Wydrukuj tę stronę
piątek, 01 czerwiec 2018 00:00

Obrona Wybrzeża w 1939 r.. Wspomnienia i refleksje

Autor: 
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Kpt. piech. Michał Pikuła, dowódca 2 kompanii IV Kartuskiego Batalionu Obrony Narodowej

Obrona Wybrzeża w 1939 r.. Wspomnienia i refleksje (Relacja ukończona w Szczecinie w czerwcu 1957 r., przechowywana w Oddziale Gdyńskim ZBoWiD.)

Przygotowania do obrony

I

Jesienią 1937 r. rozkazem szefa personalnego Dep(artamentu) Piech(oty). M(inisterstwa) S(praw) Wojsk(owych) przeniesiono mnie z 33 pp w Łomży do M(orskiej) B(rygady) O(brony) N(arodowej) w Gdyni, podległej D(owództwu) O(brony) W(ybrzeża) M(orskiego). W dniu 3 września 1937 r. zameldowałem się w dowództwie MBON w Gdyni u dowódcy brygady, płk. dypl. Sas - Hoszowskiego, który przydzielił mnie do Kartuskiego Batalionu ON w Kartuzach na stanowisko dowódcy 2 komp. , z miejscem postoju w Żukowie.
Następnego dnia udałem się koleją do Kartuz i tam, po uzyskaniu potrzebnych mi informacji, zwiedziłem miasto, które swym pięknym położeniem i schludnością zrobiło na mnie dodatnie wrażenie. Nazajutrz wyjechałem koleją do Żukowa, oddalonego 12 km od Kartuz, aby zorientować się w miejscowych warunkach. Żukowo oddalone jest 8 km od granicy Gdańska. Duża wieś kościelna (Od 1989 r. Żukowo jest miastem – przyp. N. M.) z siedzibą gminy, węzeł komunikacyjny drogowy, dwie stacje kolejowe, kilka sklepów, cztery karczmy w rękach właścicieli Niemców lub zniemczonych Polaków. Ludność mieszana, około 90 proc. Polaków i reszta Niemcy, którzy przy swej nieznacznej liczbie mieli w swym posiadaniu ponad 50 proc. handlu miejscowego. Dość dużo biedoty robotniczej pośród ludności polskiej.
Z zabytków historycznych zachował się w dobrym stanie dawny Klasztor Norbertanek (Klasztor ufundował książę Mściwój I około roku 1210. zlikwidowany został przez Prusaków w 1843 r..) zamieniony na kościół parafialny. Klasztor ten w przeszłości z obsadą sióstr narodowości polskiej miał duże zasługi w utrzymaniu polskości na tych ziemiach przeciwstawiając się germanizatorskim poczynaniom oo. kartuzów w Kartuzach. Według starych podań w klasztorze żukowskim zapadła niejedna decyzja o znaczeniu historycznym dla Polski i Pomorza Gdańskiego. W obsadzie klasztoru były niekiedy siostry książąt pomorskich i polskich, dlatego arkana polityki nie były im obce (M. in. zakonnicami w klasztorze żukowskim były trzy siostry księcia Świętopełka I Wielkiego: Mirosława, Salomea i Witosława. Klasztor prowadził szkołę dla córek szlachty kaszubsko - pomorskiej i patrycjatu gdańskiego. Zasłynął z haftu kaszubskiego, tkanego złotem i srebrem, którego przechowane okazy do dziś są wzorem dla twórców.). Tu miał odpoczywać król Jan III Sobieski podczas podróży do Oliwy. Jako pamiątka po wyprawie wiedeńskiej z królem Sobieskim ludności kaszubskiej, znajduje się zdobyczna skóra kurdybanowa.
Po kilkunastu dniach wytężonej pracy przygotowawczej zorganizowaliśmy, na razie na papierze, Kartuski Batalion ON, w oparciu o bazę materiałową 2 MBS w Gdyni. Z list rezerwistów w Powiatowej Komendzie Uzupełnień (Instytucja wojskowa, prowadząca ewidencję rezerwistów i plan ich mobilizacji na wypadek wojny. W roku 1938 Powiatowe Komendy Uzupełnień zostały zreorganizowane w Rejonowe Komendy Uzupełnień). w Kościerzynie wybraliśmy rezerwistów poszczególnych specjalności, z uwzględnieniem terytorialnych miejsc zamieszkania. Skład organizacyjny Kartuskiego Batalionu ON przedstawiał się następująco:
Miejsce postoju dowództwa - Kartuzy.
Dowódca batalionu - kpt. Marian Mordawski.
Dowódca 1 kompanii - kpt. Roman Wasilewski. Dowództwo 1 kompanii oraz związki kompanii karabinów maszynowych, plutonu łączności, plutonu pionierów i plutonu cyklistów - w Kartuzach.
Dowódca 2 kompanii - kpt. Michał Pikuła. Miejsce dowództwa w Żukowie, zasięg terytorialny: gminy Żukowo, Banino i Przodkowo.
Dowódca 3 kompanii – kpt. Stanisław Grajski. Miejsce dowództwa – Chmielno, zasięg terytorialny: gminy Chmielno, Sierakowice i pozostałe miejscowości na pograniczu Niemiec.
W skład każdej kompanii przydzielono po dwóch podoficerów zawodowych na funkcję szefa kompanii i podoficera materiałowego - niezależnie od obsady podoficerskiej w dowództwie batalionu.
W połowie lutego 1938 r. zarządzono pierwszą zbiórkę Kartuskiego Batalionu ON w Kartuzach, z pełną obsadą dowódców plutonów - przeważnie nauczycieli, oficerów rezerwy z poszczególnych regionów organizacyjnych. Dzień ten był uroczyście obchodzony przez społeczeństwo powiatu kartuskiego, a na zakończenie ojcowie miasta, przy udziale intendentury wojskowej, wydali przyjęcie dla żołnierzy batalionu i przedstawicieli społeczeństwa. Żołnierze batalionu powrócili ze zbiórki do domów w pełnym, pięknym, nowym umundurowaniu.

