Wydrukuj tę stronę
piątek, 01 czerwiec 2018 00:00

Jan Tusk, Kaszuba, kucharz i żołnierz Westerplatte wspomnienia z frontu

Autor: 
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte

Jan Tusk, Kaszuba, kucharz i żołnierz Westerplatte

... W dniu 8 listopada 1980 r., licząc na znośną jesienną pogodę, wyruszyłam moim „maluchem” do Kamionki. Przedtem trasę z panem Janem Tuskiem ustaliliśmy listownie, gdyż nie bardzo wiedziałam, jak dotrzeć do kucharza z Westerplatte, który po wojnie zaszył się za Kartuzami, w swej rodzinnej wiosce. Bardzo rzadko dawał przez wszystkie lata znać o sobie. Dopiero wielki zjazd w czterdziesta rocznicę wybuchu wojny sprawił, że razem z małżonką przybył na uroczystości.
Droga miała być zupełnie prosta – do Kartuz, z Kartuz do Sierakowic, potem należało skręcić w bok do Gowidlina i już niedaleko będzie „ranczo” jednego z gospodarzy Kamionki, pana Tuska. Do Gowidlina dojechałam bez trudu – ale dalsza droga okazała się kociubiasta, nieutwardzona i gdyby nie mały przymrozek – utknęłabym samotnie na trasie. W pewnym momencie usiłowałam ominąć spory kamień leżący na wyboistej drodze, ale zbyt mały manewr spowodował skutek odwrotny. Wjechałam na jeszcze większy, powodując uszkodzenie podwozia. Mnie jako kierowcy też się dostało, wozem nagle zatrzęsło, zgasł silnik, a ja podrzucona na siedzeniu uderzyłam głową w drzwi. Maska samochodu stanęła w pionie i zakryła widoczność. W wyobraźni stanęła mi perspektywa spędzenia nocy na tym bezludziu, w środku lasu. Brrr ! Jakoś się jednak pozbierałam. Zapaliłam silnik – był sprawny, więc po lustracji samochodu i terenu ruszyłam w dalszą drogę. Na miejsce jakoś dojechałam i cały czas martwiłam się o powrotna drogę, ponieważ nie znałam uszkodzeń wozu. Na miejscu syn pana Tuska natychmiast zabrał się do przeglądu samochodu i usuwania usterek, ja natomiast w tym czasie zasiadłam z oderwanym od młocki panem Janem przy stole. Z kuchni dolatywał wspaniały zapach smażonej ryby. To pani Tuskowa przygotowywała naprędce poczęstunek i to nie byle jaki, bo z ryb złowionych siecią z własnego jeziora.
Pokazałam kserokopię dokumentu z dnia 27 listopada 1936 roku – wykazu pracowników cywilnych Wojskowej Składnicy Tranzytowej, którzy przyjęli do wiadomości rozkaz szefa Wydziału Wojskowego o sądach doraźnych i nierozgłaszaniu tajemnic wojskowych. Obok nazwisk zostały złożone podpisy.
Długo i poważnie pan Jan przygląda się swemu podpisowi, wreszcie po paru sekundach zastanowienia zadaje pytanie:
-Interesuje panią, jak długo faktycznie przebywałem na Westerplatte?
-Oczywiście!
-No to proszę poczekać, zaraz wrócę.
Za moment z drugiego pokoju przynosi plik dokumentów, które wręcz z odległości czuć starością. Prostuje powoli powyginane kartki, podsuwa mi je pod oczy. Jedną zatrzymuje w dłoni.
- Widzi pani? Byłem na Westerplatte od trzydziestego czwartego roku, a tutaj, na tej umowie spisanej pomiędzy majorem Stefanem Fabiszewskim a mną widnieje nawet dokładna data. No proszę, najpiękniejszy miesiąc w roku, maj. Według umowy miałem pracować w kasynie oficerskim. A dlaczego tak się stało, to trzeba wyjaśnić i cofnąć się pamięcią wiele lat wstecz. Czy zechce mnie pani wysłuchać?
-Już zamieniam się w słuch, proszę mówić.
