Wydrukuj tę stronę
sobota, 02 czerwiec 2018 00:00

CZARNE I BORNE SULINOWO II: Obozy jenieckie w 1945 roku – wyzwolenie przyszło ze Wschodu

Autor: 
Oceń ten artykuł
(3 głosów)

2. Obozy jenieckie w 1945 roku – wyzwolenie przyszło ze Wschodu…

W dniu 17 stycznia 1945 r. Armia Czerwona rozpoczęła swą wielką ofensywę styczniową wyzwalając ziemie polskie między Wisłą a Odrą. W składzie 2 Frontu Białoruskiego pod dowództwem marszałka Konstantego Rokossowskiego działała ponad 100 tysięczna 1 Armia Wojska Polskiego, która skierowana została na Pomorze Zachodnie.
Wyzwalając ziemię pomorską żołnierz polski spotkał się z bardzo silnym oporem broniących się wojsk niemieckich. Walczyły one na swoich własnych terenach, a terroryzowane przez oddziały SS, z determinacją broniły bram do swej stolicy – Berlina. Umocnienia obronne na Pomorzu Zachodnim zwane „Wałem Pomorskim” w znaczny sposób ułatwiły im tę obronę.
Na szlaku swych walk żołnierze polscy spotkali zamkniętych za drutami, Rodaków – Obrońców z Września 1939 r., skoszarowanych w obozach jenieckich. Ich wyzwolenie nastąpiło w lutym 1945 r.
Na terenie poligonu Gross Born znajdowały się dwa obozy dla jeńców wojennych, dla żołnierzy, Stalag II H Rederitz (Nadarzyce) i dla oficerów ? Oflag II D Gross Born.
W obozie istniała dobrze zakonspirowana sieć ruchu oporu – „Bataliony Odra”, które planowały wyzwolić się spod okupacji hitlerowskiej i zająć Pomorze przy pomocy jeńców Września – oficerów, podoficerów i żołnierzy obozów jenieckich, zaś dokonać się to miało przed wejściem na te tereny Armii Czerwonej.
Plany dowództwa AK działającego na terenie kraju, miały na celu wykorzystanie jeńców wojennych, będących od lat za drutami, ale nie mającymi realnej politycznej i wojskowej oceny rzeczywistości. Dramat polskich oficerów ? jeńców miał podwójny wymiar. Po pierwsze polegał na tym, że nie przypuszczali oni tego, iż tereny, na których znajdowali się w obozach od 1939 r. staną się niebawem częścią państwa polskiego. Nikt nie przewidywał, iż żołnierze 1 Armii Ludowego Wojska Polskiego zmierzający znad Oki do Berlina ustawią niebawem polskie słupy graniczne na Odrze i Nysie Łużyckiej. Z drugiej natomiast strony, będąc jeszcze za drutami, jeńcy podlegali nadzorowi hitlerowców, którzy nie zamierzali ulegać militarnym naciskom Armii Czerwonej zmierzającej na Zachód, w kierunku Berlina.
Po lipcowych aresztowaniach jeńców przeprowadzonych w obozie w 1944 r. zamierzone powstanie jeńców wojennych i robotników przymusowych okazało się nierealne i musiano z niego zrezygnować. Bydgoskie Gestapo weszło na trop organizacji „Odra”, a ślady prowadziły do Stalagu II B Hammerstein i Oflagu II D Gross Born. Gestapo wykryło konspirację i aresztowało część uczestników spisku oficerskiego, zaś przywódców stracono w obozie koncentracyjnym w Mauthausen (M. Sadzewicz, op. cit., s. 144 – 156.).

(...) Długoletnia izolacja – napisał później z zażenowaniem ówczesny jeniec Oflagu II D Gross Born ppor. M. Sadzewicz - oddzieliła nas od świata. Co się działo w świecie, miało dla nas posmak spraw odległych, co chwila przesłanianych przez wydarzenia obozowe, stanowiące dla nas rzeczywistość. Zatraciliśmy proporcje i poczucie skali wydarzeń.
(...) Późną jesienią 1944 roku rozeszły się wieści, że do naszego obozu nadejdzie transport jeńców oficerów z Powstania Warszawskiego. Nie bardzośmy wierzyli, jednak wieść zrobiła olbrzymie wrażenie. Może czeka nas największe przeżycie od początku niewoli? Do tej pory nie widzieliśmy nikogo stamtąd, nikogo z wolności. A teraz mieliśmy ich zobaczyć, mieć między sobą oficerów konspiracji i Powstania. Zobaczymy ich bez maski, bez pseudonimów. Nasi koledzy, znajomi, czy może ludzie całkiem obcy ? Jakoż wieść wkrótce się potwierdziła (...).
Jednakże, (...) zetknięcie się dwóch żywiołów, zupełnie inaczej ukształtowanych w ciągu wielu lat, wywołało wiele zgrzytów.(...) Uświadomiliśmy sobie chyba nie od razu, że nie mamy dowództwa ani zaplecza w kraju. Dowództwo przyjechało tutaj i znalazło się wraz z nami w środku zasieków z kolczastego drutu. Nasz program konspiracyjny uległ minimalizacji, sprowadził się jedynie do przygotowania ewentualnej samoobrony. Cóż znaczyły nasze plany wyłamania się z obozu, powstania na Pomorzu?
Wobec gromadzących się dla obrony Wału Pomorskiego wojsk niemieckich nasze środki bojowe, tych kilka pistoletów, za pomocą których spodziewaliśmy się zdobyć na wartowni kilkadziesiąt przestarzałych karabinów i kilkanaście sztuk broni maszynowej, wyglądały śmiesznie. Tyle tylko, że w razie gdyby hitlerowcom zachciało się nas wymordować, mielibyśmy szansę umrzeć z honorem, z bronią w ręku. To też coś znaczyło.
Ci, co zbliżają się z każdym dniem, żeby nas wyzwolić, zdaje się, nie liczą na naszą pomoc ani jej nie potrzebują. Wszystkie nasze plany stały się nierealne wobec rzeczywistości. Tam na Zachodzie chyba też nas nie potrzebują. Jesteśmy niepotrzebni – (podkr. N. M.)(...). (Cyt. za M. Sadzewicz, op. cit., s. 157 – 163.)