II

Do codziennych zajęć obsady zawodowej oficerów i podoficerów należało:
- Szkolenie żołnierzy i oficerów rezerwy wchodzących w skład ON. Szkolenie to przeprowadzano na sporadycznych zbiórkach poszczególnych plutonów, kompanii oraz ćwiczeń międzykompanijnych i jesiennych ćwiczeń międzybaonowych, które miały miejsce w 1938 r. w Cetniewie.
- Szkolenie Przysposobienia Wojskowego w poszczególnych miejscowościach swoich rejonów terytorialnych.
- Prace przygotowawcze do mobilizacji.
- Gruntowne zaznajamianie się z przyszłym terenem walk oraz zaznajamianie się z warunkami gospodarczymi, politycznymi i narodowościowymi ludności w swoich rejonach mobilizacyjnych.
To ostatnie zadanie było bodaj najtrudniejsze i najwięcej absorbowało czasu oraz wymagało trzeźwej i krytycznej oceny.
Teren powiatu kartuskiego z częścią powiatu kościerskiego tworzył wąski korytarz, przez który prowadziły wszystkie drogi łączące Polskę z krótkim odcinkiem wybrzeża bałtyckiego, nazwanego szumnie przez twórców traktatu wersalskiego "dostępem Polski do morza". Stolica powiatu Kartuzy była oddalona 32 km od granicy niemieckiej i 26 km od granicy WM Gdańska. W tym położeniu penetracja niemiecka wywierała bardzo duży nacisk nie tylko gospodarczy i polityczny, lecz również i narodowościowy. Propaganda i wywiad niemiecki miały tu łatwą pracę za pomocą swoich rezydentów (Powinno być raczej: agentów. Pojęcie: rezydent ma w terminologii wywiadu inne znaczenie.), jak niektórzy karczmarze, kupcy, właściciele majątków, duchowieństwo ewangelickie, a nawet i jednostki duchowieństwa katolickiego narodowości niemieckiej, wreszcie nieliczni pośród urzędników i nauczycieli, pobierających wynagrodzenie z kas Rzeczypospolitej.
Ruch graniczny z Gdańskiem był prawie nieograniczony.(Zarówno obywatele RP, jak i Wolnego Miasta mieli prawo swobodnego przekraczania granicy, bez jakichkolwiek ograniczeń.) Tam polscy kupcy dostarczali mięso i nabiał, a w zamian kupcy niemieccy mogli się poruszać swobodnie po polskim terenie, przywożąc swoje towary, jak gazety polakożercze sprzedawane na kilogramy jako makulatura i zapomogi szczodrze udzielane przez "Osthilfe" („Pomoc dla Wschodu” - organizacja niemiecka dla finansowania rozwoju niemczyzny we wschodnich prowincjach Rzeszy oraz jej ekspansji za wschodnią granicę Niemiec.) za pomocą filii gdańskiej Dresdner Bank.
Nic też dziwnego, że biedna wiejska ludność kaszubska, osiadła na piaszczystych, nieurodzajnych gruntach, zależna materialnie od bogaczy sąsiadów - Niemców i ich popleczników, uległa kompleksowi niższości. Pod względem narodowościowym Niemcy stanowili w całym powiecie tylko około 5 proc., jednak pod względem gospodarczym ta 5-procentowa mniejszość miała w swoim posiadaniu około 50 proc. wartości gospodarczych powiatu. Na najurodzajniejszych ziemiach gmin żukowskiej, banińskiej i przodkowskiej były duże majątki junkierskie i osady czysto niemieckie, jak Egiertowo, Kamela i inne. Niemcy czuli się tu pewnie i butnie. Nie było tajemnicą, że pan Oberleutnant Hoehne, właściciel majątku w Borczu, wyjechał na kilkumiesięczne ćwiczenia wojskowe do Niemiec, a po powrocie z ćwiczeń kazał się służbie tytułować już "Herr Rittmeister". Nie było tajemnicą, że pan pastor dr Lau z Przyjaźni udziela biednej ludności polskiej drobnych pożyczek bezzwrotnych, niekiedy na zapłacenie proboszczom rzymsko-katolickim świadczeń religijnych, a szczególnie pogrzebów. Pastor dr Lau był człowiekiem nauki, w 1938 r. opracował i wydał po niemiecku: Geschichte der evangelischen Kirche im Kreis Karthaus (Historia kościoła ewangelickiego w powiecie kartuskim), napisaną tendencyjnie w duchu antypolskim. Nakład ten został skonfiskowany, a podczas rewizji w mieszkaniu pastora Lau znaleziono dowody finansowania go przez Osthilfe.
Na terenie ziem zachodnich działała niemiecka gospodarcza organizacja Landbund. Organizacja ta miała zapewnione kredyty płynące z Rzeszy ze źródła Osthilfe. Przy tej pomocy gospodarstwa rolne i inne niemieckie warsztaty pracy mogły skutecznie rywalizować z gospodarstwami polskimi, mimo bardzo dużych zadłużeń hipotecznych majątków niemieckich. Zadłużenia te niejednokrotnie przekraczały ich wartość. Gdy poszukiwałem klucza do rozwiązania tej zagadki, pewien urzędnik sądowy w Kartuzach wyjaśnił mi, że są to długi fikcyjne, aby tym sposobem utrzymać stan posiadania majątków niemieckich w Polsce. Nikt bowiem z Polaków nie zechce nabyć tak zadłużonego majątku, natomiast każdy Niemiec - użytkownik takiego majątku posiada kwity mazalne i zawsze może oczyścić swoją hipotekę.
W 1938 r., po pierwszych sukcesach Hitlera, zaczęła się rozwijać druga organizacja niemiecka Jungdeutsche Partei (Stosunkowo najbardziej obszernie i systematycznie rozwój życia politycznego mniejszości niemieckiej w Polsce relacjonowany był współcześnie w publikacjach Polskiego Związku Zachodniego, zwłaszcza w jego kwartalniku „Strażnica Zachodnia”.). Była to organizacja polityczna, początkowo ostro zwalczana przez Landbund, lecz już po kilku miesiącach Landbund skapitulował na korzyść młodych. Członkowie Jungdeutsche Partei rozwinęli bardzo żywą działalność według instrukcji hitlerowskich na terenie ziem zachodnich. Na zebraniach konspiracyjnych w różnych domach niemieckich i karczmach, a szczególnie w Wieżycy, w karczmie hakatysty Modrzewskiego, instruktorzy z Gdańska zaznajamiali ich z rozkazami płynącymi z Rzeszy. Instrukcje te omawiały organizowanie "piątych kolumn" i wywiad wojskowy na ziemiach polskich. Niektórych członków tej organizacji wysyłano na przeszkolenie do Gdańska i Królewca. Wielu z nich powróciło do Polski na kilka tygodni przed wybuchem wojny wraz z bronią i aparatami radionadawczymi.
Nie byłoby pełnego obrazu ówczesnych warunków bez naświetlenia środowiska polskiego. Jak już wyżej wspomniałem, rdzenna ludność kaszubska zamieszkiwała wioski uroczo rozmieszczone pośród borów i jezior. Trudniła się rolnictwem, jednak ziemie przeważnie piaszczyste, mało urodzajne, niekiedy nawet rodzinom gospodarującym na kilkunastu hektarach nie dawały pełnego utrzymania. Dlatego wiele osób szukało pracy poza krajem. Najbliższym miejscem pracy dla nich były Żuławy Gdańskie. Niechętnie poszukiwali pracy w Gdyni, nawet podczas największego nasilenia budowy portu i miasta - tylko nieznaczny procent ludności kaszubskiej był zatrudniony przy tych pracach. Wtedy to do wywozu ziemi przy robotach budowlanych przyjeżdżali z końmi i wozami Poleszucy, chwaląc sobie zarobki. Bardziej przedsiębiorczy byli ich najbliżsi sąsiedzi, Kociewiacy z okolic Starogardu, którzy stanowili w Gdyni największy procent osiadłej ludności z najbliższego zaplecza. Nawet kiedy później Gdynia była w pełnym rozkwicie, Kaszubi mijali ją i jeździli do Gdańska po drobne zakupy, jak dawniej, przed wiekami. Tam mieli swoich znajomych kupców, krewnych i kumów.
Inteligencja rodzima była bardzo nieliczna, trochę nauczycieli i nieznaczny procent księży. Miejscową prasą był tygodnik "Gazeta Kartuska" o nakładzie 1200 egz., wydawana przez drukarnię Bielińskiego. Oprócz "Gazety Kartuskiej" ukazywał się nieregularnie miesięcznik regionalny "Zrzesz Kaszëbskô", pisany w gwarze kaszubskiej (Dzisiaj językoznawcy mówią o języku kaszubskim - przyp. N. M.). W miesięczniku tym oprócz rodzimej kultury propagowano niekiedy niezdrowe separatystyczne poglądy, które miały cechy zbliżone do wypowiedzi niemieckiego Instytutu Wschodniego w Królewcu. Poglądy te wywoływały gwałtowne dyskusje w kołach młodzieży akademickiej, skupiającej się w korporacji "Gedania". Separatyzm był mile widziany przez wywiad niemiecki i popierany przez jego pracowników. ( Por. tu A. Bukowski, Regionalizm kaszubski – ruch naukowy, literacki i kulturalny, zarys monografii historycznej, Poznań 1950.)
Ludność kaszubska była religijna. Była to religijność o cechach pierwszych chrześcijan, nietolerancyjna i wyrażająca się formami zewnętrznymi. Duchowieństwo katolickie, bez względu na przynależność narodową, miało bardzo duże wpływy. Księża byli faktycznymi kierownikami duchowymi i politycznymi swoich wiernych. Religia katolicka i ewangelicka były jakby nieoficjalnymi liniami odgraniczającymi narodowości. Katolicy o nazwiskach Strahl, Müller, Schulz, byli dobrymi Polakami, zaś ewangelicy o pięknie brzmiących nazwiskach polskich byli przeważnie czynnymi hakatystami.
Ludność kaszubska miała swoje niekiedy śmieszne słabostki. Do kościołów uczęszczano masowo, lecz mężczyźni, a zwłaszcza starszego pokolenia, nie mogli powstrzymać się, aby podczas nabożeństwa nie niuchać tabaki. Najlepszą do tego okazją było podniesienie, kiedy wszyscy wierni byli pochyleni na kolanach do ziemi.
Pieniactwo było bardzo rozpowszechnione. Tracili czas i rujnowali się procesami sądowymi. "Ja krowę sprzedam, ja ziemię sprzedam, ale będę miał recht!" (będę miał rację (słuszność)”.). Takie zaklęcia słychać było na korytarzach sądów. Aby mieć "recht" nie przebierali w środkach, krzywoprzysięstwo było bardzo rozpowszechnione. Podobno Sąd Okręgowy w Gdyni miał więcej spraw o krzywoprzysięstwo, niż pozostałe sądy w całej Polsce. Kaszub podczas krzywoprzysięstwa miał przy sobie woreczek napełniony ziemią, a po wyjściu z sądu ziemię wysypywał i zabobonnie wierzył, że znów ma czyste sumienie.
Do wszystkich przybyszów, oprócz księży, odnosili się nieufnie. Nawet starostę i nauczycieli nie Kaszubów ledwie tolerowali. Antagonizm dzielnicowy był podsycany przez niektórych księży i miejscową krótkowzroczną inteligencję, a przede wszystkim przez apostołów propagandy niemieckiej.
Nie byłoby pełnej charakterystyki ludności kaszubskiej bez podkreślenia jej zalet. Zalet, które w ich warunkach bytowania wypływały nawet z ich dziedzicznych wad. Bezgranicznym przywiązaniem do swej ziemi, gwarą (Językiem – przyp. N. M.) i swoistymi zwyczajami separowali się przez wieki od nacisku morza germanizacyjnego. Czcili swoich działaczy i wieszczów, jak Ceynowę i Derdowskiego, którego utwory znali na pamięć. "Nie ma Kaszub bez Polonii, a bez Kaszub Polści" było ich dewizą przez ostatnie lata niewoli niemieckiej. Czy Polska wyzwolona przyjęła ich tak, jak na to zasłużyli? (Na pewno nie. I to nie ulega żadnej wątpliwości. Historia wykazała nam dobitnie, że odrodzone w 1918 r. państwo polskie nie dało wiary propolskim nastrojom i poczynaniom Kaszubów, usuwając ich w latach 1920 – 1939 oraz w okresie Polski Ludowej na plan dalszy. Dr Aleksander Majkowski w tej kwestii napisał nie bez racji: „Gdyby ci co rządzą, nie byli tacy ograniczeni, nie byliby zmarnowali tego kapitału poczucia państwowości polskiej, jaki Kaszubi przynieśli do świeżo utworzonej Rzeczypospolitej”. „Pomerania” nr 4 1986, s. 21.: Zob. też J. Kisielewski, Ziemia gromadzi prochy, Edinburgh – London 1941, s. 396 – 397,: N. Maczulis, Święty Bruno pierwszy kartuz patronem miasta Kartuzy, Kartuzy 2009, s. 9 – 11.: W dniu 27 kwietnia 1923 r. prezydent RP Stanisław Wojciechowski, przebywając w Kartuzach podjął wieczerzą w swym wagonie salonowym przedstawicieli władz i ludności. Z. Witkowski, Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej 1921 – 1935, Warszawa – Poznań – Toruń 1987, s. 111: Dzieje Gminy Sierakowice, pod red. A. Grotha, Gdańsk 2008, s. 297 - 298. - przyp. N. M.) Jest to już inne zagadnienie, nie obejmujące moich powierzchownych wspomnień(Wielka szkoda, że kpt. Pikuła nie odpowiedział na to bardzo ciekawe pytanie, które sam postawił. Sądząc po obiektywnej, rzeczowej charakterystyce społeczności kaszubskiej, jego odpowiedź byłaby też cennym przyczynkiem do historii stosunków społecznych na Obszarze Nadmorskim w okresie międzywojennym.).
W zagadnieniach polityczno-partyjnych orientowali sie słabo, jednak przeważnie należeli do stronnictwa Narodowej Demokracji, gdyż tak zalecali im księża.
Leaderem stronnictwa Narodowej Demokracji w tej części Pomorza był ks. dziekan Łosiński z Sierakowic. Miał on wielu zwolenników, ponieważ jeszcze przed uzyskaniem niepodległości był posłem mniejszościowym do parlamentu niemieckiego. Niewątpliwie miał on dużo zasług na tym zapomnianym skrawku ziemi polskiej, ale wady jego również były niemałe. Jako przedstawiciel wojującego Kościoła wojował, nie przebierając w środkach, nie tylko o królestwo niebieskie, lecz z jeszcze większą energią o dogmaty partyjne swego duchowego przywódcy, Romana Dmowskiego. Jego chwyty w walce nie tylko z przeciwnikami partyjnymi, lecz również z osobami, które nie gloryfikowały jego osoby, nie odznaczały się etyką chrześcijańską. Zarzut: Rusek, komunista, bezbożnik itp. był wystarczającym powodem dla fanatycznej i bezkrytycznej miejscowej ludności, aby całkowicie obrzydzić życie ofierze księdza dziekana. Był on chorobliwie zazdrosny o utratę wpływów pośród swoich owieczek, dlatego początkowo sprzeciwił się stanowczo, aby w jego parafii powoływano rezerwistów do ON. Ponieważ wszelkie wyjaśnienia i przekonywania nie odniosły skutku, dopiero pod zagrożeniem prokuratora musiał się z tym faktem pogodzić, lecz nie zaprzestał przeszkadzać i nie zrezygnował z walki podjazdowej przeciw formacjom ON.
Na zbiórkach rezerwistów 3 kompanii w Chmielnie stwierdzono, że rezerwiści z Sierakowic i okolicy masowo nie przychodzili na ćwiczenia, tłumacząc się chorobą. Kiedy ten proceder począł przybierać formy niepokojące, władze wojskowe postanowiły przeciąć ten bierny opór i winnych ukarać. Dlatego podczas jednych ćwiczeń wojskowych, kiedy stwierdzono nieobecność 14 rezerwistów, wysłano do nich lekarza powiatowego i oficera policji, aby ustalić na miejscu, co było powodem nieprzybycia na ćwiczenia. Na czternastu nieobecnych tylko u jednego z nich stwierdzono chorobę. Pozostali pracowali normalnie, a jeden żołnierz ON, krawiec z Sierakowic, tłumaczył się, że "chciał pójść na zbiórkę, ale ks. dziekan dał mu sutannę do szycia i powiedział mu, że to jest ważniejsza praca, niż jakieś tam wojskowe skakanie".
Wszystkich rezerwistów przekazano do ukarania sądowi wojskowemu, który wymierzył im kary aresztu po kilka tygodni. Wtedy to ks. dziekan pokazał, co potrafi: ambona trzeszczała od rzucanych gromów na masonów itp., a poza tym zbierano podpisy parafian w obronie uciśnionych obywateli. Nic to jednak nie pomogło, winni karę odbyli i karność wojskową przywrócono.
Ks. dziekan jednak z uporem maniaka, gdzie tylko mógł, podrywał autorytet władz wojskowych, nie zważając na to, że w tym czasie już Hitler przekreślał granice państw europejskich, a zza bliskiej o kilka kilometrów od Sierakowic granicy polsko-niemieckiej dochodziły odgłosy ćwiczeń niemieckiej broni pancernej.
W dniu 11 listopada 1938 r., z okazji Święta Niepodległości, dowódca Obrony Wybrzeża Morskiego, kmdr Frankowski, zarządził zbiórkę części Kartuskiego Batalionu ON w Sierakowicach. Przy tej okazji miało nastąpić otwarcie świetlicy dla rezerwistów - żołnierzy ON. Na kilka dni przedtem wyjechali do Sierakowic przedstawiciel starostwa wraz z oficerem ON celem ustalenia programu uroczystości. Ks. Łosiński sam nie chciał brać udziału i zlecił to swemu wikariuszowi, który przyrzekł odprawić uroczyste nabożeństwo dla wojska z udziałem przedstawicieli władz.
Nabożeństwo miało rozpocząć się o godz. 10. Po ustawieniu się żołnierzy w kościele, weszli również kmdr. Frankowski, starosta Belina wraz z otoczeniem i skierowali się ku prezbiterium, gdzie były specjalne dla nich ustawione krzesła. Kiedy już byli kilka kroków od ustawionych w rząd krzeseł, wyszedł ks. dziekan i kazał kościelnemu sprzed nosa przybyłych zabrać krzesła do zachrystii. Działo się to na oczach zebranych żołnierzy i miejscowych wiernych. W tym samym czasie na podwórzu plebanii rozpoczęto rżnąć kieratem sieczkę. Na interwencję policji ks. dziekan oświadczył, że nic o tym nie wie, że jest dzisiaj Święto Niepodległości, bo Polska jest nadal w niewoli żydowsko-masońskiej, ale przed siłą ustępuje.
Przytoczyłem tylko dwa zdarzenia wyczynów patriotycznych szalonego starca, kontynuatora burd sejmikowych i nihil novi. Starca niebezpiecznego, który wiedział, że jego warcholstwo chroni szata duchowna, liberalne prawa i napięte położenie polityczne kraju(Nie można bezkrytycznie zgodzić się ze stwierdzeniami autora tekstu. Jeśli chodzi o długoletnią działalność ks. dziekana Bernarda Łosińskiego to zdania historyków są podzielone.: W tej kwestii zob. np.: N. Maczulis, Kartuzy z dziejów miasta i powiatu, Kartuzy 1998, s. 39 – 40, J. Walkusz, Wojenne losy duchowieństwa katolickiego ziemi kartuskiej 1939 – 1945, Kartuzy 1999, s. 42 - 43. : Dzieje Gminy Sierakowice..., s. 254 – 262, 298, 306 – 312, - przyp. N. M.).

III

Po rozpoznaniu terenu władze wojskowe zdawały sobie sprawę że należy rozpocząć niezwłocznie kontrakcję, aby ratować tych obywateli, którzy jeszcze nie ulegli robocie destrukcyjnej propagandy niemieckiej i rodzimym wichrzycielom. W pierwszej kolejności usunięto z szeregów ON element niepewny, a ich miejsca uzupełniono rezerwistami o bardziej skrystalizowanych pojęciach narodowych i nie zaangażowanych partyjnie (Jak można wnioskować z wcześniejszych wywodów autora – w konkretnym wypadku chodziło głównie o Narodową Demokrację.).
Dalszym posunięciem była praca kulturalno-oświatowa i pomoc materialna w formie dożywiania i zaopatrywania w ubranie dzieci szkolnych w okolicach najbiedniejszych. Przy pomocy Polskiego Białego Krzyża (Polski Biały Krzyż – oparte na założonej w 1893 r. w Anglii przez biskupa z Durham organizacji „dla zwalczania demoralizacji i pornografii oraz szerzenia ducha zdrowej moralności” - stowarzyszenie wyższej użyteczności, utworzone w grudniu 1918 r.. Początkowo celem PBK miało być niesienie pomocy żołnierzom i ofiarom wojny (inwalidom, jeńcom) oraz ich rodzinom. Od roku 1923 – dla uniknięcia naruszania kompetencji Polskiego Czerwonego Krzyża – PBK ograniczył się do „pomocy władzom wojskowym w pracy kulturalno-oświatowej nad żołnierzami oraz służeniu idei zespolenia społeczeństwa z wojskiem”. Wobec określonego charakteru armii hasło to miało jednoznaczną wymowę klasową. Pozytywnie natomiast należy ocenić wysiłki w kierunku zwalczania analfabetyzmu wśród przedpoborowych, tzw. akcję biblioteczną dla żołnierzy, świetlic dla żołnierzy i poborowych. ...) otwarto świetlice w Chmielnie, w Sierakowicach, w Kartuzach oraz świetlicę i przedszkole w Żukowie. W pracy tej pod przewodnictwem Róży Frankowskiej (Żona kmdr. dypl. Stefana Frankowskiego.) brały bardzo czynny udział żony oficerów i podoficerów ze stowarzyszenia ''Rodzina Wojskowa'' przy Kartuskim Batalionie ON.
Dalszą naszą pracą było szukanie i zapewnianie pracy bezrobotnym żołnierzom ON, co udawało nam się w większości wypadków.
Wreszcie wyszukiwanie w terenie ludzi uświadomionych i patriotycznych, którzy by swoimi wpływami i kontrpropagandą niwelowali robotę rozkładową. Do pracy tej garnęli się postępowi nauczyciele, a nawet niektórzy młodzi księża oraz urzędnicy gmin miejskich i niektórzy karczmarze, jak np. Piepka z Przodkowa i Ptach z Borkowa.
W pracy tej nie uniknęliśmy błędów, a nawet śmieszności. Jak już wspomniałem na początku, dowódcą MBON był płk dypl. Józef Sas - Hoszowski, z pochodzenia szlachcic z sanockiej szlachty zaściankowej i były legionista 4 ppleg. Był to dowódca, który miał duże zasługi tak wojskowe jak i społeczne w umacnianiu polskości na Wybrzeżu, jednak w pracy tej popełnił błąd, który odbił się nieprzyjemnym echem.
Na początku 1939 r. przyjechał do Kartuz płk Sas-Hoszowski w towarzystwie kpt. Urbaniaka i wezwał mnie na rozmowę. Po dłuższym wstępie oświadczył mi, że na terenie powiatu kartuskiego żyje jeszcze w większych lub mniejszych skupiskach szlachta zaściankowa, wywodząca się od potomków tych, którzy z królem Sobieskim brali udział w potrzebie wiedeńskiej. Szlachtę tę należy zorganizować w związek szlachty kaszubskiej, na wzór reaktywowanej szlachty sanockiej i że pracę tę mnie poleca wykonać. Początkowo starałem się go przekonać, że na tym terenie taka organizacja byłaby niepopularna i mogłaby się przyczynić do wielu nieporozumień, tym bardziej, że dawna szlachta polska, która tu posiadała majątki i przywileje, przeważnie zgermanizowała się, a przedtem życiem ponad stan utraciła swe majątki, na których obecnie gospodarują junkrzy pruscy. Potomkowie tej zgermanizowanej szlachty byli i są jeszcze obecnie najgorliwszymi hakatystami. Jako przykład podałem mu Modrzewskiego z Wieżycy, Sakolowskiego z Kartuz i innych.
Wszystkie te argumenty jakoś nie mogły przekonać pana pułkownika, więc nie pozostało mi nic innego, jak tylko prosić posłusznie o pozostawienie mi czasu na przygotowanie akcji.
W dwa lub trzy tygodnie po tej rozmowie ukazały się artykuły w prasie pomorskiej ostro krytykujące akcję płk. Sas - Hoszowskiego, z podaniem dalszych szczegółów, o których nawet nie wiedziałem (Już znacznie wcześniej – 10 listopada 1938 r. Polski Związek Zachodni zwrócił się do Oddziału II Sztabu Głównego z pismem podważającym celowość opisanej w tekście akcji płk. Sas – Hoszowskiego. Pismo PZZ zwracało uwagę na możliwe praktyczne skutki tej akcji: zaostrzenie antagonizmów klasowych oraz pogłębienie separatyzmu Kaszubów. Por. Piotr Stawecki, Następcy Komendanta, Warszawa 1969, s. 207.). W związku z reakcją prasy minister spraw wojskowych, gen. Kasprzycki, wezwał płk. Sas - Hoszowskiego do raportu i zakazał mu dalszego prowadzenia tej akcji. Jak przypuszczałem, przyczyniło się to również do późniejszego jego przeniesienia z Wybrzeża w głąb kraju na inne stanowisko.
Nie od rzeczy będzie wyjaśnić tak szybką i zdecydowaną postawę gen. Kasprzyckiego. Jak dochodziły nas słuchy, patronem akcji szlacheckiej w Sanockiem był właśnie gen. Kasprzycki, więc druga podobna akcja mogłaby zaćmić jego zasługi.
Dla przykładu, jak była uświadomiona ludność kaszubska pochodzenia szlacheckiego, przytaczam jedno zdarzenie autentyczne, jakie miało miejsce w 1939 r. W jednej z wiosek do miejscowej kierowniczki szkoły zgłosił się ojciec uczennicy, aby poprawiła na świadectwie szkolnym nazwisko jego córki z „Gruchała” na „von Gruchala”, gdyż jest on szlachcicem i dodatek „von” przysługuje również i córce. Kiedy tłumaczenia i wyjaśnienia nauczycielki nie przekonały go, udał się na skargę do starosty. Starosta również nie przekonał go. Wówczas von Gruchala zagroził, że odda sprawę do sądu.