-Widzi pani, teraz to ja już nie gotuję, wszystko robi żona, ale w młodości miałem straszne ciągotki do sztuki kulinarnej. Z domu, z tego domu, w którym teraz siedzimy, już w szesnastym roku życia poszedłem do miasta za kuchcika. Do Gdyni. Był rok dwudziesty siódmy, to portowe miasto liczyło sobie zaledwie rok, każda para rąk do pracy liczyła się. Zacząłem terminować po różnych maleńkich jadłodajniach i w ten sposób zdobyłem zawód. W roku trzydziestym trzecim zostałem powołany do wojska. Służyłem w I Baonie Strzelców Morskich w Wejherowie. Tylko rok, bo drugi rok już na Westerplatte. Pracowałem przy kuchni i nawet to sobie chwaliłem. Kiedy miałem iść do cywila, nocami medytowałem, co po wyjściu zrobię ze sobą. Gdzie znajdę pracę? Nikt nie gwarantował przecież zatrudnienia w poprzednim miejscu. Bo wówczas to czasy były inne niż dzisiaj. Dzisiaj w mieście pracy nie szanują, zmieniają jak rękawiczki. A przed wojną to jak miałeś zajęcie to byłeś pan, jak nie miałeś, bo byłeś nędzarzem. No to pilnowało się roboty, oj pilnowało! A tu kilka dni przed odejściem do cywila pan major wzywa mnie i pyta, czy nadal chciałbym zostać na półwyspie, tylko jako pracownik cywilny. Namyślę się, to po zakończeniu służby wojskowej dostanę dwa tygodnie urlopu, potem wrócę do domu i spisze ze mną umowę. Zapytałem o zapłatę, okazało się, że dostanę aż dwieście złotych miesięcznie. Ucieszyłem się strasznie! Kto pamięta tamte czasy ten wie, że to był pieniądz. Rozpocząłem więc pracę jako pracownik cywilny w kuchni. W roku trzydziestym szóstym otrzymałem urlop po raz drugi, znowu pojechałem do domu w Kamionce i tym razem ożeniłem się. Dostałem mieszkanie w starych koszarach w Nowym Porcie i sprowadziłem żonę. I tak mijały nam te lata aż do wojny. Po pracy każdego dnia wracałem do domu, w którym robiło się rojno i gwarno, kiedy na świat zaczęły przychodzić nam dzieci. Pamiętam, w ostatnich spokojnych tygodniach major Sucharski przyjął do pracy starszego wiekiem kucharza do kasyna oficerskiego Kazimierza Tuczyńskiego i tak we dwóch pracowaliśmy. Nawet razem w jednym pokoju mieszkaliśmy.
Większość pracowników cywilnych wiosną trzydziestego dziewiątego zdała karty mobilizacyjne, bo taki przyszedł rozkaz. Otrzymałem nowiuteńki mundur i złożyłem go na półce w szafie. Kiedy padły pierwsze strzały na Westerplatte, założyłem ten mundur i znowu byłem żołnierzem. Na wypadek wybuchu działań miałem się stawić do obrony koszar. Do naszego pokoju mieszkalnego przylegał drugi, mniejszy, w którym znajdowały się umywalka i dwie szafy. Jak usłyszałem detonacje, zerwałem się z łóżka, patrzę i oczom nie wierzę. Połowy drugiego pokoju po prostu nie było. Od tego momentu skończyło się nasze gotowanie. Zaczęła się wojna. Ani jeden obiad odtąd nie był ugotowany. Już przedtem przyszykowaliśmy suchy prowiant w postaci sucharów, słoniny i konserw. W pierwszych dniach walki robieniem herbaty zajmował się Karol Szwedowski, ale potem i herbata stała się tylko marzeniem. Nie było możliwości przyrządzić cokolwiek w tym piekle. Do obrony koszar przydzielono jeszcze jednego pracownika cywilnego Jana Jazego. Właśnie nam dwóm major Sucharski zlecił wejść na górę i obserwować, z jakiego kierunku Niemcy nas ostrzeliwują i gdzie mają stanowiska karabinów maszynowych. Zabraliśmy ze sobą przenośne telefony, by z góry porozumiewać się z dołem. Po chwili przekazaliśmy, że ogień wychodzi z magazynów spichrzowych po przeciwnej stronie kanału. „Schleswig – Holstein” znowu rozpoczął ostrzał, tym razem dość celny i bardzo silny, tak że filarki wokół koszar ścinane były jak zapałki. Pociski przebijały mur o grubości cegły, a to było już dla nas mało bezpieczne. Od razu zauważył to major i przez telefon rozkazał:
