca przewieziono nas samochodami na Kołchoz do pielenia buraków, kapusty i marchwi. Zamknięto nas tam w drewnianym baraku, przed barakiem stały drewniane koryta z wodą do mycia, przy pieleniu były już liście, gotowaliśmy z liści buraczanych i łopuchy. Później już były młode ziemniaki, każda mogła podkopać jeden ziemniak, ten ziemniak później był tarty na tarce z kawałka blachy z puszki i gotowany z wodą i liśćmi, była smaczna zupa, żołądki nie były już puste. Moja brygada to było 20 dziewczyn, dwie brygadzistki Rosjanki i dwóch wachciorów z karabinami, starałyśmy się dobrze pracować, dlatego nam brygadzistki pozwalały gotować te zupy. Od 1 sierpnia zaczęło się kopanie ziemniaków, przez 6 tygodni kopałam łopatą dwa rzędy ziemniaków, a dwie dziewczyny zbierały je do wiader, każda swój rząd – teraz nie byłyśmy już głodne. Jak okiem sięgnąć było pole, były małe zagajniki i strumyki, woda i gałęzie do ogniska, brygadzistki już nas tak nie pilnowały poszły z wachciorami hulać do zagajników. Przyniosły nam nawet sól, dla nich też gotowałyśmy ziemniaki, zupy jarzynowe. Była wymiana, inne brygady kopały przy kopaniu marchwi i cebuli, głodne już nie chodziłyśmy i wszy już też nie było. Co dwa tygodnie prowadzili nas do łaźni, była taka prowizoryczna, ale umyć się było można, któregoś dnia, a noce już były zimne, brygadzistce zginęły pończochy (nie moje), wypędzano nas wszystkie z baraku do apelu, stałyśmy za krę całą noc na dworze – w nocy padał śnieg. Rano zmarznięte poszłyśmy do pracy bez chleba i zakaz gotowania na polu czegokolwiek. 15 września spadło już dużo śniegu, pola zamarzły, skończyły się wykopki, połowa ziemniaków w ziemi. Przetransportowano nas do łagru w Kurganie, zamknięto nas w baraku z piecem, piętrowe prycze z desek, każda dostała siennik wypchany trocinami, było czysto, już nie było wszy za to były pluskwy, ale mnie na szczęście pluskwy nie gryzły. Porcje przydziałowego chleba można było zamienić na lepszą puszkę z uchwytem, mydło, pończochy, igły i nici. Za naszym łagrem była fabryka proszku do prania, przechodząc do pracy czasami udało się zorganizować trochę proszku do prania. Takie organizowanie nazywało się „Cap-ca-rap". W Kurganie wydali nam watowane ciepłe (brudne) ubrania, walonki, czapki na uszy i rękawice. Prowadzili nas rano do wieczora do odśnieżania torów kolejowych i peronów w Kurganie. Z łagru do pracy prowadził nas wachcior z karabinem każdy swoją grupę. Nie wolno nam było z nikim rozmawiać. Praca była ciężka i było bardzo zimno, ponad 40 stopni mrozu nie wychodziliśmy do pracy. Za ciężką pracę dostaliśmy w stołówce kolejowej lepszą zupę. Cały czas podczas jedzenia stał żołnierz z karabinem. Wracając z pracy było już ciemno, kradliśmy z tartaku, który był blisko naszego łagru odpady drzewa i co się udało, żeby napalić w piecu. Na to żołnierze nie reagowali, jeżeli się dobrze udało. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia w 1945 roku – moje pierwsze Święta poza domem. W Wigilię była nawet bardzo mała choinka, nasze porcje chleba zostawiłyśmy na kolację, były kolędy i łzy. Każdy był myślami w domu z bliskimi. Wojna się skończyła a nas trzymają w łagrze nie wiadomo za co. W Kurganie najbliżej byłam z Lilą Skierka – spałyśmy obok siebie. Chorowała na padaczkę. W wieczór Wigilijny 5 dziewczyn dostało ataku padaczki jedna po drugiej. W I Święto Bożego Narodzenia pracowałyśmy od rana przy odśnieżaniu torów kolejowych. Naszym narzędziem pracy był kilof i łopata – była to ciężka praca – zmarznięty śnieg i lód kuło się kilofem, a łopatą wrzucało się na podstawione wagony. Podszedł do mnie młody człowiek cywil i dał mi cały bochenek białego chleba. Rozpłakałam się na widok normalnego chleba. W I Święto Bożego Narodzenia normalny chleb! Podzieliłam się z koleżankami w niedoli zamiast opłatka – wszystkie płakałyśmy – przypomniał nam się dom wszyscy bliscy, a my tu na poniewierce nie podobni do ludzi, otępiali, zastraszeni, obdarci, stale pod strażą uzbrojonych żołnierzy. Minęła zima już nie było śniegu, zmiana pracy. Prowadzili nas rano na budowę, nosiłam zaprawę murarską w wiadrze po drabinie i cegłę, sprzątałam po stolarzach i murarzach. Jeżeli majster nie wykonał normy to został dłużej na budowie aż przekroczył normę. Za przekroczoną normę była