IV

Już na początku 1939 r. zdawaliśmy sobie trzeźwo sprawę, że zbliża się końcowa faza manewrów polityczno-wojskowych Niemiec Hitlera. Zajęcie Czechosłowacji i Kłajpedy oraz łamańce dyplomatyczne na arenie międzynarodowej wskazywały, że katastrofa drugiej wojny światowej wisi już tylko na włosku. Niemcy, upojeni dotychczasowymi bezkrwawymi zwycięstwami, ze ślepą wiarą w posłannictwo Hitlera, nie zatrzymują się w swym pochodzie. Nacisk dyplomatyczny na Polskę wzrastał z dnia na dzień. Zwrotu "korytarza" z całą germańską furią domagała się prasa niemiecka. Radiostacje niemieckie w Królewcu i Gliwicach prowadziły bez przerwy propagandę w języku polskim. Prowokacyjne, a inspirowane przez Trzecią Rzeszę, awantury z mniejszościami niemieckimi w Polsce stawały się coraz bardziej niepokojące. Wszystko wskazywało, że jest to przygrywka do akcji militarnej.
W marcu 1939 r. wojska niemieckie rozpoczęły manewry jednostek pancernych w bliskiej odległości od granicy Polski. Jednocześnie poczęto mobilizować w Gdańsku oddziały Heimwehry (Oprócz pułku zmotoryzowanego SS-Heimwehr Danzig mobilizowano na obszarze Wolnego Miasta szereg innych jednostek z dwoma pułkami Landespolizei na czele.). U nas zarządzono pogotowie ON. Z jednostki mobilizacyjnej (Powinno być prawidłowo: z jednostki mobilizującej.) w Gdyni przywieziono koleją pełne wyposażenie broni z amunicją i sprzęt dla Kartuskiego Batalionu ON (Zgodnie z planem, 2 Morski Pułk Strzelców miał mobilizować również IV baon ON, znajdujący się w Kartuzach, co stwarzało duże trudności wykonawcze. Dlatego natychmiast po 23 marca (odprawa dowódców), całe wyposażenie mobilizacyjne tego baonu przesunięto z Redłowa do Kartuz.). Wyposażenie to złożyliśmy do przygotowanego magazynu, mieszczącego się przy ul. Jeziornej. Podczas magazynowania stwierdziliśmy wiele braków, których nie można było szybko uzupełnić. Dostarczone działka przeciwpancerne były to stare francuskie działka okrętowe z ubiegłego wieku, przystosowane do warunków polowych (W końcu marca Obrona Wybrzeża otrzymała m. in. 11 działek 37 mm morskich, z których 8 miało dorobione koła. Przydzielono je niektórym baonom, nie posiadającym armatek ppanc. 37 mm.). Ich szybkość początkowa była tak mała, że ze stanowiska strzeleckiego było widać lot pocisku. Nadawały sie one tylko do zwalczania karabinów maszynowych i żywych celów na bliskich odległościach.
Po kilku dniach nastąpiło odprężenie dyplomatyczne i wojskowe, lecz propaganda niemiecka wzmogła swoją aktywność. Rezerwiści niemieccy z terenów Wybrzeża masowo uciekali do Gdańska i tam przydzielano ich do oddziałów Heimwehry. Rozpoznanie nasze ustaliło, że z terenu Gdańska wybudowano most przez Nogat do Prus Wschodnich, przez który był dostarczany sprzęt wojenny dla oddziałów gdańskich. W tym czasie nastąpiły w Gdańsku aresztowania naszych celników (Na obszarze Wolnego Miasta Polacy byli jedynie inspektorami celnymi. Celnicy byli z reguły Niemcami – faktycznie lub formalnie obywatelami Wolnego Miasta.) z majorem Świdą. Na ziemiach Polski młodzież niemiecka zachowywała się butnie i gromadziła się w swych ośrodkach flagi ze swastyką. Flagi takie przygotowywali i niektórzy kupcy z Kartuz, chociaż przedtem przyznawali się do narodowości polskiej, jak np. Brzeski i jemu podobni.
Zdrowa część społeczeństwa polskiego zareagowała na te wydarzenia spokojem i zwartością. Oczy ludności były zwrócone na wojsko. Ludność miejska, dotychczas zamknięta i nieufna, zbliżyła się do nas. Poczęły napływać informacje o poczynaniach niemieckich nie tylko z terenów Polski, lecz również z Gdańska i od Polaków z Niemiec, a zwłaszcza z przygranicznych powiatów lęborskiego i bytowskiego. Informacje te były bardzo cenne.

V

W czerwcu 1939 r. wyznaczono mnie na komendanta obozu PW i WF w Borkowie koło Kartuz. Bazą tego obozu była "Stanica Harcerska", wybudowana przez Wydział Powiatowy w Kartuzach, a administrowana przez okręg PW i WF. Był to niewielki dom drewniany, zbudowany w stylu regionalnym. W stanicy tej odbywały się szkolenia i kursy działaczy polskich z Gdańska, a przede wszystkim młodzieży harcerskiej z ośrodków gdańskich. Stanica była położona na tle otaczających ją lasów i małych wzgórz, oddalona od najbliższego jeziora Karlikowo około 500 m.
W drugiej połowie czerwca [stanica] i przygotowane namioty napełniły się gwarem młodzieży szkół średnich z Wybrzeża. Młodzież ta wraz ze swymi wychowawcami, oficerami rezerwy, stawiła się na dwutygodniowe wyszkolenie, które zakończyło się uroczystym rozdaniem świadectw i wspólnym obiadem, przy udziale licznie przybyłych rodziców. Potem rozpoczęły się następne kursy dla młodzieży rzemieślniczej.
W tym czasie byłem jednocześnie kwatermistrzem wszystkich innych obozów żeńskich i harcerskich, rozmieszczonych w powiecie kartuskim. Były tam również obozy "czerwonego harcerstwa" z Gdyni, pod patronatem lidera PPS, Rusinka. Zaopatrzenie obozów w artykuły żywnościowe było obfite i urozmaicone. Dużą atrakcją dla młodzieży były pomarańcze i inne owoce południowe, dostarczane bezpłatnie z portu w Gdyni, jako towar wybrakowany przez portową Komisję Odbiorczą, ze względu na uszkodzenie owoców w trakcie transportu. Uszkodzenia te jednak nie były zbyt duże, bowiem w niektórych skrzynkach było po kilka sztuk pomarańcz nie nadających się do spożycia.
W drugiej połowie lipca (Powołanie brygady ON „na ćwiczenia”, a w rzeczywistości – w celu budowy stanowisk obronnych, odbyło się w dniach 8 – 21 sierpnia 1939 r..) zaalarmowano oddziały ON z jednoczesnym zarządzeniem przygotowania stanowisk obronnych tak w kierunku Gdańska, jak również i w kierunku Niemiec. Ponieważ nie przydzielono nam narzędzi saperskich, zwróciłem się do wójta gminy żukowskiej, Żabińskiego, z prośbą o dostarczenie mi potrzebnego sprzętu. Ż wielką sprawnością dostarczono mi potrzebną ilość łopat, pił i siekier, gdyż p. Żabiński osobiście pilnował wykonania dostawy.
Pierwszą linię obronną przygotowywałem na wzgórzach ciągnących się od rzeki Raduni i elektrowni Rutki aż do Smołdzina, na zachodnich stokach strumieni Klasztorna Struga i Mała Słupina. Na przedpolu pozostała wieś (od 1.01. 1989 r. miasto – przyp. NM) Żukowo. Były to zwykłe okopy drużynowe i stanowiska dla karabinów maszynowych ze starannym maskowaniem, rozmieszczone w głąb aż po jezioro Głębokie.
Drugą linię, lecz już w odwrotnym kierunku, przygotowałem we wsi Dzierżążno po obu stronach szosy Kartuzy - Żukowo, zamykając  przesmyki jezior (Bardzo charakterystyczne przygotowania obronne: jedna linia (elektrownia Rutki – Smołdzino) frontem na wschód, przeciwko Niemcom gdańskim, druga - zaledwie 4 – 5 km z tyłu (Dzierżążno) frontem na zachód, jako II linia obrony przeciwko Niemcom z Rzeszy. Na tym przykładzie jaskrawo uwypukla się, jak dalece nierealne były zadania dla tego baonu, pozostawionego w Kartuzach na łasce losu. Rozkaz Inspektora Armii w Toruniu nakazywał baonowi obronę od zachodu (osłona interwencji w Gdańsku), a jednocześnie podkreślał, że ze strony Gdańska absolutnie nic mu nie grozi. Życie jednak kazało baonowi przygotować się również i przeciwko Gdańskowi, jak się później okazało – najzupełniej słusznie. W przygotowaniach obronnych baon chciał zadośćuczynić zarówno rozkazom, jak i potrzebom wynikającym z realnych przewidywań.).
Wreszcie rozpocząłem przygotowania linii obronnej przewidzianej w założeniach mobilizacyjnych dla mojej kompanii w Prokowie, 4 km na północny zachód od Kartuz, na linii Jezioro Łapalickie - Jezioro Białe. Był to bardzo trudny odcinek ze względu na jego rozpiętość, zawiłe ukształtowanie terenu i duże kompleksy leśne wewnątrz linii obronnej.
W tym samym czasie pozostałe kompanie baonu umacniały teren na przesmykach linii jezior od szosy Kartuzy - Sierakowice, aż do Somonina.
Oddziały wojskowe gdyńskie i wejherowskie umacniały przedpole Wybrzeża od Orłowa aż do Jeziora Żarnowieckiego (MBON, prócz Kartuskiego Batalionu, pracowała nad umacnianiem Kępy Oksywskiej. ...). W umacnianiu Wybrzeża brali masowo udział robotnicy gdyńscy pod kierownictwem swego lidera partyjnego PPS - Rusinka.
Na linii obronnej Kartuskiego Batalionu ON ludność miejscowa brała również żywiołowo udział w umacnianiu terenu, pod naszym kierownictwem. Na moim odcinku obrony pracowało przez kilka dni po kilkaset osóbz gminy przodkowskiej, ludność miejscowa z Prokowa i najbliższej okolicy.
Prace przy umocnieniach trwały bez przerwy do 16 sierpnia. W tym to dniu, prawdopodobnie na skutek niezrozumiałych dotychczas dla mnie pociągnięć dyplomatycznych, przygotowania te przerwano i zwolniono żołnierzy baonu ON - oprócz dwóch plutonów pogotowia, pełniących służbę w Kartuzach.