-Proszę zejść, szkoda w ten sposób stracić życie!
Wówczas zbiegliśmy do schronu umieszczonego w podpiwniczeniu koszar. W chwilach wolnych od ataków spaliśmy jak zające pod miedzą, na siedząco. Przed koszarami ustawione były cztery granatniki, obsługiwaliśmy je zespołowo. Jedni donosili skrzynki z amunicją, drudzy ładowali, pozostali prowadzili ostrzał. Zapał do walki był ogromny. Niemcy wciąż znajdowali się w sytuacji lepszej od nas, bo jak ustawały walki, to oni po ataku wymieniali się, a my ciągle walczyliśmy ci sami. Mimo to po każdej próbie wdarcia się na nasz teren pozostawiali na przedpolu mnóstwo sprzętu, rannych i zabitych.
Dzisiaj często jak natrętne muchy wracają do mnie myśli o tamtych dniach. Choćby człowiek najbardziej chciał, to już się od nich nie wyzwoli. W trzecim dniu walki miałem nocny dyżur przy granatniku koło budynku koszarowego. Rankiem zluzowali mnie koledzy i potwornie znużony runąłem jak długi na siennik w suterenie koszar. Tuż obok mnie zasnął Władysław Łakomiecki. Niebawem pancernik zaczął znowu swoją kanonadę i ściany aż drżały od huku jego dział. Wydawało mi się, jak widzę jak ściana nade mną chodzi i odruchowo odsunąłem się o pół metra w bok. W tym momencie wirujący pocisk trafił w koszary. Od wybuchu wybrzuszyła się zewnętrzna część ściany. Łakomiecki został rażony siłą podmuchu, stało się to we śnie, zauważyłem jak krew rzuciła mu się nosem i ustami. Miał zgniecioną klatkę piersiową i do końca walki nie odzyskał przytomności. Po tym wydarzeniu szukaliśmy schronienia w pomieszczeniu radiostacji, gdyż tam było bezpieczniej. Któregoś dnia koszary dostały pełne trafienie i stopy przywaliły schody wiodące do kancelarii. Chorąży Edward Szewczuk biadał przy mnie, że tam na biurku pozostawił żelazną skrzyneczkę, w której jest kasa. Kasa państwowa to wielka rzecz, pomyślałem. Spełniając jego prośbę jednym zrywem wspiąłem się po wiszących na kawałkach konstrukcji schodach i po chwili oddałem mu całą kasę.
Spośród kolegów bardzo lubiłem plutonowego Petzelta. Znałem go lepiej, bo przebywał dłużej niż inni. Był jednym z tej dziesiątki, która pozostała na Westerplatte ze zmiany poprzedniej. W drugim dniu walki, chcąc ugasić pragnienie, w godzinach rannych przedostałem się do kasyna aby przynieść parę butelek oranżady kolegom do koszar. Właśnie on, Petzelt, przyszedł w tym samym celu do kasyna z wartowni piątej. Umorusany, brudny i potwornie zmęczony. Rozmawiał ze mną przez kilka minut. Rozchodząc się jakoś tak bezwiednie rzuciliśmy się sobie w ramiona, jakby przeczuwając ostatnie spotkanie. Powiedzieliśmy sobie krótki, żołnierskie „trzymaj się” i każdy wycofał się w swoją stronę. On odszedł za willę oficerską, poprzez las, ja również lasem przedostałem się do koszar. W południe nadleciały niemieckie samoloty i rozpoczęły atak z powietrza. Dwie bomby na naszych oczach zniszczyły wartownię nr 5. Jedna spadła rozrywając fundamenty, druga w sam środek góry. Ściany raptem zapadły się i nie wiadomo było, czy kto w niej ocalał. Potem okazało się że jedynie trzech żołnierzy znajdujących się w podpiwniczeniu uszło z życiem. Zginął również plutonowy Petzelt, a ja nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak nagle żywy człowiek mógł stać się martwy. Jeszcze miałem w uszach jego głos, jeszcze się do mnie uśmiechała jego umorusana twarz spod hełmu, a raptem przyszło mi uwierzyć, że już go nie ma wśród żywych.