Czyż było tak rzeczywiście?
W dniu 18 stycznia 1945 r. w Oflagu II D Gross Born Niemcy ogłosili alarm i wymarsz ewakuacyjny, dając jednak jeńcom możliwość wyboru. Niezdolni do marszu oraz chorzy mieli pozostać w obozie i oczekiwać na transport kolejowy.
Tej ostatniej nocy pękła solidarność obozowa. Po latach niewoli w natłoku myśli przewijała się zdecydowanie jedna, najbardziej istotna i wówczas realna ? możliwość szybkiego opuszczenia obozu i uwolnienia – wyjścia za druty, na wolność. Nikt nie był w stanie przewidzieć wówczas, jak potoczą się dalsze losy. Czy wyzwoleni zostaną najpierw ci, którzy pozostaną w obozie, czy też ci, którzy maszerując na Zachód zostaną pierwsi ogarnięci ofensywą radziecką?
Jednak większość zdecydowała się na wymarsz. Wśród tej grupy oficerów znajdował się również mjr Henryk Sucharski, dowódca Westerplatte (Zasłużeni Pomorzanie w latach II wojny światowej. Szkice biograficzne, Wrocław – Warszawa – Kraków – Gdańsk –Łódź 1984, s. 189.).
Tymczasem ewakuowany obóz maszerował w kierunku zachodnim, w uformowanych kolumnach batalionowych pod strażą, wyposażoną w bagnety na broni. Tylko batalion warszawskiej Armii Krajowej szedł oddzielnie.
Trasa marszruty prowadziła przez Łubowo, Czaplinek, Stargard, Szczecin, Neubrandenburg i Lauenburg. Po dwóch miesiącach marszu – 28 marca - jeńcy dotarli do Stalagu X B Sandbosel k. Bremy, a w dniu 16 kwietnia część obozu została przeniesiona do oflagu w Lubece. Sandbosel został wyzwolony przez wojska kanadyjskie w dniu 29 kwietnia, a Lubeka przez Brytyjczyków w dniu 2 maja 1945 r.
Zachodni sojusznicy przestali interesować się Polakami – oficerami z wyzwolonych obozów ? w chwili, gdy zwycięstwo było już bezsprzeczne. Nie mieli zamiaru dopuszczenia ich do udziału w zwycięskim finale. Zaraz po zakończeniu działań wojennych oficerów polskich pozbawiono statusu wojskowego i zezwolono na emigrację lub – z oporami – na powrót do kraju.
Los pozostałych oficerów polskich w Oflagu II D Gross Born był inny, wydawać się może bezpieczny. Ich dowódcą został ppłk Stefan Mossor. Nie doczekali się oni transportu kolejowego. Skromna zaś załoga niemiecka pod dowództwem kulawego kpt. Hoppe widząca następnego dnia na placu apelowym zamiast spodziewanych kilkudziesięciu żołnierzy, około tysiąca ludzi, bardzo się tego wystraszyła. Na domiar złego, w obozie zatrzymał się na nocleg transport jeńców jugosłowiańskich, z którego następnego dnia jedynie część wymaszerowała dalej. Większość postanowiła pozostać z Polakami. Kpt. Hoppe nie potrafiąc ich odróżnić oraz nie wykazując już chęci i nie mając ku temu stosownego nastroju, postanowił ściągnąć niemieckie posterunki i opuścić obóz, pozostawiając jeńców na łasce losu.
W tej sytuacji ppłk Stefan Mossor zorganizował oddział samoobrony. Polecił zamknąć bramę główną obozu oraz otworzyć wyjścia ewakuacyjne, przez które wychodziły patrole, by zorientować się w sytuacji.
Pewnego zimowego dnia z początku lutego dla jeńców Oflagu II D Gross Born skończył się okres beztroski i powiało grozą. W okolicach obozu pojawili się bowiem SS-mani, którzy obeszli obóz i zniknęli z pewnymi, nie szlachetnymi zamiarami. W tej sytuacji jeńcy wzmocnili posterunki obronne wywieszając flagę Czerwonego Krzyża z napisem głoszącym, iż obóz jest ośrodkiem chorych na tyfus. To poskutkowało na SS - manów. Nie byłoby w tym być może nic nadzwyczajnego, gdyby nie inny, zbrodniczy fakt, jaki miał miejsce w tym czasie na tym terenie.
Okazało się bowiem, iż była to ta sama jednostka SS, która dokonała zbrodni w pobliskich Podgajach paląc żywcem
( W 1981 r. ukazała się w Niemczech publikacja, której autor stara się zanegować tę zbrodnię SS.: Por. A. Zientarski, Jeńcy wojenni i robotnicy przymusowi na Pomorzu Zachodnim w ostatniej fazie wojny, „Rocznik Koszaliński” nr 20, 1984 – 1985, s. 168 – 169.) skrępowanych drutem w zamkniętej stodole, wziętych do niewoli 32 żołnierzy 1 Armii Wojska Polskiego (M. Sadzewicz, op. cit., s. 163 – 166.), z 4 kompanii 3 pułku piechoty 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki.
Zbrodnia ta miała miejsce w nocy z 31 stycznia na 1 lutego, gdy żołnierze polscy zostali okrążeni i dostali się do niemieckiej niewoli. W rejonie Podgajów (Fledeborn) znajdowały się wówczas niedobitki 1035 pułku „Rhode” pod dowództwem Oberleutnanta Rhode, grupa bojowa „Elster”, 48 zmotoryzowany pułk SS pod dowództwem Obersturmbannführera Masela oraz jednostki 15 dywizji SS „Lettland” pod dowództwem generała Roppera. To właśnie ci SS-mani dokonali zbrodni na żołnierzach polskich w Podgajach

(J. Rostkowski, op. cit., s. 45 – 46.: A. Kaska, Pod Jastrowiem i Nadarzycami, Warszawa 1974, s. 33.: Zob. też: Przewodnik po upamiętnionych miejscach walk i męczeństwa - lata wojny 1939 – 1945, Warszawa 1988, s. 343.).