VI

Zwolnienie żołnierzy ON i zaprzestanie przygotowań obronnych w terenie ludność miejscowa przyjęła z wielką radością, gdyż łudzono się, że wojna została zażegnana.
23 sierpnia przyjechał do Kartuz Inspektor Armii, gen. Bortnowski, z którym wyjechaliśmy w teren na stanowiska obronne baonu. Z punktu obserwacyjnego w rejonie Jeziora Łapalickiego, po obejrzeniu naszych przygotowań i udzieleniu przez dowódcę baonu, kpt. Mordawskiego, wyczerpujących wyjaśnień, zadał nam pytanie, czy mimo szczupłej obsady i braków w uzbrojeniu utrzymamy te stanowiska co najmniej przez 24 godziny?
Na to zapytanie odpowiedziałem mu: "Spodziewam się, Panie Generale, że utrzymamy się tu dłużej, o ile będziemy mieli spokój na tyłach" - wskazując w kierunku Gdańska. Na to otrzymałem odpowiedź: "O Gdańsk wam chodzi. Możecie być spokojni, z tej strony nic wam nie grozi, bo będą oni mieli z nami pełne ręce roboty". Prawdopodobnie w tym czasie gen. Bortnowski trwał jeszcze przy swojej pierwotnej koncepcji strategicznej uderzenia skoncentrowanymi dywizjami w Borach Tucholskich na Gdańsk. Koncepcja ta została zaniechana na kilkanaście godzin przed wybuchem wojny. Oddziały Armii "Pomorze" poczęły szybko cofać się w głąb kraju, jednak nie uniknęły rozbicia przez niemiecki korpus pancerny gen. Guderiana. W ten sposób powstała pustka, a oddziały Obrony Wybrzeża skazano na samodzielną obronę.
W nocy z 23 na 24 sierpnia pełniłem służbę oficera inspekcyjnego w Kartuzach. Około godz. 2.30 odezwał się telefon. Po podniesieniu słuchawki usłyszałem głos szefa sztabu dowództwa Brygady ON w Gdyni, mjr. Szymanowicza, który po sprawdzeniu odbiorcy podał mi kryptonim mobilizacyjny. Ten sam kryptonim za chwilę wręczył mi dowódca przydzielonej do naszego baonu radiostacji. Jednocześnie przyszedł dowódca baonu, który już uprzednio otrzymał rozkaz mobilizacyjny za pośrednictwem starostwa.
Nie było czasu na zastanawianie się. Według przygotowanego planu rozbiegli się gońcy, aby zaalarmować oficerów i podoficerów baonu, a pluton pogotowia zabezpieczył wyznaczone punkty. Telefonicznie ustalonym hasłem zawiadomiłem agencje pocztowe w gminach poboru mojej kompanii. W agencjach tych były zdeponowane karty powołania rezerwistów, którym natychmiast je doręczono przez przygotowanych gońców. Tym sposobem rezerwiści zostali szybciej zmobilizowani niż za pomocą kart mobilizacyjnych rozesłanych przez starostwo.
Już po dwóch godzinach pierwsi rezerwiści z Kartuz i najbliższej okolicy zgłosili się do punktu zbornego. Mobilizacja przebiegała sprawnie. Dla mojej 2 kompanii miejscem mobilizacyjnym były baraki kempingowe w lesie, na Wzgórzu Wolności - około 2 km od centrum miasta. W miarę zgłaszania się rezerwistów, przydzielonymi środkami transportowymi przewożono amunicję, oporządzenie i sprzęt do punktu mobilizacji. 24 sierpnia około godz. 20 kompania była zmobilizowana z pełnym wyposażeniem. W nocy z 24 na 25 zameldowały się oddziały przydzielone, tj. pluton ckm pod dowództwem ppor. rez. Urbaniaka, nauczyciela z Przodkowa, pluton działek i sekcja łączności ze sprzętem telefonicznym.
25 sierpnia około godz. 7 rano odbyła się przysięga, po czym nastąpił odmarsz na stanowiska obronne w Prokowie.
Stan organizacyjny i liczebny kompanii piechoty ON był następujący:
1. Dowódca komp.
2. Poczet dowódcy komp.
a) szef komp.
b) gońcy i luzak
c) sekcja łączności 7 (przydzielona)
d) sekcja sanitarna 7
3. Trzy plutony po 3 drużyny
Pluton: dowódca-oficer, zastępca-podoficer i 1 goniec
4. Drużyna: dowódca + 12
5. Drużyna gospodarcza: dowódca-podoficer, podoficer broni, 2 kucharzy, 2 szewców, 2 krawców, 4 woźniców.
Razem: 4 oficerów, 155 podoficerów i szeregowców, 1 koń wierzchowy, 7 koni pociągowych, 1 kuchnia polowa, 2 wozy konne, 1 biedka dwukołowa.
Organizacja baonu pozostała bez zmian w takim składzie, jak to wyszczególniłem uprzednio. Po mobilizacji przydzielono batalionowi pluton artylerii polowej 75 mm. Artyleria ta została zmontowana na platformach kolejowych, aby przesuwana z węzła kartuskiego w kierunku Żukowa, Somonina, czy też Prokowa mogła obsłużyć cały odcinek batalionu. Jednocześnie przydzielono pod względem taktycznym do Kartuskiego Batalionu ON dwa komisariaty Straży Granicznej, a mianowicie komisariat kartuski, który osłaniał granicę wschodnią od strony Gdańska i komisariat w Sulęczynie (IV baonowi ON zostały podporządkowane trzy komisariaty Straży Granicznej: w Kartuzach, w Sulęczynie i w Sierakowicach.), do którego należała ochrona granicy polsko-niemieckiej na odcinku powiatu kartuskiego.
Po zmobilizowaniu oddziały ON zajęły swoje wyznaczone odcinki obrony i w dalszym ciągu umacniały teren.
W tym czasie zdolni do służby wojskowej spośród mniejszości niemieckiej uciekali do Gdańska. Przedtem jeszcze Niemcy, właściciele majątków, jak Hoehne z Borcza, jego brat stryjeczny Hoehne z Leźna i wielu innych, wysyłali do Gdańska żywność wozami i samochodami. Wysyłali również prawie wszystkie konie ze swoich majątków.
W dniu 28 sierpnia do portu w Gdańsku przybył niemiecki krążownik "Schleswig-Holstein" (Pancernik (a nie krążownik) „Schleswig – Holstein” wszedł do portu gdańskiego 25 sierpnia.), rzekomo z wizytą kurtuazyjną, i zacumował 200 m od Westerplatte.
Na odcinku mojej kompanii w Prokowie okoliczna ludność w dalszym ciągu pracowała przy umocnieniu terenu. Do pracy zgłaszano się dobrowolnie, bez jakiegokolwiek nacisku. Jako przykład warto tu przytoczyć pracę ludności z Pomieczyńskiej Huty. Otóż na dwa dni przed wybuchem wojny udałem się konno do sołtysa tej wioski w sprawie pomocy przy kopaniu okopów. Sołtysa nie zastałem w domu, więc cel mego przybycia wyjaśniłem jego piętnastoletniej córce. Następnego dnia zgłosili się wszyscy mieszkańcy Pomieczyńskiej Huty zdolni do pracy, z sołtysem na czele.
Jeszcze w pierwszym dniu wojny pracowało kilkadziesiąt osób cywilnych i kilkunastu harcerzyków z pobliskiego obozu. Z tymi malcami miałem dużo kłopotu zanim przekonałem ich o konieczności powrotu do rodziców.
31 sierpnia 1939 r. rozpoznanie nasze ustaliło, że oddziały Heimwehry gdańskiej zajęły stanowiska wyjściowe kilka kilometrów od granicy polskiej w rejonie wsi Kiełpinko (Obecna nazwa – Kiełpinek - Gdańsk – przyp. N. M.), na wschód od Żukowa (Jak wynika z relacji niemieckich, publikowanych w tymże tomie, ze strony zachodniej granicy Wolnego Miasta nacierała na kierunku Żukowo – Kartuzy nie Heimwehra, lecz III batalion 2 pułku Landespolizei.). Stwierdzono również stanowisko niemieckiej artylerii w rejonie Kiełpino Górne.
Za granicą zachodnią w powiatach bytowskim i lęborskim stwierdzono ruchy wojsk niemieckich w kierunku wschodnim. Ludność narodowości polskiej z pogranicza obu tych powiatów ostatniej nocy wysiedlono w głąb Niemiec.
Wiadomości te wskazywały, że wojna może rozpocząć się w każdej chwili. W dniu tym ugrupowanie oddziałów wojskowych polskich w rejonie Kartuz było następujące:
- 2 i 3 kompanie Kartuskiego Batalionu ON zamykały przesmyki jezior na zachód od Kartuz; 1 kompania w odwodzie, w lesie po wschodniej stronie Kartuz.
- Na północny wschód, między Kartuzami a Przodkowem, w rejonie Kobysewa – Owczarni - Krzywdy zajmował stanowiska I MBON mjr. Sikorskiego (Był to II (a nie I) Gdyński Batalion ON.).
- Pociąg z artylerią w rejonie Kartuz.
- Na przedpolach patrole Straży Granicznej.
W nocy z 31 sierpnia na 1 września oddziały były na stanowiskach, w pogotowiu bojowym.

Wojna.

1 września o godz. 4.45 usłyszałem huk armat z kierunku Gdańska. Kilkanaście minut później dowódca baonu podał mi telefonicznie, że wojna rozpoczęta. Niemcy z rejonu Gdańska ostrzelali artylerią stację kolejową Żukowo Wschodnie, gdzie została zabita jakaś pasażerka z dzieckiem. Jednocześnie oddziały piechoty przekroczyły granicę z Gdańska i od strony Niemiec, w rejonie Sulęczyna. Wysunięte oddziały Straży Granicznej walczą z przednimi stażami nieprzyjaciela.
Od strony Gdańska słychać huk strzałów artylerii ciężkiej, to krążownik [pancernik] "Schleswig-Holstein" bombarduje Westerplatte.
Około godz. 5.30 nad prawym skrzydłem kompanii przeleciały 64 samoloty niemieckie. Ziemia drżała od huku silników. Samoloty rozdzieliły się na mniejsze grupy, by bombardować poszczególne cele lądowe i morskie. Nalot ten zniszczył dywizjon hydroplanów w Pucku (Nieścisłe. W Pucku były straty ludzkie i materialne w mieście, ale większość wodnosamolotów (bojowo bezwartościowych) ewakuowano następnie na Hel.).
Około godz. 8 otrzymałem rozkaz, aby jednym plutonem + ckm obsadzić stanowiska w odwrotnym kierunku, na wzgórzach przy szosie Kartuzy - Przodkowo, z obserwacją Przodkowa. Zadanie to powierzyłem III plutonowi ppor. Włocha. Pluton ten zajął stanowiska po 1 Morskim Batalionie ON mjr. Sikorskiego (Był to II Gdyński batalion ON mjr. Sikorskiego.), który skierowano szybkim marszem przez Kościerzynę do Borów Tucholskich i tam bez większych walk został rozbity.
W godzinach rannych pluton kolarzy naszego baonu stoczył walkę z oddziałem rozpoznawczym naszego nieprzyjaciela na północny wschód od Żukowa (Nieścisłe. 1 września pluton rozpoznawał w zupełnie innym kierunku. Por. relację ppor. Bednarskiego.). Pluton poniósł straty, ma rannych i zabitych. Artyleria baonu ostrzeliwała nieprzyjaciela w rejonie Żukowa.
Około południa napłynęli pierwsi uciekinierzy z gdańskiego pogranicza. Wszyscy zdolni do walki prosili o broń i chcieli przyłączyć się do kompanii. Od tych uciekinierów dowiedziałem się, że Żukowo zostało zajęte przez gdańską Heimwehrę (W rzeczywistości nie SS – Heimwehr, lecz złozony w większości z SA – manów gdańskich III batalion 2 pułku Landespolizei.) pod dowództwem Oberleutnanta Hoehne z Leźna. Pan dziedzic Hoehne z miejsca przystąpił do załatwiania osobistych porachunków, przede wszystkim z osadnikami, którzy mieli działki na gruntach jego częściowo rozparcelowanego majątku. Pod domem osady rozstrzelano osadnika Kaletę i wielu innych.
W godzinach popołudniowych ustalono, że silna kolumna piechoty nieprzyjaciela posuwa się z Bytowa do Kościerzyny. Ubezpieczenie boczne kolumny - wzdłuż szosy Sulęczyno - Stężyca.
Od mego stanowiska na północ, w rejonie Wejherowa, słychać strzały karabinowe. Łączność z naszym oddziałem Straży Granicznej w miejscowości Linia utrzymana. W rejonie Sierakowic nieprzyjacielska Straż Graniczna po przekroczeniu granicy nie objawia żadnej działalności. ...

2 wrzesień

Na odcinku baonu w rejonie Żukowa nieznaczne walki patroli rozpoznawczych. W rejonie Sulęczyna - Stężycy ostre walki polskiej Straży Granicznej z oddziałami niemieckiej dywizji pomorskiej. Niemcy użyli artylerii. Oddziały polskie zostały zepchnięte za przesmyk w rejonie Jeziora Raduńskiego. Straty nasze nieznaczne.
Na wybrzeżu ciężkie walki 2 MPS z oddziałami gdańskimi w rej. Orłowa. Słychać odgłosy bombardowania Westerplatte. Ciągłe naloty na Gdynię.

3 wrzesień
Na odcinku wschodnim w rejonie Żukowa - Przodkowa - wymiana strzałów. Nasza artyleria wypadami z toru kolejowego swym celnym ogniem powstrzymuje natarcie nieprzyjaciela.
Na południe od Somonina rozpoznano koncentrację większych niemieckich oddziałów.
Na północ od stanowisk kompanii słychać strzały w rejonie miejscowości Linia.
W ciągu dnia naloty na Gdynię. Z przedpola wycofały się ostatnie patrole Straży Granicznej. Wydałem rozkaz zniszczenia grobli na jeziorze Łąkie za pomocą uprzednio założonych materiałów wybuchowych.

4 wrzesień
Od wczesnych godzin nieprzyjaciel rozpoczął natarcie z kierunku południowego na przesmyki między jeziorami. Najsilniejszy nacisk nieprzyjaciela był na cieśninę somonińską. 1 kompania kpt. Wasilewskiego broni przejścia na tym kierunku, jednak pod naciskiem przeważających sił i silnego ognia artylerii cofa się na wzg. 212 w rejon Kiełpina, które pod naporem również musi opuścić (Dnia 4 września Straż Graniczna z Sulęczyna broniła międzyjeziornego przejścia w Brodnicy, a 1 kompania bez plutonu była na stanowiskach w rejonie Somonina. Około godz. 10 na obu kierunkach nieprzyjaciel przypuścił ataki przeważającymi siłami przy wsparciu artylerii. Oddziały polskie cofały się w walce w kierunku Kartuz.).
Na kierunku Kartuzy - Ręboszewo nieprzyjaciel sforsował bronione przesmyki między jeziorami Brodno [Mł.i Wlk.]. Jego artyleria ostrzeliwuje stanowiska 3 kompanii i moje lewe skrzydło.
Na odcinku wschodnim – Żukowo - Przodkowo - ożywiona działalność oddziałów rozpoznawczych nieprzyjaciela. Nasze oddziały, rozrzucone na szerokim froncie, cofnęły się do wschodnich skrajów lasów w rejon Dzierżążna.
W tym dniu zgłosiło się jeszcze kilku ochotników, a między nimi kpr. pchor. Franciszek Okrój, słuchacz seminarium duchownego w Potulicach. Ponieważ nie miałem uzbrojenia, zatrzymałem przy kompanii tylko pchor. Okroja, innych odesłałem do Gdyni.
O zmierzchu usłyszałem odgłosy śpiewu z lewoskrzydłowego II plutonu ppor. Mieczysława Ruszkowskiego. Wysłany do tego plutonu goniec zameldował mi, że pluton razem z panem porucznikiem śpiewa litanię do Matki Boskiej.
O godz. 18 otrzymałem telefoniczny rozkaz od dowódcy baonu, że w związku z odwrotem baonu drogą Grzybno - Szarłata – Hopy - Trzy Rzeki - Robakowo (Miejscowość na wschodnim brzegu jeziora Wysoka.) do Kamienia, moja kompania, po zabezpieczeniu zakrętu szosy na płn. wschód od Kartuz w miejscowości Grzybno i po przepuszczeniu własnych oddziałów, znajdujących się jeszcze w lasach kartuskich, cofa się jako straż tylna baonu.
W kilkanaście minut po otrzymaniu rozkazu do odwrotu usłyszałem gwałtowną strzelaninę kb i ckm w Kartuzach. To znak, że Niemcy doszli już do tej miejscowości. W tym czasie cofał się pluton 1 kompanii pod dowództwem ppor. inż. Troskolańskiego. Kiedy pluton przechodził przez Rynek kartuski, został ostrzelany z wieży kościoła ewangelickiego przez niemiecką "piątą kolumnę". Pluton otworzył gwałtowny ogień w kierunku wieży kościoła i wycofał się bez strat. Według późniejszych wiadomości, z wieży tego kościoła obserwowano ruchy oddziałów polskich i za pomocą sygnałów radiowych zawiadamiano dowództwo niemieckie.
Wkraczające wojska niemieckie niektórzy obywatele ze starogermańską gościnnością witali jako swoich wyswobodzicieli.
Restaurator Brzeski ustawił na rynku stoły z zakąską i piwem. Przyjęcie to uwiecznili Niemcy w ilustrowanym wydawnictwie: Der Feldzug in Polen.
Odwrót nie należy do łatwych działań bojowych. Naszemu odwrotowi sprzyjała noc i duże zalesienie terenu, lecz dowodzenie żołnierzami, którzy nie przeszli jeszcze chrztu bojowego, którzy pozostawiali domy rodzinne, nawet w tych sprzyjających warunkach nie było łatwe. Natychmiast rozesłałem gońców do oddziałów rozrzuconych w terenie, a przede wszystkim do wysuniętych ubezpieczeń czołowych i bocznych aż w rejon Jeziora Białego oraz do II plutonu z rozkazem wycofania się do mego punktu obserwacyjnego. Po kilkunastu minutach wrócił goniec wysłany do II plutonu i zameldował mi, że nie znalazł plutonu na stanowiskach. Wysłałem powtórnie dwóch gońców, którzy przyprowadzili II pluton, odnaleziony w lesie. Stan moralny dowódcy plutonu i jego żołnierzy budził zastrzeżenia, jednak był to jedyny pluton, jakim mogłem w tej sytuacji dysponować. Po dokładnym objaśnieniu położenia wysłałem go wraz z plutonem ckm na drogę odwrotu baonu do miejscowości Grzybno, celem jej zabezpieczenia. Sam zaś pozostałem na stanowisku, aby zaczekać na powrót ubezpieczeń z przedpola i z prawego skrzydła.
Około godz. 21.30, po dołączeniu ubezpieczeń, odmaszerowałem do Grzybna. Na stanowiskach znalazłem tylko pluton ckm, natomiast II plutonu ppor. Ruszkowskiego tam nie było. Około godz. 22 nadeszła 2 kompania kpt. Grajskiego, o którą niepokoiłem się. W międzyczasie zgłaszały się również drobne patrole z oddziałów Straży Granicznej, które z niemałym trudem przedzierały się lasami już spoza linii niemieckich.
O godz. 22.30 opuściłem stanowiska i jako straż tylna maszerowałem w ślad za baonem. Około północy dołączyłem do baonu przy szosie Przodkowo - Łebno, bez przeszkód ze strony nieprzyjaciela. Słychać było nieliczne strzały z kierunku Gdyni.