dodatkowa porcja chleba. Żołnierze, którzy nas pilnowali też zostawali dłużej. Czasem już myślałam, że nigdy nie wyjdę z tego „Piekła na Ziemi". Tak minęło lato. I znowu ciężka Syberyjska zima – 1946 rok. Spadło dużo śniegu i ostry mróz i znowu odśnieżanie zasypanych torów kolejowych i peronów w Kurganie. W lutym odmroziłam obie nogi – wszystkie palce – nie było dodatkowej zupy. Przez dwa miesiące nie wychodziłam z baraku. Pielęgniarka z ambulatorium przynosiła mi jakiś fioletowy płyn, którym robiłam okłady. Znowu odezwał się wrzód w gardle. Pielęgniarka pocieszała mnie, że lekarz powiedział, że będzie transport chorych i słabych do Polski – transport był nie do Polski ale do Charkowa, razem ze mną jechała Elżbieta Skierka takimi samymi wagonami jak na Sybir przez kilka dni. Pod koniec transportu zabrakło żywności, planowali krócej jechać. Przez trzy doby nie dostaliśmy jedzenia ani picia. Dojechaliśmy do Charkowa – byliśmy bardzo słabi. Do wagonów przynieśli nam przegotowaną wodę do picia, a potem zupę. Z dworca w Charkowie zaprowadzili nas do dużego łagru był to „International Lagier" – międzynarodowy. Byli tam Niemcy, Węgrzy, Jugosławianie, Rumuni i dużo Polaków – uczestników Powstania Warszawskiego. Traktowano nas wszystkich jednakowo jako jeńców wojennych – wojennoplennych. Niestety mojego numeru nie pamiętam. Były już tam lepsze warunki. Łaźnie, mały szpital, stołówka, łóżka polowe z pościelą. Był dentysta Polak z Łodzi, lekarz Węgier, który wyleczył mi moje gardło, wszyscy dostali przydział tytoniu, 17 gram cukru i 10 rubli miesięcznie. Zostałam przydzielona do pracy w szwalni. Byli tam krawcy, którzy szyli dla wojska, za przydziałową porcję tytoniu krawiec uszył mi spódniczkę i płaszcz ze starego wojskowego płaszcza. Szewc zrobił mi buty, za oszczędzone ruble kupiłam bluzkę. Osoby, które wychodziły do pracy do miasta miały okazję coś kupić. Moja norma to było uszyć 8 prześcieradeł. Już trochę byliśmy podobni do ludzi. Ze mną było 6 dziewczyn, dwie Niemki, Irena Kunicka z Bydgoszczy, Longina nazwiska nie pamiętam i Elżbieta Skierka. Z komendantury NKWD, w której pracowała Rosjanka, której zrobiłam na drutach skarpety i rękawiczki, dowiedziałam się, że będzie transport do Polski w listopadzie i że ja jestem na liście. Nie wierzyłam bo już tyle razy obiecywali. Jednak transport był. Odprowadzili nas na dworzec kolejowy w Charkowie i zamknęli w wagonie. W moim wagonie było 39 mężczyzn i ja sama, w starszym wagonie został Wojciech Drozd z Warszawy, który był ze swoim sąsiadem w łagrze od Powstania warszawskiego, kazali żeby się mną opiekowali. Nie wierzyliśmy, że jedziemy do polski, dopiero w Brześciu usłyszeliśmy polską mowę, zaśpiewaliśmy: „Jeszcze Polska nie zginęła...", wszyscy płakali, a byli to mężczyźni w średnim wieku. 15 listopada 1947 roku w Białej Podlasce w punkcie repartycyjnym zostałam zwolniona. Dziwne to było uczucie. Cały czas pod eskortą żołnierzy z karabinami, a raptem wolni. Każda osoba dostała bilet na przejazd do domu, 1000 złotych, puszkę konserwy, a ja oprócz tego dostałam buty na wysokich obcasach. Zakazali nam mówić skąd wracamy. W Warszawie starszy wagon ze swoim sąsiadem zaproponował mi, żebym poszła z nimi do domu, na dworcu zdążyli się zorientować, że mam pociąg do Gdyni dopiero rano, żeby z nimi coś zjeść i odpocząć, a oni mnie rano odprowadzą na dworzec. Przychodzimy do ulicy, na której mieszkali, a tu ani ulicy ani domów tylko gruzy. Nie mieli żadnych wiadomości od swoich rodzin od Powstania Warszawskiego. Jednak odprowadzili nie na dworzec, a sami poszli szukać swoich bliskich – mieli żony i dzieci. Poczekałam do rana na dworcu, który był bardzo zniszczony i pojechałam do Gdyni. Akurat w moje 22 urodziny 18 listopada wróciłam do domu. I tak NKWD wydarł mi 2 lata i 8 miesięcy mojej młodości. Nie wiem za co byliśmy zastraszani, upokorzeni, głodni, obdarci w nieludzkich warunkach zawszeni i schorowani.

Czytany 1804 razy Ostatnio zmieniany piątek, 29 czerwiec 2018 09:46
Norbert Maczulis

Zapraszam na stronę portalu Szwajcaria-Kaszubska.pl gdzie można przeczytać moje publikacje.

Dyrektor Muzeum Kaszubskiego w Kartuzach (do 30 kwietnia 2015), Norbert Maczulis

Mój profil na fb.com/norbert.maczulis

Najnowsze od Norbert Maczulis

Artykuły powiązane