Walki o Podgaje leżące w pasie przesłaniania, zbudowanego w odległości 15 – 25 km od pozycji głównej, Wału Pomorskiego były miejscem jednej z najcięższych bitew 1 Armii Wojska Polskiego podczas zimowej ofensywy w 1945 r.. Był to ważny węzeł komunikacyjny leżący na drodze Jastrowie – Chojnice – Koszalin. Z powodu popełnionej zbrodni wieś Podgaje po zakończeniu wojny nazywana była ? nie bez przyczyny - „Spalinowem” (A. Sroga, Jednostka 08205, Warszawa 1975, s. 156.: W. Łęcki, P. Maluśkiewicz, J. Wałkowski, op. cit., s. 74 – 75.).
Jeden z oficerów 1 Armii WP, uczestnik walk o „Wał Pomorski” opisując tamte dni wspomina (A. Sroga, op. cit., s. 149 – 150.):

„...Pierwsze większe miasto za dawną granicą (polsko – niemiecką z 1939 r. – N. M.) zdobyte w walkach przez 1 Armię: Złotów (Flatow). ... Już i nasza dywizja wstępuje do walki. Dzisiaj 8 pułk piechoty ruszył na pomoc 4 Dywizji szturmującej Jastrowie (Jastrow). W dalszym ciągu walczy nad rzeką Gwdą 1 Dywizja. Niemcy bronią zaciekle przejścia przez nią, gdyż stanowi ona ważną pozycję w ich systemie obronnym. W dodatku 1 Dywizja ma przed sobą poważne siły. Jest tam podobno dywizja SS i dywizja przeciwpancerna.
Już od dwóch dni wiozą naszych rannych. Widok ten wpływa deprymująco na nas wszystkich. Chodzimy skwaszeni i jacyś nieswoi. Na to, że będzie się rannym lub zabitym, każdy z nas jest przygotowany, ale jeśli widzi się tak wielu rannych – musi to działać przygnębiająco.
W lasach ciągle ukrywają się Niemcy. Na skutki tego nie trzeba było długo czekać. Wczoraj do miasteczka Lipka (Linde) (Istniejąca na mapach miejscowość Linde była w rzeczywistości miasteczkiem Borne. Niemiecka wieś Linde (Lipka) została zniszczona przez nich podczas budowy poligonu Gross Born w latach 1933 – 1938. Jeszcze na pierwszej polskiej mapie z 1946 r. umieszczono wieś Lipka zamiast – tajne miasto - Borne Sulinowo. Zob.: J. Rostkowski, op. cit., wkładka fragmentu mapy umieszczona po str. 96.) leżącego około 20 km na wschód, przez które przechodziliśmy przed dwoma dniami, wpadła duża grupa Niemców zajmując je i biorąc nawet do niewoli kilku naszych żołnierzy...”.
W trakcie pomyślnie prowadzonej ofensywy pomorskiej jednostki 1 Armii Wojska Polskiego nacierały na linię Mirosławiec – Nadarzyce i w dniu 4 lutego 1945 r. dotarły w rejon Sypniewa, gdzie 18 pułk natknął się na silną obronę niemiecką i kilkakrotnie był bombardowany przez lotnictwo. Wieś została zdobyta o godz. 14.00, a w dwie godziny później pułk zajął Kłomino, wyzwalając znajdujący się tam obóz jeńców wojennych – Oflag II D Gross Born. W ponurych barakach otoczonych drutem kolczastym i wieżyczkami strażniczymi znajdowało się kilkuset jeńców, Polaków i Jugosłowian. Polscy oficerowie byli radośni i zdumieni, że wyzwoliła ich armia polska, o której istnieniu nic nie wiedzieli. Część z nich zadeklarowała od razu chęć wstąpienia do 1 Armii Wojska Polskiego i wzięcia udziału w dalszych walkach (A. Kaska, op. cit., s. 59 – 60.). Pozostali zostali ewakuowani do Jastrowia, a następnie odesłani do kraju.
Wolność odzyskali ludzie, których nazwiska wpisały się w późniejszą historię naszego kraju. Stanisław Ryszard Dobrowolski jako korespondent wojenny dotarł aż do Berlina, ppłk Stefan Mossor (późniejszy generał dywizji)
(A. Sroga, op. cit., s. 165.), dowodził akcją „Wisła”, ppor. Adam Rapacki zajmował kolejne stanowiska rządowe, aż do rezygnacji w 1968 r. oraz pisarz Leon Kruczkowski, który nazwał ten dzień najważniejszym w swym życiu. Był to – wg niego ? dzień graniczący między częściami życia, a dla niektórych kolegów dzień absurdalnej śmierci
(J. Rostkowski, op. cit., s. 48.).
Jakże znamienne i wymowne jest wspomnienie ppor. Stanisława Dudziaka, późniejszego pułkownika Wojska Polskiego, idącego wówczas na czele plutonu zwiadowczego oddziału 1 Armii WP (Cyt. za M. Sadzewicz, op. cit., s. 168 – 169.):

„Zmieniliśmy skórę. Nałożyliśmy białe okrycia. Maszerujemy drogą leśną. Na skrzyżowaniu leśnych dróg następuje wybuch miny. Wylatuje w powietrze wóz taborowy. Posuwamy się dalej.
Nagle... słyszę przed sobą mowę polską, widzę jakieś sylwetki żołnierzy w polskich mundurach. Nie zorientowałem się w pierwszej chwili. Sądziłem, że to moi żołnierze poszli gdzieś do przodu. Widzę: polscy oficerowie. Kto, skąd ? Nie spodziewałem się ich zobaczyć, oni również nie spodziewali się zobaczyć polskiego żołnierza. Sądzili, że spotkają wojska radzieckie... Pytam, kim są. Oświadczają, że wysłano ich na patrol z pobliskiego obozu jeńców polskich, opuszczonego przez załogę niemiecką. Mają zbadać przedpole.