Siódmego dnia ucichły walki, a nas, poddanych, okrążyły niemieckie posterunki. Wkrótce potem naszym przymusowym domem stał się Stalag I A. Nadszedł okres chłodów. Spadły śniegi. Znalazłem się w grupie jeńców odśnieżających drogę wiodącą do pobliskiego miasteczka. Nogi w zniszczonych butach przemakały i marzły. Nie było skarpet ani onuc. Wieczorem po powrocie do obozu nie można było butów ściągnąć zanim nie odtajały, potem nijak nie można było ich znowu włożyć. Z odmrożonymi stopami skierowano mnie do obozowego szpitala. Na początku wojny jeńców w szpitalu leczyli tylko wojskowi lekarze niemieccy. Byli to lotnicy. Ale nie długo, bo wkrótce potem odesłani zostali do macierzystych jednostek, a do leczenia dopuszczono lekarzy – jeńców. Moje odmrożenia zaczęły się jątrzyć i ledwo mogłem poruszać się w laczkach przewiązanych sznurkami. Dokonano niezbędnego zabiegu zerwania paznokci. Raz w tygodniu przyjeżdżał lekarz niemiecki i on w zasadzie decydował o stanie chorego. Patrząc na moje pokancerowane nogi pozwolił sobie na uwagę, że jeśli jeniec ma zdrowe płuca i ręce, to nie jest chory, lecz zdatny do roboty. Potem jednak zmienił zdanie. Zbyt długo trwało to leczenie, lepiej było odesłać mnie na trzy miesiące do miejsca zamieszkania, to znaczy do Nowego Portu. W gruncie rzeczy byłem z takiej decyzji rad, bo miałem nadzieję, że spotkam żonę i dzieci, które tam pozostały, kiedy odchodziłem do niewoli.
W grudniu trzydziestego dziewiątego zgłosiłem się w Nowym Porcie. Zastałem tam bardzo wielu Polaków spędzonych przez władze niemieckie, żony jednak nie było – zaraz na początku września razem z dzieciakami pojechała do rodzinnego domu w Kamionce. Ja przez te trzy miesiące przebywałem w budynku koszarowym w Nowym Porcie przy ulicy Oliwskiej, gdzie Niemcy zlokalizowali obóz dla Polaków. Z nogami owiniętymi w szmaty dzień w dzień wychodziłem do pracy w tę ciężką zimę, gdyż Niemcy akurat rozpoczęli budowę jezdni przy Operze Leśnej. O tym, że mogę pracować, zdecydował lekarz niemiecki, który mnie leczył. Wreszcie dziesiątego marca 1940 roku lekarz stwierdził zadowalający stan zdrowia i polecił przygotować się do drogi na godzinę dziewiętnastą. Grupę ozdrowieńców wywieziono pociągiem na zachód, w głąb Niemiec. Minęliśmy Szczecin, potem rozległy Berlin i dojechaliśmy do Neustadtu, położonego nad rzeką Dosse. Osadzono nas w obozie Dritz, w pobliżu fabryki amunicji, zlokalizowanej w niewielkim zagajniku. Zagajnik był szczelnie ogrodzony. Dość szybko Amerykanie wykryli miejsce produkcji amunicji. Rozpoczęły się naloty. W czasie bombardowań jeńcy chowali się w schronach. Ale ja zawsze uciekałem na otwartą przestrzeń, tak bardzo wryły mi się w pamięć naloty na Westerplatte. Jak już mnie trafią, to trudno, myślałem, zginę gdzieś w zagajniku i będzie koniec. W schronie rzucało jak piłką, a to było bardzo denerwujące.