5 wrzesień
Przed świtem baon w rejonie Kamień zbliżył się do szosy Chwaszczyno - Szemud i tu przekroczył linię obrony Gdyni. Na odcinku tym był I Gdyński Batalion ON mjr. Zauchy. Przy zbliżeniu się naszej czołowej kompanii doszło do wymiany strzałów między wysuniętymi ubezpieczeniami mjr. Zauchy a naszą szpicą. Po kilkunastu minutach strzały ucichły, nieporozumienie wyjaśniono. Strzelanina ta wywołała popłoch pośród kolejarzy z Kartuz, cofających się do Gdyni razem z naszym baonem. Około godz. 9 baon doszedł do miejscowości Bieszkowice.
Po kilkugodzinnym postoju w Bieszkowicach nastąpiła reorganizacja baonu, którą przeprowadził dowódca L(ądowej) O(brony) Wyb(rzeża), płk Dąbek. Na dowódcę Kartuskiego Batalionu został wyznaczony mjr rez. Jan Hochfeld, zaś dotychczasowy dowódca, kpt. Mordawski, odszedł do sztabu płk. Dąbka (Mjr Hochfeld miał na imię Stanisław, a nie Jan.). Z mojej kompanii oddałem do dyspozycji ppor. Ruszkowskiego, dowódcę II plutonu, a na tymczasowego dowódcę plutonu wyznaczyłem pchor. Okroja, którego uprzednio poinformowałem o histerii religijnej żołnierzy plutonu. Pchor. Okrój, jako kleryk, z miejsca zyskał zaufanie i wprowadził dyscyplinę, karząc surowo rozhisteryzowanych dewotów. Był to człowiek o dużej wartości moralnej i żołnierz bez zarzutu.
W godzinach popołudniowych baon nasz zmienił na pozycjach I Gdyński Batalion ON mjr. Zauchy na linii od Koleczkowa do Szemudu. Moja kompania na odcinku wzgórz i skraju leśnego od Szemudu do Przetoczyna. Wewnątrz odcinka znajdowała się mała wioska Grabowiec i pojedyńcze zabudowania. Był to odcinek długi i trudny do obrony. Długość jego w linii prostej wynosiła około 5 km. Odcinek ten, oprócz przygotowanych stanowisk dla jednego plutonu na wzgórzu, na północny wschód od Szemudu, nie był przygotowany do obrony. Na prawym skrzydle miałem łączność z 1 MPS w rej. Sopieszyna, lewe skrzydło łączyło do 1 komp. naszego baonu. Już o zmroku kompania przybyła na skraj lasu w rej. Grabowca i po wystawieniu ubezpieczeń pozostała na biwaku

6 wrzesień
Od świtu udałem się konno na rozpoznanie terenu. Po ustaleniu planu obrony pod osłoną słabych ubezpieczeń, kompania wraz z przydzieloną kompanią saperów przystąpiła do umocnienia terenu. Szczególnie dużo wysiłku poświęcono na wykonanie zasiek leśnych na prawym skrzydle kompanii. Dzień przeszedł spokojnie. Kontaktu z nieprzyjacielem na moim odcinku nie zawiązano. Z rejonu Gdyni słychać było odgłosy walk. Nocą z 6 na 7 września z rejonu Koleczkowa oddziały nasze wykonały wypad, słychać było ostrą strzelaninę i wybuchy granatów ręcznych. Ubezpieczenia kompanii przyjęły pojedynczych rozbitków z nieudanego wypadu
(Autor niezbyt wyraźnie mówi o nocnym wypadzie. Był wypad w nocy z 6 na 7 września na odcinku I baonu ON (Koleczkowo), ale jest wykluczone, by strzelcy z tego wypadu mogli znaleźć się na odcinku kompanii kpt. Pikuły. Natomiast w nocy z 7 na 8 września w rej. Kamienia II baon rez. przeprowadził nieudany wypad i jego strzelcy mogli znaleźć się na odcinku kpt. Pikuły.). W ciągu dnia zgłosił się do kompanii ppor. rez. Torliński, rodem z Wielkiej Wsi. Ppor. Torlińskiemu powierzyłem II pluton, a pchor. Okrojowi drużynę w tym plutonie.
Dla wyjaśnienia niemieckich narzekań na działalność naszych oddziałów partyzanckich nadmieniam, że jeszcze przed rozpoczęciem wojny przygotowano kilka ośrodków partyzanckich, które miały prowadzić akcje na tyłach nieprzyjaciela. Na moim terenie mobilizacyjnym przygotowałem dwa takie ośrodki, jeden w Skrzeszewie Żukowskim, a drugi w Borkowie. Na dowódcę w Borkowie wyznaczyłem Gliszczyńskiego - dozorcę Stanicy Harcerskiej, któremu pozostawiłem trochę broni z amunicją i granaty ręczne. Już po wojnie w 1946 r., kiedy odwiedziłem Kartuzy i Żukowo, dowiedziałem się od żony Gliszczyńskiego, że zaraz po wkroczeniu Niemców wraz z kilkunastoletnim synem i innymi młodymi chłopcami, przeważnie członkami PW, poszedł w lasy i tam prowadził akcję. W końcu września został jednak schwytany przez Niemców i zamknięty w obozie w Borkowie, a po kilku dniach razem z innymi osobami został rozstrzelany. Jego syn zdołał uratować się.

7 wrzesień

Od rana ubezpieczenia meldują o zauważonych ruchach wojsk niemieckich na przedpolu naszej linii obrony. Prace przy umocnieniach są nadal prowadzone.
Około godz. 9 doszło do starcia zmotoryzowanego oddziału niemieckiego z placówką w sile jednej drużyny, wysuniętą do lasku przy szosie Szemud - Wejherowo. Ponieważ teren walki był niewidoczny, zaalarmowałem pluton ppor. Szefki, z którym udałem się do zagrożonej placówki. W drodze na skraju lasku spotkałem dowódcę placówki, pchor. Okroja, który wyjaśnił, że został zaatakowany przez Niemców w sile kilkunastu motocyklistów i kilku samochodów, w tym dwa pancerne. Oddział niemiecki pojechał szosą w kierunku Przetoczyna.
W tym samym czasie goniec z II plutonu prawoskrzydłego od ppor. Włocha meldował mi, że Niemcy wpadli do Przetoczyna i mordują tam ludność cywilną, gdyż słychać krzyki i pojedyńcze strzały. Po wyjaśnieniu działania nieprzyjaciela poleciłem, aby pluton ppor. Szefki jak najszybciej obsadził szosę na północ od Szemudu, w miejscu małej serpentyny obok jeziorka Dąbrówki i przygotował tam zasadzkę na ewentualnie powracający oddział niemiecki. Plutonowi ppor. Włocha rozkazałem wysunięcie się do przodu i otwarcie ognia do Niemców w Przetoczynie. Po kilkunastu minutach II pluton oraz jeden dosłany ckm z ppor. Urbaniakiem ostrzelały oddział niemiecki w Przetoczynie, który zaniechał rabunku i zawrócił do Szemudu. Kiedy ta kawalkada dojechała szosą do serpentyny, pluton ppor. Szefki z zasadzki obrzucił szosę granatami ręcznymi. Zaskoczeni Niemcy porzucili motocykle i poczęli uciekać do lasku na zachód od szosy. Pierwszy samochód pancerny natrafił na minę. Wybuchła ona, a samochód rzucony w bok zatarasował drogę reszcie pojazdów, których obsługa broniła zaciekle. Doszło do walki wręcz. Cały oddział niemiecki został rozbity. W walce tej I pluton poniósł duże straty, dwóch zabitych: dowódca drużyny, kpr. Kalkowski, osadnik z Leźna i strz. Jan Strahl z Przodkowa oraz 6 rannych.
Niemcy pozostawili na polu walki 3 zabitych, 15 motocykli, 2 samochody pancerne i 3 samochody ciężarowe, na których znaleziono kilka sztuk zakłutych świń i jedno cielę. Widocznie był to najważniejszy cel ich wyprawy.
Po pewnym czasie niemiecka artyleria w odwet ostrzelała stanowiska I plutonu w rejonie Przetoczyna. Straty plutonu - dwóch rannych.
W godzinach popołudniowych na wzmocnienie kompanii przydzielono dwa plutony Straży Granicznej. Wieczorem zauważono oddział niemiecki wkraczający do Szemudu. Oddział ten został ostrzelany przez pluton naszych moździerzy.
Wydarzenia wojenne na odcinku kompanii w dniu 7 września znalazły echo jeszcze dwa lata później. Po spędzeniu oddziału niemieckiego z Przetoczyna, ppor. Włoch wysłał do tej miejscowości patrol złożony z kilku żołnierzy. Patrol zobaczył we wsi zastrzelonych trzech mieszkańców Polaków, a ludność Przetoczyna oskarżyła miejscowych Niemców, że to oni wskazali oddziałowi niemieckiemu tych mieszkańców za działalność patriotyczną i spowodowali ich śmierć. Wówczas oburzeni żołnierze zaczęli wymierzać sami sprawiedliwość, mszcząc się na rodzinach niemieckich. Kiedy ppor. Włoch ze swego punktu obserwacyjnego zauważył jakąś niewyraźną sytuację, udał się osobiście do Przetoczyna i powstrzymał żołnierzy patrolu od dalszych tego rodzaju kroków. Jednak w międzyczasie żołnierze patrolu zabili jedną osobę narodowości niemieckiej.
W 1940 r. Niemcy wyszukali w obozie jenieckim podporucznika 1 M(orskiego) P(ułku) S(trzelców), który był w tym dniu dowódcą placówki wysuniętej na przedpolu Sopieszyna i oskarżyli go o mord w czasie działań wojennych na ludności niemieckiej. Przez rok podporucznik siedział w więzieniu w Gdańsku. Dopiero na rozprawie sądowej świadkowie z Przetoczyna oświadczyli, że to nie był ten oficer. Na podstawie zeznań świadków został on uwolniony i odesłany do obozu jeńców (Niemiecki oddział rozpoznawczy w tym dniu dwukrotnie znalazł się w zasadzce: raz miedzy Sopieszynem i Przetoczynem, urządzonej przez 1 MPS, drugi raz – przez pluton por. Szefki. Kpt. Pikuła nie podaje nazwiska oficera oskarżonego o wydarzenia w Przetoczynie. Najprawdopodobniej chodzi tu o por. T. Dworzańskiego, dowódcę plutonu zwiadowców 1 MPS, którego Niemcy w niewoli oskarżali o takie właśnie przestępstwa.).