Patrzymy wzajemnie na siebie, zaskoczeni. Kiedy patrzę na nich, polskich oficerów, wydaje mi się, że to znajomi. Sprzed wielu lat, które upłynęły w walkach i ogniu. Znajomi... polscy oficerowie. Oni również patrzą na mnie, na moich żołnierzy, dopiero po chwili widzą, są pewni, że mają do czynienia z Polakami. Od tyłu odzywa się nasza artyleria. Pociski padają w miejsce, gdzie według mojego rozeznania znajduje się obóz jeńców. Posyłam natychmiast gońca z prośbą o przesunięcie ognia.
Zasieki z drutu. Obóz jeńców, który w tej chwili, tj. 4 lutego 1945 roku, zostaje wyzwolony. Dziesiątki polskich oficerów wychodzą z zasieków kolczastego drutu, witają się ze mną, z uzbrojonymi polskimi żołnierzami.
Mnie służba wzywa gdzie indziej, a oni idą na wschód, do Jastrowia i Złotowa. Tam czeka ich „Pierwszy dzień wolności”, jak napisał Leon Kruczkowski, jeniec tego oflagu, to właśnie było tu.
Idą polscy oficerowie w mundurach, wyglądają porządnie, po wojskowemu. Wśród nich Jugosłowianie, których rozpoznaję po charakterystycznych oznakach.
Nie mieliśmy wiele czasu na powitanie i wzajemne poznanie”.

Ci jeńcy, którzy pozostali w obozach lub zostali wyzwoleni przez Armię Radziecką w czasie marszu brali też udział w dalszych walkach na Wale Pomorskim, w wyzwalaniu Pomorza, Łużyc, a później też i w szturmie Berlina.
Okazało się więc, że wbrew opinii wyrażonej jesienią 1944 r. podczas pobytu w Oflagu II D Gross Born, jeńcy stali się potrzebni armii i państwu polskiemu.
Zacięte walki na Pomorzu Zachodnim trwały jednak nadal. W dniu 5 lutego 1945 r. żołnierze 1 Armii ujrzeli w Sypniewie długie rzędy wozów wypełnionych rannymi, wiezionymi z Nadarzyc (Rederitz), które 6 Dywizja zdobyła 4 lutego.
„My ich zresztą – pisze dalej uczestnik walk (A. Sroga, op. cit., s. 156 – 157.) – natychmiast tu właśnie w Nadarzycach zluzowaliśmy minionej nocy. W Nadarzycach wciąż jeszcze trwała strzelanina z automatów. Mimo, że nasi poprzednicy zdobyli wieś, ciągle jeszcze napotykali się na wrogów. Bronią się oni w potężnych bunkrach... Wg informacji przekazanych nam przez 6 Dywizję przed nami są następujące siły niemieckie: 350 baon ochronny, jednostki grupy „Ernst”, rozbitki samodzielnego zmotoryzowanego pułku „Normandia”, dwa baony karabinów maszynowych, 5 pułk podchorążych artylerii z Gross Born. Ci ostatni są najgroźniejszą jednostką bojową. Są tu także łotewscy i belgijscy SS-owcy...”.
Równie tragicznie przedstawiała się sytuacja militarna oraz losy jeńców wojennych znajdujących się w okolicach wyzwalanego Stalagu II B Hammerstein.
W dniu 10 lutego 1945 r. Armia Czerwona wraz z oddziałami 1 Armii Wojska Polskiego rozpoczęły działania zaczepne zmierzające do wyparcia wojsk hitlerowskich z Pomorza. Po kilku dniach krwawego natarcia w dniu 19 lutego wojska 2 Frontu Białoruskiego wraz z oddziałami 1 Armii WP zostały zmuszone do przejścia do obrony na rubieży Gniew – Czersk – Chojnice. W celu wzmocnienia linii obrony Niemcy skierowali w dniu 17 lutego pod miejscowość Hammerstein dwa pułki francuskich SS - manów z 56 i 58 Dywizji Waffen SS „Charlemagne” (Karol Wielki), które w dniu 26 lutego dotarły do miasta Hammerstein. Ta Dywizja Grenadierów SS została sformowana w styczniu 1945 r. z Brygady SS „Frankreich” i Legionu „Volontaire Francaise”.
Rano 24 lutego, po uprzednim 45 minutowym przygotowaniu artyleryjskim, radzieckie związki taktyczne 19 armii przeszły do natarcia, szybko opanowując pozycje obrony niemieckiej. Niemcy zaciekle bronili każdego punktu oporu, a organizując kontrataki zdawali sobie sprawę z tego, że bronią swego terytorium.
Wojska radzieckie 19 armii dysponując przewagą ilościową w ludziach i w sprzęcie, a przede wszystkim dzięki męstwu, ofiarności i wzajemnej pomocy żołnierzy, zdołały posunąć się naprzód o dziesięć do dwunastu kilometrów na odcinku przełamania obrony niemieckiej o szerokości dwudziestu kilometrów. Dowództwo radzieckie, aby przyspieszyć uderzenie w pasie natarcia, a tym samym dokończenia przełamania obrony niemieckiej rozkazało, aby z każdą brygadą pierwszego rzutu szedł pułk piechoty. Tak też oddziały wydzielone 3 i 18 brygady pancernej gwardii z desantami fizylierów wyprzedziły piechotę i energicznie ruszyły naprzód i do godziny 14.00 osiągnęły Olszanowo, dokończywszy przełamania taktycznej strefy obrony przeciwnika.
Równocześnie prowadzone były zacięte walki w rejonie Barkniewa (Por. K. Rokossowski, Żołnierski obowiązek, Warszawa 1976, s. 375.: T. Gasztold, W. Zybajło, M. Zybajło, op. cit., s. 157 - 158.), a następnie rozpoczęły się walki o Hammerstein.
W ich trakcie dotarły do miasta francuskie pułki: 56 i 58 pułk dywizji SS „Charlemagne” w sile 5 tysięcy żołnierzy. Ich sytuacja była bardzo trudna: znaleźli się na nieznanym terenie, wokół panowało straszliwe zimno, zaś walki o miasto już trwały. Jeden z nich Francois Reval tak opisał ich położenie:
„...Po opuszczeniu wagonów w Hammerstein znaleźliśmy się w straszliwej sytuacji. Okropny mróz przenikał do szpiku kości. Nikt nie wiedział, gdzie się znajduje wróg – z przodu, z tyłu czy z boku... wszędzie słychać było strzały broni ręcznej i wybuchy pocisków armatnich... nagle rozległy się okrzyki – Rosjanie nadchodzą!!! Nieomal w tym samym momencie ujrzeliśmy na horyzoncie czołgi T-34 pędzące w naszym kierunku. Nie pamiętam, kiedy i jak nasz pułk znalazł się w lesie, ale i tam nie mieliśmy spokoju (Cyt. za: T. Gasztold, W. Zybajło, M. Zybajło, op. cit., s.158 – 159.).