Zimą czterdziestego drugiego roku miałem już serdecznie dość niewoli. Nie bacząc na miejsce i odległości wraz z dwoma Francuzami zdecydowaliśmy się na ucieczkę. Razem chcieliśmy dotrzeć do Berlina, a dalej każdy w swoją stronę; oni wybrali kierunek na Belgię, ja pragnąłem dostać się do Kamionki. Aż dziw ale po wykupieniu biletów do Berlina dojechaliśmy szczęśliwie. Oni odeszli w kierunku dworca hanowerskiego, ja zostałem w środku nocy na ulicy wrogiego miasta. Wiedziałem, że muszę odjechać z dworca szczecińskiego, lecz nie znałem do niego drogi. Najbardziej byłoby wsiąść do podziemnej kolejki, ale nocą była nieczynna. Błądząc ulicami zaryzykowałem w końcu rozmowę ze starszym człowiekiem z długą, siwą brodą, który właśnie mnie mijał prowadząc na pasku pieska. Zapytałem go o drogę w nie najlepszym języku niemieckim. Miałem szczęście jak nigdy przedtem. Ręką wskazał mi niedalekie drzwi oświetlone maleńką żaróweczką. A więc byłem u celu. Szarpnąłem klamkę, lecz drzwi były zamknięte. Sięgnąłem do dzwonka i nacisnąłem guzik. Po chwili otworzył mi potężny mężczyzna w mundurze kolejarza z karabinem w ręku. O nic nie pytając oznajmił jedynie, że nocą nikogo się nie wpuszcza i nie wypuszcza. O dziwo! W tej skomplikowanej i nawet niebezpiecznej sytuacji zamiast trwogi poczułem odwagę. Miałem w kieszeni jeszcze kilkanaście zarobionych marek. Wyciągnąłem pięciomarkowy banknot i podsunąłem mu go bez pardonu pod nos. Ba! Nie dość, że szybko mnie wpuścił, to jeszcze wykupił mi w kasie bilet do Lęborka. Jak oszalały popędziłem na peron do góry przeskakując po kilka stopni. Tam chyba około tysiąca ludzi oczekiwało na pociąg. Nagle przypomniałem sobie, że nie mam przy sobie ani bagaży, ani dokumentów. Wszystko pozostawiłem w lagrze. Zachwiało to moją odwagę, nagle zacząłem tracić panowanie nad sobą i tylko wjeżdżający w tym momencie pociąg ocalił mnie od takiego zachowania, które mogłoby mnie zdemaskować. Obezwładniony strachem dałem się wtłoczyć przez tłum do pociągu i nie wiem jak długo trwała ta podróż.
Lębork powitał mnie mrozem i śnieżną bielą. Nie czułem jednak chłodu. Znowu kombinowałem w jaki sposób nabyć bilet do Jasienia, skąd już bliski było do domu. Nagle z boku usłyszałem polską mowę. Poprosiłem tych ludzi, by kupili mi bilet, bo sam bałem się wejść do budynku stacyjnego. Życzliwość ludzka ma wieczną pamięć. Nigdy już nie spotkałem tamtej pary Polaków ale do końca życia będę im wdzięczny. Z Jasienia wszystko stało przede mną otworem. Znałem każdą ścieżkę, z zamkniętymi oczami trafiłbym do domu. Biegłem, nie czując zmęczenia.
Radość w rodzinie była ogromna, ale wnet zaczęliśmy się zastanawiać, co robić dalej. Miałem świadomość, że poszukiwanie mnie zacznie się na pewno tutaj, w Kamionce. Trzeba było ukrywać się. Wszystkie okoliczne stodoły, za wiedzą ich gospodarzy lub bez niej, były moim schronieniem przez długie miesiące. Żona donosiła mi w umówione miejsca jedzenie, w kobiałce lub za pazuchą. Przez pewien czas, kiedy zima była szczególnie dokuczliwa, zadomowiłem się u znajomych w Sulęczynie. Dom rodzinny i żona rzeczywiście stale byli nachodzeni przez Niemców. Pytano o mnie i innych mieszkańców w okolicy. Po roku żona urodziła córeczkę. Była więc radość, ale i kłopot. Aby nie wzbudzić tym zdarzeniem podejrzeń u Niemców, do ojcostwa dziecka przyznał się mój brat i nawet zapisał je jako własne w urzędzie stanu cywilnego. Miejscowi Polacy okazali nam wiele pomocy i serca i gdyby nie ich solidarna pomoc, to nie wiem, jaki los by mnie spotkał.