8 wrzesień

W ciągu nocy przegrupowałem kompanię. Przydzielonymi dwoma plutonami żołnierzy Straży Granicznej obsadziłem zasieki leśne na prawym skrzydle. Wysunięte stanowiska na lewym skrzydle, w sile dwóch drużyn, wzmocniłem jednym ckm. Pozostałe dwa ckm przygotowano do strzelań nocnych w dolinę, która tworzyła pole martwe przed lewym skrzydłem kompanii. Pluton ppor. Szefki pozostawiłem w odwodzie. W ciągu nocy pochowano zabitych i odesłano rannych do szpitala w Gdyni. Wysłałem patrole rozpoznawcze na przedpole, utrzymano łączność w prawo z oddziałami 1 MPS. Noc była chłodna, a nad ranem gęsta mgła uniemożliwiała obserwację na kilkanaście kroków.
Rano przekazałem telefonicznie meldunek o położeniu nieprzyjaciela na podstawie rozpoznania patroli nocnych, które doszły aż między ugrupowania nieprzyjaciela, w rej. Milwińska [Huta] i Dąbrówka. Rozpoznanie to wskazywało, że nieprzyjaciel przygotowuje natarcie w tym rejonie.
Około godz. 6 na lewym skrzydle kompanii powstała gwałtowna strzelanina oraz wybuchy granatów ręcznych. Po kilku minutach nadbiegł goniec z wiadomością, że Niemcy pod osłoną mgły uderzyli na nasze stanowiska obronne. Natychmiast dałem rozkaz, aby otworzyć ogień ckm na pole martwe, a pluton odwodowy ppor. Szefki wysłałem na wzmocnienie zagrożonego skrzydła. Po zameldowaniu telefonicznie dowódcy baonu o położeniu kompanii, udałem się w ślad za plutonem i skierowałem go na stanowiska na skraju lasu. Nasilenie ognia nieprzyjaciela, jak również jednej mojej drużyny, zajmującej stanowisko na wysuniętym zalesionym wzgórzu, nie ustawało. Duszą tej reduty był ckm dowodzony przez kpr. Kasztelana, syna osadnika z Matarni.
Około godz. 7, jak to bywa na Wybrzeżu, lekki powiew wiatru i promienie słoneczne zmiotły mgłę w ciągu kilku minut. Na przedpolu odkryto silne oddziały niemieckie cofające się z pola ostrzału za osłony terenu, gdzie się okopywali. Widać było zwłoki zabitych i sanitariuszy zbierających rannych. W potyczce tej kompania miała zabitego i czterech rannych. Sytuację na tym odcinku opanowano. W odwet artyleria niemiecka ostrzelała wioskę Grabowiec, leżącą wewnątrz ugrupowania kompanii.
Z chwilą poprawienia się widoczności, niemiecka artyleria rozpoczęła ostrzeliwanie linii obrony 1 MPS w rej. Sopieszyna. Z mego stanowiska widać było ruch piechoty niemieckiej. Ogarniał nas żal, że nie mamy własnej artylerii, która mogłaby ostrzelać oddziały niemieckie.
Około godz. 10.30 artyleria niemiecka rozpoczęła huraganowy ogień na odcinek Sopieszyna. Około godz. 11 słychać było ogień broni ręcznej i maszynowej. Nieprzyjaciel rozpoczął natarcie.
Dla scharakteryzowania dalszego przebiego walk wyjaśniam, że odcinek leśny długości około 4 km, tj. między moim wysuniętym prawym skrzydłem, a oddziałami 1 MPS w rejonie Sopieszyna, nie był obsadzony przez nasze oddziały, lecz tylko bardzo silnie zaminowany. Stare teorie taktyczne mówią, że największe przeszkody w terenie, jeżeli nie są bronione żywą siłą, wcześniej czy później zostaną pokonane. Tak było i tutaj, ale o tym później.
Około godz. 13 nieprzyjaciel rozpoczął natarcie również i na moje prawe skrzydło. Udałem się tam, aby na miejscu rozpoznać cel natarcia i siły nieprzyjaciela. Z przyjemnością stwierdziłem, że gniazda oporu prowadziły skuteczny ogień i trzymały niemiecką piechotę na przyzwoitej odległości. Gwałtowne nawały ognia artylerii nieprzyjaciela nie wyrządziły żadnej szkody, gdyż był to ogień prowadzony bez obserwacji. Obecność moja pośród tych gniazd, rozrzuconych w lesie w dość dużych odstępach, zrobiła dobre wrażenie i podniosła żołnierzy na duchu.
Zainteresowałem się jednym gniazdem, które milczało. Kiedy tam przybyłem - widok, jaki zobaczyłem, zaskoczył mnie tak silnie, że w pierwszej chwili oniemiałem. Cała drużyna pozostawiła karabiny na stanowiskach, a z tyłu, za okopem, żołnierze klęczeli i głośno śpiewali jakąś pieśń religijną. Na przedpolu [w odległości] 200 do 250 m w lesie zbliżała się piechota niemiecka. Sytuacja była niemiła, trzeba było szybko przywrócić zdewocjonowanych wojaków do spraw ziemskich. Najpierw kropidło, a później rozkaz "na linię!" wyrwał ich z ekstazy religijnej. Zacząłem strzelać z ręcznego karabinu maszynowego, a żołnierze drużyny przyłączyli się do mnie. Niemcy zatrzymali się i poczęli się kryć. Kiedy zauważyłem uspokojenie się żołnierzy, zabrałem z sobą dowódcę drużyny, a na jego miejsce pozostawiłem starszego strzelca, dzielnego gońca, który towarzyszył mi.
Na lewym skrzydle tylko wymiana strzałów broni maszynowej. Kuchnia polowa podwiozła obiad.
Około godz. 15 zameldował się pluton konny krakusów, jako oddział łączności od dowódcy baonu. Pluton ten odjechał w kierunku Wejherowa, po otrzymaniu telefonicznie rozkazu od dowódcy baonu.
Na odcinku Sopieszyna ucichły walki, brak z tej strony wiadomości. Nacisk nieprzyjaciela na moje prawe skrzydło osłabł.
Około godz. 18 usłyszałem gwałtowne strzały karabi-nowe z rej. Bieszkowic. Tam były nasze tabory i we dworku centrala telefoniczna baonu. Dyżurny telefonista zameldował mi, że niemiecki oddział zbliża się do wsi i nasi taboryci zwalczają Niemców. Połączył mnie jeszcze z dowódcą 3 komp., kpt. Grajskim i przez cały czas informował o postępie walk. Po mniej więcej 20 minutach usłyszałem głos telefonisty: "Niemcy już są przy dworze, strzelam"! Po oddaniu pięciu strzałów zameldował jeszcze: "Uciekam do lasu!". Po chwili słychać było w słuchawce odgłosy ciężkich kroków i mowę niemiecką. Centrala umilkła.
Dzielny byłeś żołnierzyku, wytrwałeś na stanowisku do końca. Żałuję, że czas zatarł w mej pamięci twoje nazwisko.
Zapadł mrok. Strzały na przedpolu i w rej. Wejherowa ucichły. Jedynie z lewego skrzydła baonu słychać było pojedyńcze strzały karabinowe. Co dalej robić? Zajęcie przez nieprzyjaciela Bieszkowic wskazywało, że nasza obrona w rej. Wejherowa przerwana. Co jest w rej. Koleczkowa i dalej na wschód - nie wiadomo. Czy jestem całkowicie otoczony? Przecież dowódca baonu przyśle jakieś rozkazy.
Po tych rozważaniach ściągnąłem jedną drużynę ze stanowisk na prawym skrzydle i skierowałem ją na drogę leśną prowadzącą do Bieszkowic, aby ubezpieczyć się od tej strony. Jednocześnie wysłałem patrol łącznikowy do mojego lewego sąsiada, 1 komp. Po 30 minutach patrol wrócił i zameldował, że nie znalazł już 1 komp. na stanowiskach. Ta wiadomość bardzo mnie zaniepokoiła. Wiedziałem, że w rejonie 1 komp. był dowódca baonu, więc według wszelkiego prawdopodobieństwa odwrót tej kompanii nastąpił zgodnie z rozkazem. Dlaczego mnie o tym nie zawiadomiono? Muszę sam powziąć decyzję. Jest noc i wkoło lasy, te sprzyjające warunki wykorzystać i przebić się na tyły nieprzyjaciela. Lecz którędy? Najkrótsza droga przez las do m. Reszki jest zajęta przez nieprzyjaciela. Zdecydowałem się na drogę dalszą i trudniejszą, lasem z ominięciem Bieszkowic, przeciąć szosę Koleczkowo - Wejherowo i dojść do skrzyżowania z drogą Kamień – Szmelta - Zagórze.
Po ustaleniu kierunku odwrotu, około godz. 21 rozesłałem gońców, aby ściągnąć na miejsce zbiórki rozrzucone plutony i poszczególne drużyny. Nie było to takie proste, bowiem gońcy wysłani parami, a nawet podoficerowie, jakoś nie mogli znależć poszczególnych oddziałów. Trzeba było w te same miejsca wysyłać innych gońców, bardziej opanowanych. Jest to znane zjawisko towarzyszące działaniom odwrotowym. Zdawałem sobie sprawę, że jeden przypadkowy strzał może spowodować panikę. Dlatego wydałem rozkazy głosem jak najspokojniejszym.
Około godz. 23, chociaż jeszcze nie dołączyła drużyna pchor. Okroja i tabor kompanijny, zdecydowałem się na odmarsz. Do tych dwóch oddziałów wysłałem dwukrotnie gońców, którzy mi zameldowali, że nie znaleźli drużyny, a tabor został zagarnięty przez Niemców. Jak się później dowiedziałem meldunki te były fałszywe.
Na czoło maszerującej kompanii wyznaczyłem szpicę z najodważniejszych żołnierzy i podoficerów, z granatami ręcznymi. Szpicą dowodziłem osobiście. Straż tylną powierzyłem najbardziej opanowanemu oficerowi, ppor. Torlińskiemu. Była zupełna cisza. Żadnych strzałów w kierunku marszu, które mogłyby mi określić istniejącą jeszcze obronę. W nocy z 8 na 9 września około godz. 1 kompania osiągnęła skrzyżowanie dróg Koleczkowo-Wejherowo i Zagórze. Tu zatrzymały mnie własne ubezpieczenia. Naprężenie nerwowe minęło. Po chwili spotkał mnie sierżant z naszej 1 komp., bardzo ucieszony, że już nie będzie musiał szukać mnie. Przyznał, że miał rozkaz zawiadomić mnie o odwrocie, lecz rozkazu nie wykonał, ponieważ nie mógł znaleźć mojej kompanii. Była to zwykła bajeczka tchórzliwych żołnierzy.
Gajówka Stara Piła była kwaterą dowódcy baonu, mjr. Hochfelda, który skierował moją kompanię do Reszek.
Jak wynika ze sprawozdania niemieckiego kpt. Rechlina, 8 września moje dwie drużyny z ckm w rej. Szemudu powstrzymały natarcie niemieckiego baonu mjr. Brauera i zadały mu duże straty, zaś prawe skrzydło w zasiekach leśnych oparło się sile nieprzyjaciela co najmniej jednego baonu.

9 wrzesień

Około godz. 3 kompania doszła do Reszek, gdzie po znalezieniu prowizorycznych kwater, żołnierze zasnęli, zmęczeni przeżyciami wczorajszego dnia i nocnym marszem.
Około godz. 5 otrzymałem rozkaz zajęcia stanowisk obronnych w przygotowanych przez saperów okopach. Było jeszcze ciemno, kiedy wyjechałem konno na rozpoznanie stanowisk. Wraz z Kartuskim Batalionem ON został przeznaczony do obrony tego odcinka jeden baon 2 MPS (Nieścisłe. W rejonie tym nie było żadnych oddziałów 2 MPS. Były tam natomiast różne drobne oddziałki, a na wyjściach z lasów na północny wschód, wzdłuż szosy Reda – Rumia – grupki marynarzy z baonu kmdr. ppor. Zygmunta Horyda.). Stanowiska przygotowano starannie, były jednak za mało zamaskowane. Około godz. 6, kiedy kompania zbliżała się już do stanowisk, otrzymałem rozkaz, aby pozostawić na uprzednio przydzielonym odcinku tylko pluton działek, a z kompanią przesunąć się na skraj lasu na wschód od Zbychowa, z zadaniem ubezpieczenia prawego skrzydła obrony i nawiązania łączności z oddziałami własnymi na wschód od Redy. W tym rejonie oddziałów własnych nie znaleziono. Stwierdzono natomiast, że lasami w kierunku wschodnim posuwa się nieprzyjaciel.
Około godz. 10 artyleria nieprzyjaciela poczęła ostrzeliwać nasze stanowiska obronne w Reszkach. Ogień był skoncentrowany i bardzo celny. Straty nasze były duże i piechota w całości nie wytrzymała na stanowiskach, tylko pojedyncze grupy żołnierzy i kilka stanowisk ckm broniły okopów, lecz i te później zostały obezwładnione ogniem artylerii. Około godz. 13 piechota nieprzyjaciela zajęła nasze stanowiska obronne.
Około godz. 15 baon Kadry Floty, dowodzony przez kmdr. inż. Horyda, wykonał przeciwnatarcie celem odzyskania utraconych stanowisk w Reszkach, lecz był to daremny trud, nawet dla tak dobrego baonu. Bez wsparcia artylerii i ciężkiej broni maszynowej baon został skrwawiony ogniem artylerii i karabinów maszynowych nieprzyjaciela. Dowódca baonu, kmdr Horyd, poległ w tej walce (Nieścisłe. Kmdr ppor. Horyd poległ 12 września pod Mostami (na płc od Kępy Oksywskiej). W przeciwnatarciu na Reszki wzięły udział dwie kompanie marynarzy. Przeciwnatarcie nie udało się, ponieważ ani oficerowie, ani marynarze nie posiadali umiejętności prowadzenia walk na lądzie.).
Około godz. 16 kompania dołączyła do reszty baonu i zajęła stanowiska na skraju lasu wzdłuż drogi w rej. Zagórza, nad doliną Szmelty. Odcinek obrony baonu przebiegał doliną Szmelty od Zagórza do leśn. Stara Piła, następnie przez las do miejscowości Łężyce.

10 wrzesień
Dzień bez szczególnych wydarzeń. Nasze ubezpieczenia, wysunięte poza dolinę Szmelty, od czasu do czasu ostrzeliwały drobne oddziały niemieckie, które robiły wrażenie oddziałów zabłąkanych. Z rej. Łężyc i Kępy Oksywskiej dochodzą odgłosy walki. Nie mamy żadnych wiadomości z głębi kraju.

11 wrzesień
Już z rana nieprzyjaciel wykazywał pewną agresywność. Moje prawe skrzydło zostało ostrzelane przez jego artylerię. W plutonie działek straty [wyniosły] dwóch zabitych i kilku rannych. W rej. Rumii żywa działalność nieprzyjaciela. W godzinach popołudniowych nieprzyjaciel rozpoczął natarcie na wieś Łężyce ( Niemcy rozpoczęli natarcie na Łężyce o godz. 8, a o godz. 9 wieś była już w ich ręku. Odwrót reszty baonu (dwie kompanie) rzeczywiście rozpoczął się w godzinach popołudniowych.). Obrona nasza w sile jednej kompanii nie wytrzymała natarcia przeważających sił nieprzyjaciela. Około godz. 15 baon rozpoczął odwrót w kierunku Gdynia-Grabówek.
Około godz. 17, gdy baon był 300 m przed Grabówkiem, 12 Stukasów (Bombowce nurkowe typu Junkers Ju 87.) bombardowało stanowisko artylerii plot., mieszczącej się na zalesionym wzgórzu Grabówka (Wzg. 107 - „Bernarda”.). Nocą baon doszedł w okolice kościoła na Grabówku, na krótki odpoczynek. Przez całą noc artyleria nieprzyjaciela ostrzeliwała Grabówek i okolicę.
Wieczorem kompania, złożona z plutonów różnych kompanii baonu, towarzyszyła w wypadzie nocnym oddziałowi kosynierów na nieprzyjaciela w Łężycach. Wypad ten według meldunku był udany (Nieścisłe. Ta kombinowana kompania, wspomagana przez szwadron krakusów (a nie kosynierów) miała współdziałać z wypadem I baonu 2 MPS na Łężyce ... uderzając z Chylońskich Pustek na Łężyce. Ze względu na skrajne przemęczenie żołnierzy, kompania nie wzięła udziału w akcji.).