Sytuacja pułków z każdą godziną stawała się coraz bardziej tragiczna. Rozbici, małymi grupkami, przedzierali się na zachód. W ciągu czterech dni ich straty wyniosły ok. 500 zabitych i ponad 1000 rannych i zaginionych. Niedobitki pułków, przeformowane w grupę bojową, walczyły później w rejonie Berlina.
W dniu 26 lutego 1945 r. atakowany z różnych kierunków garnizon niemiecki w Hammerstein, po zaciętych walkach został rozbity. W godzinach wieczornych pokonane oddziały niemieckie wycofywały się lasami w kierunku Szczecinka
(Na temat dalszych walk szerzej zob.: E. Kosiarz, Wyzwolenie Polski Północnej 1945, Warszawa 1967, s. 111 i nast.).
Następnego dnia w Moskwie wydano rozkaz nr 285 Naczelnego Dowódcy marszałka Związku Radzieckiego J. Stalina, który przedstawił do odznaczenia najbardziej zasłużone w bojach związki taktyczne i pododdziały za odniesione zwycięstwo i rozkazał oddanie w Moskwie salutu z dwustu dwudziestu czterech dział.
Wraz z wyzwoleniem miasta Hammerstein zostali uwolnieni jeńcy Stalagu II B Hammerstein oraz tysiące robotników rolnych powiatu człuchowskiego (T. Gasztold, W. Zybajło, M. Zybajło, op. cit., s. 159 i 161.).
Konkludując, w okresie wyzwolenia w 1945 r. zestawmy tragiczne i różne losy ludzi: żołnierzy ? wyzwolicieli z 1945 r. i żołnierzy – obrońców z 1939 – 1941 r., którzy przecież nie ze swej woli stali się jeńcami wojennymi w Stalagu w Hammerstein. Polscy jeńcy wojenni w Oflagu Gross Born z niedowierzaniem przyglądali się w chwili wyzwolenia obozu polskim żołnierzom przybywającym ze Wschodu, o których istnieniu nie mieli pojęcia.
Francuscy jeńcy wojenni oczekiwali na wyzwolenie, chociaż u boku wojsk niemieckich walczyły pułki francuskich SS – manów.
Rosjanie oczekiwali zwycięstwa, a część z nich doczekała końca swej egzystencji – śmierci.
Niech powie nam o tym dokument
„... Myślę o obozie jenieckim – wspomina Sebastian Kubów, jeden z jeńców wojennych (Ibidem, s. 153.) – gdzie w rewirze rosyjskim z głodu działy się dantejskie sceny i dochodziło do kanibalizmu.
Przed nadejściem frontu ułatwiliśmy ukrycie sowieckiego oficera. Udało się. W triumfie wyszedł na ulicę witając swoich, na których czekał ostatnią cząstką swojego życia. A oni do niego. Ty taki, a taki – sprzedawczyk. I zabrali. Uratował się przed Niemcami, a zginął od swoich...” Dalej świadek i uczestnik zdarzeń z tamtych dni stwierdza: „... Pracowałem w kompanii gospodarczej mając sporo swobody w poruszaniu się po obozie. Gdy zbliżał się front... zdobyłem sporo zdjęć – z pewnością kilkaset – ukazujących różne sytuacje z obozowego życia. Zdarzały się ujęcia rosyjskich jeńców z wschodniego rewiru mimo, że było to ostro zakazane... Moje zdjęcia nie zachowały się do dzisiaj. Na początku lat 50-tych, z niezrozumiałych dla mnie powodów, agenci UB (Urzędu Bezpieczeństwa – N. M.) zaczęli dopytywać się, gdzie mam zdjęcia z obozu. Przekazałem im plik, ale kiedy dalej dopytywali się, pozostałe spaliłem w obawie rewizji”.

… A ZA NIM ZESŁANIA KASZUBÓW NA SYBERIĘ

Kilka dni po wyzwoleniu obozu jenieckiego Stalag II B Hammerstein (Czarne), w pierwszych marcowych dniach 1945 r., wojska sowieckie podeszły pod Kartuzy i najbliższą okolicę. 10 marca do miasta wkroczyły oddziały pancerne i piechota 49 Armii gen. płk Iwana Griszina, działające w składzie II Frontu Białoruskiego marszałka Konstantego Rokossowskiego.
Władzę w mieście przejęło wojsko, a z nim siły bezpieczeństwa – NKWD. Komendantem wojennym miasta Kartuzy został sowiecki ppłk Popow, a jego zastępcą oficer NKWD kpt Czekalin. Obaj komendanci pozostawali na swych stanowiskach do końca pobytu wojsk sowieckich na tym terenie, tj. do późnej wiosny 1946 r..
Siedziba komendantury sowieckiej ulokowała się w budynku Apteki „Przy Rynku”, natomiast dowództwo NKWD stacjonowało w willi dr. Aleksandra Majkowskiego, przy ulicy jego imienia.
Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego zajął willę, należącą do kartuskiego Weterynarza Powiatowego Joachima Ruchy (Joachim Rucha zostal zamordowany przez ...), siedzibę obecnego Muzeum Kaszubskiego im. Franciszka Tredera. Potem kartuski UB przeniesiony został do budynku Centrum Kultury „Kaszubski Dwór” przy ulicy Gdańskiej.