Wreszcie nadeszło wyzwolenie i koniec mojego ukrywania się. Radość z tego powodu została nagle zakłócona rodzinną tragedią. W momencie wkraczania wojsk jakaś zabłąkana kula śmiertelnie zraniła mojego ojca, przebywającego akurat w obrębie zabudowań. O, proszę, niech pani spojrzy w okno. Nie zauważyła pani krzyża na skrzyżowaniu, tuż przy wjeździe na podwórze?
Faktycznie! Tak byłam zaabsorbowania swoim samochodem, że nie zwróciłam uwagi na wysoki, drewniany krzyż. Teraz spojrzałam w okno i spostrzegłam ten krzyż.
- Postawiliśmy w tym miejscu, w którym zginął ojciec. Matka z rodzeństwem zajęli się gospodarstwem, a ja, jak przed laty, myślałem o wyemigrowaniu do miasta. Marzył mi się tym razem Gdańsk, bo poprzez służbę na Westerplatte stał mi się jakiś bliższy. Pojechałem, zaciągnąłem się w szeregi milicji robotniczej. Ale szybko zrezygnowałem i wróciłem na wieś. W mieście trwał jeszcze niepokój, śmierć mogła dosięgnąć człowieka zza węgła domu. Pomyślałem sobie, że już tak dużo w życiu niebezpieczeństw przeszedłem i przecierpiałem, że teraz mając możliwości spokojnej pracy na roli powinienem pozostać w rodzinnym domu. Zacząłem baczniej przyglądać się zrujnowanej gospodarce. Chciałem nawet w zapale młodości w miejsce starej pobudować nową chałupę. Ale wciąż nie starcza pieniędzy. I dlatego łatałem, co mogłem, reperowałem, co się dało. A teraz to już myślę, że nowy dom jak chcę to niech stawia syn, który w niedalekiej przyszłości pozostanie na ojcowiźnie i będzie gospodarował. Dom, jak pani widzi, obszerny, ma cztery pokoje, kuchnie, spiżarnię. Mieszkamy razem z synem, synową i dwoma wnukami. Syn ramię w ramię pracuje ze mną. Mnie przecież lat nie ubywa, tylko przybywa. Gospodarstwo jeszcze jest moje, ale jak tylko uporam się z rentą kombatancką, to i gospodarstwo przepiszę. Nie mam już siły do pracy, schorowane nogi odmawiają posłuszeństwa. Nie zmarnowałem tej gospodarki. Jest zadbana. Mam osiem hektarów i czterdzieści arów ziemi ornej, dwa i pół hektara łąki, dwa hektary lasu, dwa jeziora i jeden hektar nieużytków na podmokłym, wodnistym terenie. Przed paroma laty mieliśmy w jeziorze dużo ryb, można je było zwykłą siecią łowić prosto z brzegu. Ale zima siedemdziesiątego ósmego na dziewiąty była sroga, lód miał siedemdziesiąt centymetrów grubości, trudno było przebić przeręble i wszystkie posnęły. Ale wczoraj syn przywiózł z Sulęczyna sielawę i wkrótce zagospodaruje jezioro.
Na zakończenie pytam pana Jana, czy będąc przez długie lata kucharzem w domu także gotuje rodzinne przysmaki.
- O, nie! – Twardo zaprzecza. – w domu chyba dzięki
smacznej kuchni mojej żony kunszt kulinarny ode mnie odszedł. Nigdy nie gotuję. Nawet herbaty! A ja kucharzyłem na Westerplatte – znowu wraca do wspomnień – to musiałem obowiązkowo doprawiać przyprawami posiłki majorowi Sucharskiemu. Dlaczego? Bo major lubił bardzo pikantne potrawy i to należało do moich obowiązków. ...


Źródło:

S. Górnikiewicz, Lwy z Westerplatte, Gdańsk 1988, s.

Czytany 2377 razy
Norbert Maczulis

Zapraszam na stronę portalu Szwajcaria-Kaszubska.pl gdzie można przeczytać moje publikacje.

Dyrektor Muzeum Kaszubskiego w Kartuzach (do 30 kwietnia 2015), Norbert Maczulis

Mój profil na fb.com/norbert.maczulis

Najnowsze od Norbert Maczulis

Artykuły powiązane