12 wrzesień
Około godz. 6 baon został zaalarmowany do gotowości marszowej. Na odprawie u dowódcy baonu otrzymaliśmy zadanie bojowe: baon będzie podwieziony autobusami jak najszybciej do stanowisk wyjściowych w koloni Janowo i stamtąd wykona natarcie na Rumię. Opanować południową część Rumii wraz ze stacją kolejową (Kpt. Pikuła przytacza tu rozkaz, wydany baonowi przez dowódcę odcinka Rumia – Zagórze, ppłk. dypl. Sołodkowskiego. Rozkaz ten był sprzeczny z rozkazem płk. Dąbka, zgodnie z którym IV baon ON winien był uderzyć lasem, wzdłuż szosy na Redę, wspólnie z dwoma innymi baonami.). Jednocześnie z naszym baonem wykonują natarcie dwa inne baony lasami na południe od Rumii. Natarcie miało być wsparte własną artylerią.
Około godz. 7 baon wyruszył w kilkunastu autobusach gdyńskiej komunikacji miejskiej. Dojechaliśmy tylko do st. kol. w Cisowej. Tu wszystkie autobusy zostały zatrzymane w bliskiej odległości jeden za drugim. Po chwili zorientowałem się, że w odległości kilkunastu metrów (Powinno być: w odległości ponad 100 m.) od szosy na torze kolejowym manewruje pod ogniem Stukasów nasz pociąg pancerny. Jest niemożliwe, aby lotnicy nie zauważyli naszych autobusów, mimo osłony koronami przydrożnych drzew. W tym zgrupowaniu wystarczy nawet ogień karabinów maszynowych, aby ponieść poważne straty. Wydałem rozkaz, aby opuścić autobusy i biegiem osiągnąć skraj lasu, oddalony około 300 m na południe od szosy. Jeszcze nie wszyscy żołnierze opuścili autobusy, kiedy samoloty, po zrzuceniu bomb na pociąg pancerny, poczęły przelatywać wzdłuż szosy i ostrzeliwać stojące autobusy. Było kilku rannych.
Po uporządkowaniu kompanii maszerowałem skrajem lasu na wyznaczone stanowisko, za mną szły kompanie. W lesie obok kolonii Janowo spotkałem szefa sztabu LOWyb., ppłk. dypl. Sołodkowskiego, który miał kierować natarciem. Około godz. 9 baon zajął stanowiska wyjściowe do natarcia (Przesunięcie baonu do kolonii Janowo nastąpiło znacznie później, tak że podstawy wyjściowe do natarcia baon zaczął zajmować ok. godz. 13, a natarcie ruszyło o godz. 14.) w rejonie domów kolonii Janowo. Na południe od Zagórza słychać odgłosy gwałtownych walk. Szczegółowego rozpoznania nieprzyjaciela na przedpolu brak. Między podstawą wyjściową a przedmiotem natarcia, to jest wschodnim skrajem Rumii, odległość około 1200 m, równina jak stół, tylko gdzie nie gdzie rośnie zielony krzak żarnowca. Z lewej strony tor kolejowy i nieduże zabudowanie wytwórni beczek. Teren do natarcia bardzo trudny, nawet przy dużym wsparciu ogniowym, należy przebyć go jednym tchem, aby nie utknąć w połowie drogi.
Około godz. 13 otrzymałem rozkaz do natarcia. Plutony i drużyny na sygnał gwizdkiem poderwały się naprzód. Jednocześnie ze wschodniego skraju Rumii odezwały się niemieckie karabiny maszynowe, a z tyłu, za posuwającą się tyralierą, padły pociski niemieckiej artylerii. Tyraliera rwała do przodu tak szybko, że fale pocisków artyleryjskich padały zawsze z opóźnieniem za tyralierą. W kilkunastu skokach osiągnięto pierwsze zabudowania Rumii. Patrole nieprzyjaciela wycofały się na zachód.
Po uporządkowaniu kompanii i dołączeniu ckm, skierowałem jeden pluton do obsadzenia stacji kolejowej, reszta kompanii w łączności na prawo z 3 kompanii kpt. Grajskiego obsadziła południowy skraj Rumii. Dalej na prawo, w rejonie kościoła w Rumii, słychać strzały karabinowe i wybuchy granatów ręcznych. Tam jest 1 kompania naszego baonu i Kaszubski Batalion ON. Wysłałem patrol łącznikowy do 1 kompanii.
Aby móc obserwować przedpole, należało zająć jakiś samotny dom, wysunięty w kierunku zachodnim. Dom taki znaleziono i kiedy schodziłem po schodach do piwnicy, z ciemności wyskoczyła jakaś kobieta z błyszczącymi i błędnymi oczami, z podniesionym żelaznym pogrzebaczem w prawej ręce z zamiarem przywitania mnie tym narzędziem. Byłbym prawdopodobnie oberwał po głowie, lecz przedtem zdążyłem zapytać: "Co pani tu robi?". Kobiecie ręka opadła i z głęboką ulgą odpowiedziała: "O, myślałam, że to Niemcy". Dopiero teraz zauważyłem tulące się do jej nóg dwoje małych dzieci. Uspokoiłem zdenerwowaną matkę i poradziłem jej, aby w tak ciężkich sytuacjach zachowała spokój.
Około godz. 15 artyleria niemiecka ostrzelała skupionym ogniem małe zabudowania stacji kolejowej. Mój wysunięty I pluton poniósł duże straty, ppor. Szefka został ranny. Powrócił patrol łącznikowy z 1 kompanii. Tam walka uliczna. Nasze oddziały cofają się. Artyleria nieprzyjaciela silnie ostrzeliwuje południowy skraj Rumii. Po ewakuacji rannych, około godz. 19 cofnąłem się na stanowiska wyjściowe (Wycofanie się kompanii nastąpiło znacznie wcześniej.).
Noc z 12 na 13 września przeszła na ogół spokojnie. Około godz. 6 baon rozpoczął odwrót (Z nieznanych przyczyn IV baon ON 12 września nie otrzymał rozkazu o wycofaniu na Kępę i po nieudanym, krwawym natarciu na Rumię, noc z 12 na 13 września spokojnie spędził w nadleśnictwie Chylonia. Dopiero około godz. 10 (a nie 6) 13 września zaalarmował go mjr Hochfeld, który – będąc chory – poprzedniego dnia przebywał w oksywskich koszarach. 13 września rano, nie mogąc znaleźć batalionu na Kępie, zaczął poszukiwać go i znalazł w Chylonii.) na Kępę przez Cisowę – Pogórze. Moja kompania [cofała się] jako straż tylna baonu, bez nacisku ze strony nieprzyjaciela. Była godz. 8.30, kiedy czoło kompanii dochodziło do wzgórz obok rzeźni. Wtedy od strony morza padła pierwsza salwa artylerii okrętowej. Siła ognia była bardzo duża, prawdopodobnie strzelał „Schleswig – Holstein” lub „Schlesien” (Pancernik „Schlesien” nie ostrzeliwał Kępy Oksywskiej, ponieważ dopiero 21 września przed południem ukończył w porcie gdańskim rejs z Kilonii i potem wziął udział w walkach na Wybrzeżu – wyłącznie oczywiście przeciwko RU Hel – por. A. Rzepniewski: Obrona Wybrzeża w 1939 roku, wyd. 2, s. 522-523. Znamienne natomiast, że częste i intensywne ostrzeliwanie obiektów Kępy Oksywskiej przez pancernik „Schleswig – Holstein”, rozpoczęte już w pierwszych dniach września, ale nasilające się stopniowo w drugiej dekadzie miesiąca, zostało uderzająco zwięźle, potraktowane w powojennej relacji dowódcy pancernika ”Schleswig – Holstein”, kmdr. G. Kleikampa. Po bliższym opisie jedynego wyjścia pancernika z portu gdańskiego na zatokę 10 września 1939 r. w celu skutecznego ostrzelania baterii Canet – całą pozostałą działalność artylerii swego pancernika przeciw Kępie Oksywskiej ujął Kleikamp następująco:
„Z dotychczasowego stanowiska ogniowego w Nowym Porcie w ciągu dalszych dni ostrzelano z dział 15 i 28 cm przy obserwacji lądowej i lotniczej różne cele militarne na północ od portu gdyńskiego. Samego miasta nie ostrzeliwano nigdy. Na zmianę, czasem również nocą, kierowano ogień na koszary oksywskie, również na dwa uszkodzone okręty w porcie gdyńskim, ostrzeliwując z broni lekkiej zajętą w tym czasie [przez Niemców] południową część portu, ponadto także radiostację, położone bardziej w głębi Kępy polskie stanowiska obronne oraz wspomniany już poprzednio magazyn amunicyjny [w Wąwozie Ostrowskim] – por. Walki o Westerplatte i Hel w roku 1939 – szczególnie z niemieckiego wojennomorskiego punktu widzenia „Studia i materiały do historii wojskowości”, t. XXI, 1978, s. 403.). Fale ognia artylerii zbliżały się skokami do drogi marszu, aby więc uniknąć masakry rozkazałem, by kompania schroniła się w lesie po lewej stronie drogi. W ten sposób wyprzedzając ogień kompania doszła aż do ogrodzonego stanowiska artylerii przeciwlotniczej.
Dalszy marsz w tym kierunku nie był możliwy. Zdawałem sobie sprawę, że następna salwa padnie w rejonie tego ogrodzenia. Nie było czasu na zmianę kierunku, więc dałem rozkaz skoku w tył. Lecz w takich warunkach rozkazy nie są sprawnie wykonywane. Tylko około 50 proc. żołnierzy cofnęło się, reszta znalazła się pod drutami ogrodzenia i tu dosięgła ich fala pocisków artylerii. Straty były bardzo duże w rannych i zabitych oraz kilka biedek konnych z ckm [zostało] rozbitych.
Gdy niemiecki okręt przerwał ogień, opatrzono i wyewakuowano rannych oraz pogrzebano zabitych. Kompania pozostała w lesie aż do zmierzchu. Cały czas w rejonie Pogórza teren był zawalony artykułami żywnościowymi przywiezionymi z portu – góry słoniny, setki beczek z masłem, worki z mąką i kaszą ułożone w długie pryzmy. Cóż z tego, kiedy nie było chleba i wody. Piekarnia polowa na Kępie Oksywskiej została zbombardowana, a wodę można było czerpać tylko ze studzien w osiedlach, wyczerpanych jednak w skutek nadmiernego zapotrzebowania.
O zmierzchu dołączyłem do baonu w rej. Starego Obłuża. Baon nasz był w odwodzie. Należało jednak zakopać się w ziemię dla obrony przed nękającym ogniem artylerii lądowej i morskiej.
Przez cały dzień 14 września artyleria nieprzyjaciela ostrzeliwała Kępę Oksywską. Nasze małe działka „Bofors” 40 mm, przywiezione z portu z magazynów strefy wolnocłowskiej w ilości kilku sztuk, trzymały nieprzyjaciela na przyzwoitych wysokościach. Rozmieszczone w szachownicę, sprawiły swym ogniem przykrą niespodziankę niemieckim lotnikom.
Stada bydła i owiec, kaleczone i zabijane przez ogień nieprzyjaciela, na próżno szukały schronienia i wody. Krowy o nabrzmiałych mlekiem wymionach podchodziły do okopów i, trącając pyskiem ukrytych żołnierzy, prosiły o pomoc. Widać było także obrazki, jak żołnierze do menażek, a nawet do hełmów doili krowy spokojnie stojące nad okopami.
W dzień artyleria nadbrzeżna z Helu trzymała niemieckie jednostki pływające z dala od wybrzeża, lecz nocą nawet uzbrojone kutry rybackie zbliżały się do brzegu i ostrzeliwały nasze oddziały na Kępie Oksywskiej.
Lotnictwo nieprzyjaciela rozrzucało ulotki do żołnierzy aby poddawali się, bo już i tak cała Polska jest zajęta przez wojska niemieckie. Jakie było naprawdę położenie wojskowe w Polsce, nikt dokładnie nie wiedział.
15 i 16 września – nasze położenie bez zmian. Próby natarć nieprzyjaciela na Kępę Oksywską zostały odparte (Walki na całej północnej krawędzi Kępy Oksywskiej, od Kazimierza do Mechelinek, trwały już od 12 września.). O zmroku (Dnia 15 września.) zostałem wezwany na odprawę dowódcy LOWyb., płk. Dąbka. Odprawa odbyła się w wiatraku zwanym Młyn Kaina. Płk Dąbek postanowił nad ranem 16 września wykonać wypad na stanowiska nieprzyjaciela na północ od Kosakowa, zająć je i trzymać bez względu na straty. Na wypad wyznaczył Kartuski Batalion ON i jeden baon z 1 pułku (Zgodnie z rozkazem płk. Dąbka, 1 MPS po zmroku 15 września odszedł w rejon Strzelnicy Obłuże i w nocy z 15 na 16 września nie brał udziału w wypadzie.). Wypad miał zorganizować ppłk Szpunar.
Oddziały zajęły stanowiska wypadowe około godz. 3 dnia 16 września. Moja 2 kompania, a za nią 3 kompania kpt. Grajskiego wzdłuż drogi polnej od wzg. 48 cichym podejściem zbliżyły się do stanowisk nieprzyjaciela na odległość około 80 m. Nieprzyjaciel wykrył jednak nasz ruch, gdyż jednoczesnym oświetleniem terenu rakietami i gwałtownym ogniem broni maszynowej uniemożliwił nam dalszy ruch do przodu. Próbowałem poderwać kompanię, lecz bezskutecznie. Jedynie drużyna pchor. Okroya zbliżyła się do mego stanowiska, reszta kompanii poczęła bez rozkazu cofać się. Ponieważ zaczęło już szarzeć, również wycofałem się na stanowiska wyjściowe. Po drodze spotkałem samotnego kpt. Grajewskiego, dźwigającego porzucony ckm.
Rozważając ostatnie wypadki doszedłem do wniosku, że nie jest to już żołnierz, z którym można by wykonać każde zadanie. Stało się gorzej niż przypuszczano, cofająca się bowiem fala żołnierzy wypadu pociągnęła za sobą i obsadę obrony. O świcie poczęły przeciskać się niemieckie patrole, które jednak zostały powstrzymane przez poczet ppłk. Szpunara.
Po złożeniu meldunku o nieudanym wypadzie, udałem się do naszego baonu, w kierunku Starego Obłuża. Wtedy mój wzrok zatrzymał się na naszym oddziale, który pod ogniem artylerii nieprzyjaciela w rozczłonkowaniu wykonywał marsz zbliżania do opuszczonych stanowisk. Plutony i drużyny w najbliższej karności, jak na pokazowych ćwiczeniach, maszerowały do przodu. Pomimo niepowodzenia własnego działania, widok tego karnego oddziału ucieszył mnie bardzo. Była to kompania kpt. Kowrygi z 2 MPS, jak się później dowiedziałem, w większości sformowana z żołnierzy służby czynnej.