Nazajutrz po przybyciu wojsk sowieckich do Kartuz, grupa Kaszubów z Aleksandrem Arendtem na czele, nie czekając na polskie władze, zwróciła się do ppłk. Popowa z prośbą o utworzenie Komitetu Obywatelskiego, który swym działaniem objął powiat kartuski. Uzyskawszy aprobatę komendanta, Komitet znalazł swe lokum w budynku dzisiejszej kwiaciarni „Goździk” przy kartuskim Rynku, gdzie w okresie okupacji znajdowała się siedziba policji niemieckiej. Tam też powstała Milicja Obywatelska, której pierwszym komendantem został ppor. Henryk Żydowicz. Przybył on w początkach maja 1945 r. z Oflagu II C Woldenberg do Kartuz z oficjalną nominacją wystawioną przez płk. Antoniego Alstera – I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Partii Robotniczej w Bydgoszczy i jednocześnie pełnomocnika Komitetu Centralnego PPR przy II Froncie Białoruskim (N. Maczulis, Kartuzy – z dziejów miasta i powiatu. Landraci, Starostowie, Przewodniczący Prezydiów Rad Narodowych, Naczelnicy Miasta i Powiatu oraz Burmistrzowie Gminy w latach 1818 – 1998, Kartuzy 1998, s. 45 i 54 – 55.).
Jakże inaczej, te dni wolności rysują się w opisie Anny Kos, z pobliskiego Mirachowa. Była ona jedną, z ponad 5 tys. Kaszubów(Liczbę taką podaje E. Pryczkowski, w przygotowywanej pracy Kaszubi na Syberii, (w druku).), ofiarą
(Muzeum Kaszubskie im. Franciszka Tredera w Kartuzach (dalej MKFTK), Zbiory akt, sygn. Z. 78, Anna Kos, Moje wspomnienia – 14 marzec 1945 rok do 18 listopada 1947 roku.), która w dniu 14 marca, idąc przez wieś do swej cioci, zatrzymana została bez powodu przez konny patrol NKWD w Mirachowie. Pod eskortą 4 uzbrojonych żołnierzy została sprowadzona do byłego Nadleśnictwa w Mirachowie, gdzie mieścił się sztab NKWD. Następnie została zamknięta w stodole, a potem sprowadzona na przesłuchanie do sztabu NKWD. Było tam kilku oficerów NKWD i tłumacz. Już następnego dnia wraz z innymi zatrzymanymi Kaszubami została odwieziona na dworzec kolejowy w Miechucinie. Z Miechucina eskortowano dużą grupą do Kartuz. Tam zamknęli w więzieniu.
Z więzienia w Kartuzach transportowano nas samochodami wojskowymi pod silnym konwojem do Kościerzyny. W Kościerzynie zamknęli nas w drewnianym baraku – pomieszczenia biurowe. Były tam arkusze papierów i kartek żywnościowych, które nam się przydały do spania, gdyż nie musieliśmy leżeć na gołej podłodze. W Kościerzynie byłam bardzo słaba, dostałam silnej biegunki, spotkałam na korytarzu znajomych z Mirachowa – Franka Okroja i Edmunda Mejera, którzy za wcześnie wyszli z lasu, byli w partyzantce w bunkrze, przestraszyli się na mój widok „Anka jak ty wyglądasz!”, „Trzymaj się bo nie zobaczysz więcej Mirachowa”, po cichu powiedzieli że planują ucieczkę „Uciekaj z nami”. Powiedziałam: „Uciekajcie, ale beze mnie bo będziecie mieli tylko kłopot ze mną”. Ucieczka im się udała, ale do domu wrócili po 4 miesiącach, mieli różne nieprzyjemności. Z Kościerzyny prowadzili nas etapami do Grudziądza, już nie pamiętam jak nazywała się ta miejscowość – na polu za wioską stała duża stodoła, tam mieliśmy nocować i coś zjeść. Była kuchnia polowa, zupa pachniała apetycznie w kotle. Byliśmy bardzo głodni i zmęczeni, nagle przyszedł rozkaz maszerować dalej. Została zupa i stodoła, ale tam zdobyłam zardzewiałą puszkę po konserwach, która mi długo służyła. Spaliśmy na gołej zimnej ziemi pod gołym niebem. Cały czas nas poganiali i krzyczeli: „Bistro dawaj bistro”, czasami ktoś nie nadążał bo był słaby to dostał kolbą. Młoda dziewczyna nie wytrzymała, wyskoczyła z kolumny i chciała uciec, ale sołdat strzelił celnie zabił dziewczynę, znowu zatrzymali nas i musieliśmy oglądać jak ruski sołdat celnie strzela. Pamiętam w palmową niedzielę świeciło słońce trochę nas ogrzało. Doszliśmy do Grudziądza przez Wisłę mostem pontonowym. Na środku Wisły 17 – letnia dziewczyna z długim pięknym warkoczem skoczyła do wody, natychmiast za nią skoczył sołdat i wyciągnął ją za ten piękny warkocz – więcej nie widziałam tej dziewczyny. Najpierw prowadzono nas do kaplicy przy więzieniu, tam odliczono nas i prowadzono do więzienia do celi. W mojej celi było 40 osób, leżałyśmy na gołej betonowej posadzce, jedna obok drugiej. Niektóre dziewczyny miały koce, ja nie miałam nic, w nocy przychodzili żołnierze, wybierali dziewczyny obiecywali, że dadzą chleba, po mnie też przyszedł. Nie chciałam z nim iść, rozłościł się i strasznie mnie pokopał. Następnej nocy znowu przyszedł, dziewczyny zaczęły głośno krzyczeć, krzyki usłyszał oficer, przyszedł do celi, kazał natychmiast wyjść żołnierzowi, a nam powiedział, że jeżeli przyjdzie jakiś żołnierz po panienki w nocy, podrapać go na twarzy to będzie dowód, że wchodził do celi. Wy jesteście internowane, nie wolno tego robić, a my się już z nim rozliczymy. Raz dziennie przynosili nam po kawałku chleba czarnego i pół litra wody – zupy. 1 kwietnia 1945 roku w I Święto Wielkiej Nocy zaprowadzili nas pod silnym konwojem na dworzec kolejowy w Grudziądzu. Załadowano nas do bydlęcych wagonów – 1500 osób. Wagony zamknięto i w drogę na daleki Sybir. W moim wagonie było zamkniętych 40 osób. Przy każdym wagonie siedziało 4 wachciorów z karabinami maszynowymi, w dodatku na dachach siedzieli i leżeli żołnierze z karabinami. Traktowali nas jak najgorszych przestępców, dziewczyny które poznałam w Grudziądzu to była Ada Benkowska i Elżbieta Skierka, były razem ze mną w wagonie. 20 osób siedziało lub leżało na podłodze, drugie 20 na pryczach z desek. Na środku wagonu stał kubeł bez dna, było małe zakratowane okienko, było ciemno i zimno. Był długi skład wagonów, jechaliśmy przeważnie nocą, słychać było tylko stukot kół i gwizd lokomotywy. Przeważnie w dzień staliśmy na bocznicy kolejowej. Raz na dzień, a bywało że co drugi otwierali wagon, kilka razy nas liczyli, przynieśli do wagonu wiadro z zupą – wodą – z pokrzyw, gorzkiego łubinu, suszonych buraków pastewnych i zmarzłych kartofli – pół litra na osobę. Zupę dostały tylko te osoby, które miały naczynia, byłam w lepszej sytuacji bo miałam zardzewiałą puszkę, która długo mi służyła, dzieliliśmy się z koleżankami w niedoli. Czasami do zupy dołożyli kawałek ciężkiego jak glina chleba. Jeżeli ktoś zmarł w wagonie został tak długo aż zatrzymał się w polu, w moim wagonie zmarły dwie dziewczyny. Pociąg zatrzymał się, otworzyli wagon, zmarłych rozbierano – rzeczy zabierali – wyciągano za ręce i nogi i wyrzucano ciała do śniegu – o tych ludziach nikt się nie dowie gdzie i jak zginęli. Dojechaliśmy do Czelabińska, otworzyli wagon i kazali wyjść z wagonu – nogi w kolanach były sztywne. Zaprowadzili nas do łaźni (bani), tam było bardzo ciepło, duszno, w wagonach było zimno dlatego wszyscy byli słabi, prawie wszyscy zemdleli – padli jak muchy. Potem jechaliśmy z Czelabińska dalej na wschód przez Ural na Sybir. 21 kwietnia 1945 roku pociąg zatrzymał się w lesie, zrobił się ruch, otworzyli wagony i kazali nam wyjść, jeszcze kilka kilometrów po kolana w śniegu. Na szczęście miałam prawie nowe buty sznurowane, ale tylko do kostek, płaszcz wełniany, ale nie na te warunki. Było strasznie zimno, zobaczyliśmy w lesie łagier, ogrodzony drutem kolczastym, na każdym rogu kilka żołnierzy z karabinami, dookoła ogrodzenia chodzili uzbrojeni żołnierze – przeraziliśmy się na ten straszny widok – brama, wartownia, dyżurka, kilka ziemlanek. Przekroczyliśmy bramę, która za nami zamknęła się i zaczeliśmy łagrowe życie. Ziemlanka była to dugi dół wykopany w ziemi, na wierzch poukładane belki i zasypane ziemią, przez środek długa piętrowa prycza zrobiona z desek i dwie prycze po bokach. Leżałyśmy tylko na gołych deskach jedna obok drugiej. W mojej ziemlance było 170 osób. W jednej ziemlance mieściło się ambulatorium, w której nie było żadnych lekarstw, urzędował tam oficer – lekarz (wracz). Były tam ziemlanki dla mężczyzn, kuchni i karcer do którego było się łatwo dostać. Koleżanka Małgosia – 17 lat rozmawiała ze znajomym chłopcem, zauważył to wachcior i posadzili ich razem do karceru na pięć dni i nocy dając im dziennie pół litra wody. Pierwsze dni w łagrze do badania lekarskiego w obecności kilku oficerów kierowanie do pracy – były 3 grupy. I grupę kierowali do bardzo ciężkiej pracy do kopalni węgla, azbestu, fabryki kamieniołomów. Ja byłam w II grupie, przydzielili do pracy w lesie, razem ze mną pracowała Małgosia Płotka i inni. A III grupa to były osoby bardzo słabe. Praca w lesie to było ścinanie i piłowanie drzew, obcinanie gałęzi i składowanie ich na kupę – było zimno i mokro. Ciepłych ubrań nie dostaliśmy. Nie było gdzie wysuszyć mokrych rzeczy. Po kilku dniach w Serance dostałam gorączki i miałam wrzód w gardle, lekarz stwierdził, że to Tuberkuloz, wróciłam do łagru, jako lekarstwo dostałam jedną kroplę jodyny dziennie i skierowanie do lżejszej pracy do „Łagier Komando”. To była praca na terenie łagru, zostałam przydzielona do brygady wodnej, w której pracowało 20 dziewczyn do noszenia wody w wiadrach z rzeki do kuchni (w obie strony było ok. 2000 m). Dwie dziewczyny niosły wiadro na grubym patyku, norma dzienna wynosiła 10 wiader wody na dwie osoby. Przechodziłyśmy 10 razy przez bramę łagrową, zawsze nas liczyli kilka razy. Jeden konwojent prowadził nas idąc przodem, a drugi szedł za nami. Przechodziliśmy obok komendantury i mieszkań oficerów, niektóre dziewczyny chodziły tam sprzątać, jeżeli nasz wachcior miał dobry humor to pozwolił nam w rzece umyć ręce i twarz, ale się bardzo bali. Każda osoba w łagrze dostawała wieczorem pół litra wody, to można było wypić albo przemyć oczy i ręce i tak chodziłyśmy od rana do wieczora. Pod koniec maja zrobiło się zielono i szybko się ociepliło, jeżeli się nam udało zbieraliśmy w lesie nad rzeką liście poziomek i pokrzyw na herbatę. Wieczorem osoby, które pracowały w kuchni przynosiły wodę gotowaną (kipitok) do ziemlanek. Z tych liści parzyłyśmy herbatę. Tym sposobem pomagałyśmy chorym, których było bardzo dużo. Tyfus, dur brzuszny, kobiety były całe opuchnięte, nie mogły chodzić, skóra pękała na nogach i wyciekała woda – najgorsze były biegunki. Słabi nie wytrzymali. Głód, brud, wilgoć w ziemlankach, zimno, w lepszej sytuacji były kobiety, które leżały na górnej pryczy bo więcej brudów było na