W godzinach popołudniowych [15 września] nasz baon został przesunięty do lasu na zachód od Suchego Dworu. Około godz. 17 dowódca brygady ON zarządził zbiórkę dowódców kompanii i samodzielnych oddziałów w zabudowaniu dworku Suchy Dwór, gdzie otrzymaliśmy zadanie obrony. Po ustaleniu granic odcinków obronnych, które miały być obsadzone z zapadnięciem zmroku, poczęliśmy się rozchodzić. Zapadał zmrok, gdy nad głowami usłyszeliśmy szum niemieckiego hydroplanu (Czyli wodnosamolotu. W świetle dostępnej literatury zachodnioniemieckiej sprawa tego bombardowania nie jest całkiem jasna. Z zawartego w tekście opisu wynika, że bombę zrzucił nadlatujący lotem ślizgowym (mowa w relacji o szumie a nie o warkocie silnika hydroplanu) wodnosamolot – najbardziej prawdopodobnie dwusilnikowy dwupłat typu Heinkel He 59 B. Z używanych bowiem nad Wybrzeżem maszyn niemieckiego lotnictwa morskiego tylko ten stosował taktykę bombardowania nocnego z lotu ślizgowego, wypracowaną jeszcze w roku 1937 w czasie wojny domowej w Hiszpanii. Ale z cytowanej już monografii G. Hummelchena (Die deutschen Seeflieger 1935 – 1945, s. 55) wynika, że ostatnia wyposażona w te wodnopłaty eskadra na Bałtyku: 3 eskadra 506 dywizjonu lotnictwa przybrzeżnego wycofana została z działań 13 września i przekazana do dyspozycji dowódcy lotnictwa morskiego Morza Północnego. Odtąd nad wybrzeżem polskim miały działać jedynie: Trägerstaffel 4/186 kpt. pil. Blattnera, wyposażona w bombowce nurkowe Junkers Ju 87 C oraz 1 eskadra 506 dywizjonu lotnictwa przybrzeżnego kpt. pil. Buscha. Ale ta ostania wyposażona była w jednosilnikowe dwupłaty Heinkel He 60, w ogóle nie uzbrojone w bomby. Por. Hummelchen, op. cit., s. 25-26, 48, 52 i 55 oraz William Green: The warplanes of the Third Reich, wyd. 2, London 1972, s. 273 – 279. Najbardziej prawdopodobnie mógł to więc być Heinkel He 60, w sposób improwizowany dostosowany do zrzucania lekkich bomb, choć w dotychczasowej historiografii niemieckiej nie znajdujemy wzmianek o tego rodzaju adaptacji.). Po chwili wybuchła bomba w ogrodzie, około 10 m od okien pokoju, w którym byliśmy zebrani. Od wybuchu zostały wyrwane dwa okna i podmuchem rzucone na nas. Siła wybuchu była tak duża, że wszystkich nas powaliło na podłogę. Jakiś większy odłamek wyrwał dziurę w murze grubym ponad pół metra i zabił pięknego psa bernardyna spoczywającego pod ścianą. Po odzyskaniu przytomności podniosłem się z podłogi zasypanej tynkiem i szkłem. Wtedy to zobaczyłem innych oficerów półprzytomnych, podnoszących się na czworaka. Widok ten wywołał u mnie chorobliwy śmiech. Poderwałem się jednak i udałem się do przyległego sadu, a w ślad za mną inni ranni.
Moja cięta rana na lewym policzku wraz z przecięciem chrząstki nosowej nie była duża, lecz bardzo krwawiła. W sadzie w wąskim okopie przeczekałem ostrzeliwanie przez hydroplany z broni pokładowej, a następnie pod opieką przygodnej samarytanki udałem się do piwnicy dworu, gdzie był punkt sanitarny. Samarytanką tą, jak się później dowiedziałem, była mieszkanka, Gdyni, Józefa Skubisz, która ze swą koleżanką podczas tego nalotu uratowały niejednego rannego żołnierza. Jakie było ich zadanie i dlaczego znajdowały się w Suchym Dworze – nie mogłem się dowiedzieć.
Z dziesięciu oficerów biorących udział w odprawie, ośmiu odniosło ciężkie lub lżejsze rany. Jedynie tylko ppłk Brodowski i jego adiutant, kpt. Urbaniak, wyszli cało z tego nalotu.
Po nałożeniu mi opatrunku udałem się do mojej kompanii, aby wyznaczyć następcę i przekazać rozkazy otrzymane na odprawie (Szkoda, że kpt. Pikuła nie podaje treści tych rozkazów.). Kiedy żołnierze kompanii zobaczyli mnie z obandażowaną twarzą, otoczyli kołem, wyrażając obawę i głośno żal: „Co teraz z nami będzie?” uspokoiłem ich i wyznaczyłem na następcę ppor. Torlińskiego. Według moich kilkudniowych spostrzeżeń był to oficer odważny, spokojny i mający duży autorytet. Nadmieniam, że ppor. Torliński poległ w dniu 17 września.
Po załatwieniu tych smutnych formalności udałem się z powrotem do Suchego Dworu, skąd samochody sanitarne odwoziły rannych do szpitala w Babim Dole. Najbardziej rozczulającym dla mnie momentem było odprowadzenie mnie przez żołnierzy kompanii. Niektórzy z nich ofiarowywali mi drogę na kilkuzłotowe oszczędności oraz wpychali do kieszeni jabłka i papierosy. Broniłem się przed tymi dowodami sympatii, trzeba było jednak coś przyjąć, by nie robić przykrości serdecznym i prostolinijnym ofiarodawcom.
16 września około godz. 22 dojechałem samochodem ciężarowym z innymi rannymi do szpitala. Przez cały czas niemiecka artyleria ostrzeliwała drogi dojazdowe. Szpital był zapełniony rannymi. Po pewnym czasie siostra w izbie przyjęć, po obejrzeniu mojej rany i zaaplikowaniu mi zastrzyku przeciwtężcowego, skierowała mnie do sali operacyjnej. Chirurdzy pracowali tam bez przerwy w bardzo ciężkich warunkach, przy lampie naftowej. Kolejka rannych czekających na zabiegi była bardzo długa. Zabiegów, łącznie z amputacją kończyn, dokonywano bez znieczuleń i usypiań. Jedynym środkiem oszałamiającym był alkohol, którego operowanym nie żałowano. Z moją lekką raną twarzy i nosa nie mogłem liczyć na szybki zabieg. Dopiero lekarz okulista, Rosjanin, zeszył mi ranę na surowo, a w nagrodę za to, że nie uciekłem ze stołu operacyjnego ani nie krzyczałem, dostałem pełną szklankę koniaku. Nad ranem 17 września wraz z innymi rannymi odwieziono nas do Oksywia, do prowizorycznego szpitala mieszczącego się w budynku szkoły i sąsiadującym z nim przez ulicę zakładem wychowawczym sióstr szarytek.
17 i 18 września w prowizorycznym szpitalu polowym na Oksywiu znajdowało się kilkuset rannych w okropnych warunkach. Nawet dla połowy rannych nie starczało zwykłych sienników. Opieka sanitarna niewystarczająca, ze względu na mały ilościowo personel i brak podstawowych środków, jak opatrunkowych i środków antyseptycznych, a przede wszystkim – wody. Ze szpitala polowego w Babim Dole przybywało coraz więcej rannych, a między nimi ciężko ranni, po amputacjach kończyn i innych zabiegach chirurgicznych.
Tak ranni, jak i personel sanitarny najdotkliwiej odczuwali brak wody. Wina było dosyć z ewakuowanych składów portowych, lecz to nie zastąpi życiodajnej wody. W nocy z 17 na 18 września spuszczono wodę z instalacji centralnego ogrzewania i ugotowano kawę dla ciężej rannych i dzieci.
Po zajęciu przez Niemców Pogórza i przyległych lasów, linia walki coraz bardziej zbliżała się do zabudowań Oksywia. Artyleria nieprzyjaciela poczęła ostrzeliwać zabudowania, w których mieścił się szpital. Z inicjatywy personelu sanitarnego na gmachu szkoły wywieszono znak Czerwonego Krzyża. Znak ten spowodował wprost odwrotny skutek: niemiecka artyleria z rejonu Gdyni zwiększyła siłę ognia na szpital, tak że kilka pocisków uszkodziło górne kondygnacje obu budynków, zabijając przy tym kilkunastu rannych. Kto mógł, chronił się w piwnicach budynków.
W nocy z 17 na 18 września mniejsze okręty nieprzyjaciela bombardowały szpital polowy w Babim Dole. Kilkunastu rannych zostało zabitych, poległo też kilka osób spośród personelu sanitarnego w czasie pracy, między innymi por. dr Tomankiewicz (Por. dr Tomankiewicz zginął w czasie ostrzeliwania szpitala w Babim Dole przez trałowce kmdr. Rugego 19 września rano.)
19 września – ostatni dzień walki na Kępie Oksywskiej (Autor opisuje wydarzenia, jakich był świadkiem przebywając w szpitalu marynarki wojennej w Oksywiu.).
Od rana słychać odgłosy walki. Bez przerwy szczekają km. Pierścień otaczającego nas nieprzyjaciela zacieśnia się. Jego artyleria nie żałuje pocisków na mały skrawek ziemi bronionej jeszcze przez resztki oddziałów LOWyb. Około godz. 13 niewielkie grupy naszych żołnierzy broniły odcinka w rejonie szpitala, lecz stopniowo walka ucichła. Niemiecka artyleria, która z wielką siłą ostrzeliwała domy Oksywia, około godz. 15 przerwała ogień. Nastąpiła denerwująca cisza, tylko od czasu do czasu przerywana wybuchem ręcznego granatu, pojedynczymi strzałami kb lub krótką serią ckm. Były to już ostatnie minuty walki.
O godz. 16 kilku Niemców weszło do piwnic budynków szpitala i donośnym głosem zapowiedziało, aby lekko ranni i wszyscy cywile prócz małych dzieci, wychodzili na ulicę (O godz. 16.00 Niemcy ewakuowali już ze szpitala lekko rannych, z czego wynika, że zajęcie szpitala musiało nastąpić odpowiednio wcześniej.). Kilkadziesiąt dzieci podopiecznych sióstr szarytek podniosło głośny płacz, chroniąc się po kątach, a jeszcze mniejsze czepiały się habitów sióstr, które jednak pozostały na miejscu razem z dziećmi.
Po wyjściu na ulicę widać było niemieckich żołnierzy z młodym oficerem na czele kierującym ewakuacją rannych i jeńców. Oficer w białych rękawiczkach. Fuhrer obserwuje tę walkę z Kamiennej Góry w Gdyni; niech widzi, jak dzielnych ma zdobywców.
Kiedy grupa polskich jeńców przechodziła przez skrzyżowanie ulicy w kierunku Oksywia, odezwał się jeszcze ckm. Wywołało to wielkie zdenerwowanie wśród Niemców, więc poczęli krzyczeć i grozić bronią, zmuszając nas do przejścia biegiem przez zagrożony odcinek. Za wzgórzem oddzielono osoby cywilne od wojskowych, a spośród tych wydzielono rannych i doprowadzono nas do elektrowni w Gdyni. Tam był już zorganizowany punkt sanitarny. Około godz. 22 rozwieziono rannych samochodami do szpitali w Gdyni, mnie wraz z innymi – do szpitala przy placu Kaszubskim.
Jeszcze w elektrowni dowiedzieliśmy się od rannych oficerów, że dowódca LOWyb., płk Dąbek, broniąc się do ostatnich możliwości w rej. Babiego Dołu, popełnił samobójstwo. Przedtem polecił ppłk. Szpunarowi, aby poddał się z resztą załogi, gdyż dalsza obrona jest beznadziejna i szkoda krwi.
Tak zakończyła się obrona Wybrzeża w rejonie Gdyni, lecz walka tu jeszcze nie skończona. Broni się nadal załoga Helu. Duszą obrony tego eksponowanego skrawka Wybrzeża jest bateria nadbrzeżna, nadal groźna dla niemieckiej floty.
20 września od samego rana niemiecki komendant szpitala zarządził zasłonięcie zewnętrznych okien, przy tym zapowiedział, aby nikt nie ważył się patrzeć przez okno, bo będzie zastrzelony. Zarządzenia tego początkowo nie rozumieliśmy, lecz po upływie pewnego czasu, gdy przez nieszczelne zasłony okienne zobaczyliśmy ulicę gęsto obsadzoną przez po zęby uzbrojonych niemieckich żołnierzy, w bramach i na dachach domów karabiny maszynowe z obsadą esesowców, a poza tym żadnych innych osób, wywnioskowaliśmy, że przygotowują i zabezpieczają drogę dla jakiejś ważnej niemieckiej persony.
Około godz. 11 ukazała się kawalkada składająca się z opancerzonych motocykli, dwóch aut pancernych, następnie trzech długich czarnych limuzyn, z tyłu znów ubezpieczonych samochodami pancernymi i motocyklami. Tempo jazdy było bardzo duże. Około godz. 13 kawalkada powróciła ta samą drogą. Później dowiedzieliśmy się, że Hitler zwiedzał pole walki na Kępie Oksywskiej (Wyjazd Hitlera na pola bitwy na Kępie Oksywskiej nastąpił 21 a nie 20 września.).
Wieczorem w Gdańsku Hitler wygłosił mowę (Mowę tę Hitler wygłosił 19 września.) słynną z tego, że zapowiedział „zatrzaśnięcie drzwi za sobą w razie, gdyby mu się nie udał planowany podbój”. W mowie tej wspomniał o zdobywcach i obrońcach Wybrzeża. Pierwszy raz gdynianie dowiedzieli się, że ich gród, „prastare niemieckie miasto”, nazywa się Gotenhafen. Poza tym, aby usprawiedliwić przed narodem niemieckim tak przeciągłą akcję i duże straty na tym odcinku, oświadczył, że Polska nad morzem miała najsilniejsze umocnienia i najlepsze wojsko, składające się z obsad szkół oficerskich i podoficerskich, lecz twierdzę zdobyła jedna niemiecka dywizja rezerwy. Tak powstała historia zdobywców, mity i legendy o bohaterstwie niemieckiego żołnierza.
23 lub 24 września obserwowaliśmy z okien szpitala walkę niemieckiej floty z obroną Helu. Dwa niemieckie pancerniki, „Schleswig – Holstein” i „Schlesien” w towarzystwie torpedowców podpływały na redę gdyńską i oddawały salwy artylerii na Hel. Zauważyliśmy, jak na jednym z tych pancerników wybuchły dwa pociski artylerii obrony (Było to 25 września, por. relację kpt. mar. Z. Przybyszewskiego w tomie: Ostatnia reduta, s. 146.). Po tych wybuchach pancernik natychmiast zawrócił i odpłynął w kierunku Gdańska, a drogę jego odwrotu zabezpieczyły zasłoną dymną towarzyszące mu torpedowce.
Podczas pobytu w szpitalu odwiedzało nas wiele osób z Gdyni, Kartuz i okolicy. Od nich dowiedzieliśmy się, jak wielu obywateli polskich uchodzących za dobrych Polaków, a nawet zasłużonych i odznaczonych działaczy, na drugi dzień po wkroczeniu Niemców założyło i bez żenady paradowało z opaskami z hakenkreuzem. Pośród tych szubrawców byli urzędnicy Komisariatu Rządu w Gdyni, nauczyciele, sędziowie i inni. Jako przykład podaję ks. dziekana Paszotę z Przodkowa, kierownika szkoły z Żukowa i kierownika Sądu Powiatowego w Kartuzach Długońskiego wraz z kilkoma pracownikami. Podkreślam, że w tamtych stronach deklarowanie się inteligenta i urzędnika polskiego na listę narodowości niemieckiej mogło mieć szansę powodzenia tylko u tych, którzy jeszcze przed wojną nie tylko słowem lecz i czynem zasłużyli się sprawie niemieckiej. Polskim patriotom, a nawet lojalnym Niemcom, gauleiter Forster nie pobłażał. Jako przykład podaję właściciela majątku, Hoehne z Pępowa, którego po wkroczeniu Niemcy aresztowali.

Źródło:

Gdynia 1939. Relacje uczestników walk lądowych, Wstęp, wybór, komentarze Wacław Tym, Andrzej Rzepniewski, Gdańsk 1979, ss. 78 – 89, 190 – 196, 326 – 330, 469 – 475, 503 – 506.

Kępa Oksywska 1939. Relacje uczestników walk lądowych, Wstęp, wybór, komentarze Wacław Tym, Andrzej Rzepniewski,

Czytany 3214 razy Ostatnio zmieniany wtorek, 03 lipiec 2018 11:12
Norbert Maczulis

Zapraszam na stronę portalu Szwajcaria-Kaszubska.pl gdzie można przeczytać moje publikacje.

Dyrektor Muzeum Kaszubskiego w Kartuzach (do 30 kwietnia 2015), Norbert Maczulis

Mój profil na fb.com/norbert.maczulis

Najnowsze od Norbert Maczulis

Artykuły powiązane