dole. W łagrze można było zamieniać swoją porcję chleba na lepszą puszkę po konserwach, grzebień zrobiony z drewna, łyżkę drewnianą i mały kawałek mydła – głód był straszny, ale jeszcze gorsze były wszy – gryzły bez miłosierdzia, we włosach i po całym ciele, w żaden sposób nie można było tej plagi zlikwidować, ścinali włosy, a i tak gryzły, do tego jeszcze świerzb. Później prowadzili nas do łaźni i do odwszawiania, po odwszawianiu jeden dzień był spokój, a na drugi dzień już znowu było pełno. Pamiętam miałam wełnianą halkę na drutach aż się ruszyło w oczkach, za ziemlankami był wykopany dół 3 do 4 metrów głęboki. W poprzek domu były rzadko poukładane okrągłe drążki, na te drążki trzeba było wejść i załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. Najgorzej było kiedy było mokro, drążki były śliskie, bardzo łatwo było wpaść do dołu i utopić się w tej mazi. Jeśli ktoś miał silną biegunkę i musiał iść w nocy, wszyscy spali i byli zmęczeni szkoda było ich budzić. Kilka osób utopiło się w tym dole. Byłam świadkiem, widziałam rano ciała, nikogo to nie obchodziło, rano kazali posypać wapnem i ślad zaginął po człowieku. Straszne w jakich warunkach ludzie ginęli. Po zakończeniu działań wojennych, do łagru przyjechała komisja z Czerwonego Krzyża, rozdali kartki i pozwolili napisać do domu, ale bez podania adresu łagru. Zadowoleni że rodziny nareszcie dowiedzą się że żyjemy, ale po kilku dniach nasze kartki porozrzucane w lesie, w dalszym ciągu moja mam nie wiedziała czy żyję i co się ze mną stało. Do dziś się zastanawiam jak to wszystko można było przeżyć, byliśmy gorzej traktowani niż zwierzęta – głodni, brudni, obdarci, żołnierze krzyczeli „bistro, bistro”, a zawsze było za wolno, przy takim odżywianiu byliśmy słabi, modliłyśmy się bo tylko modlitwa nam została, po cichu, żeby żołnierze nie słyszeli, na pryczy odmawiałyśmy różaniec. Miałam tylko medalik Matki Boskiej Szkaplerznej. Modliłam się i wierzyłam, ż Matka Boska Sianowska mnie wysłucha. Czasami już traciłam nadzieję, uważała, że jest to niemożliwe, przerażała nas ta odległość 4000 km od domu. Moja mama też się bardzo mocno modliła do Matki Boskiej Sianowskiej, chodziła po różnych urzędach, ale nikt nic nie wiedział co się z nami stało. Spotykałyśmy się po pracy za ziemlankami na tka zwanych „parolach” – za to groziła kara czyli karcer. To była nasza jedyna nadzieja czegoś się dowiedzieć, osoby które wychodziły do pracy poza łagier czasem się czegoś dowiedziały o transportach do Polski. Żyłyśmy już nadzieją, że będzie transport, był ale do innego łagru, a do łagru w Szadryńsku przywieźli transport z Archangiejska. W ziemlance obowiązywała cisza – tylko spać i odpoczywać, żeby lepiej pracować, jak wszedł do ziemlanki żołnierz lub oficer to wszyscy musieli stać na baczność, takie było łagrowe życie. O godzinie 7:00 w Polsce było to godzina 3:00, była powierka (apel), każda grupa z ziemlanki stała osobno w szeregu po 5 osób, starszy ziemlanki meldował ile jest osób do apelu, ile osób chorych pozostało w ziemlance. Czasami trzeba było długo stać i czekać zanim przyjdą oficerowie ze sztabu. Już do bramy nadchodzili, starszyna krzyknął „Smirna” (baczność) i wszyscy stali na baczność. Długo liczyli czase kilka razy, jak skończyli liczyć, zgadzało się, kazali spocząć, pobrać chleb i wychodzić do pracy, chleb wydawali tylko rano. Przeważnie zjadaliśmy swoją porcje rano, był to kawałek ciężkiego, czarnego chleba, obiad dla tych, którzy byli na terenie łagru i chorych pół litra wody – zupy i do tego kawałki ziemniaczka lub kilka ziarenek grochu gotowanego z solonym śledziem lub parę ziarenek kaszy. Dla tych osób, które wychodziły do pracy zupa była wieczorem , rano w czasie apelu wynosili zmarłych, którzy zmarli w nocy, zmarłych rozbierali i wrzucali na wóz – były to tylko szkielety i kości. Musieliśmy na to patrzeć. Wóz ciągnęło kilku mężczyzn z „Łagier Komando”. Zmarłych wywożono za ogrodzenie do lasu, wrzucano do dołu. Mężczyźni, którzy wywozili ciała mówili, że postawili na tych zbiorowych mogiłach krzyże z brzozy, których rosło dużo w lesie. Tym samym wozem do łagru do kuchni przywozili produkty spożywcze jak chleb, suszone ryby, jakieś śmierdzące mięso i inne. Pod koniec czerwca przewieziono nas samochodami na Kołchoz do pielenia buraków, kapusty i marchwi. Zamknięto nas tam w drewnianym baraku, przed barakiem stały drewniane koryta z wodą do mycia, przy pieleniu były już liście, gotowaliśmy z liści buraczanych i łopuchy. Później już były młode ziemniaki, każda mogła podkopać jeden ziemniak, ten ziemniak później był tarty na tarce z kawałka blachy z puszki i gotowany z wodą i liśćmi, była smaczna zupa, żołądki nie były już puste. Moja brygada to było 20 dziewczyn, dwie brygadzistki Rosjanki i dwóch wachciorów z karabinami, starałyśmy się dobrze pracować, dlatego nam brygadzistki pozwalały gotować te zupy. Od 1 sierpnia zaczęło się kopanie ziemniaków, przez 6 tygodni kopałam łopatą dwa rzędy ziemniaków, a dwie dziewczyny zbierały je do wiader, każda swój rząd – teraz nie byłyśmy już głodne. Jak okiem sięgnąć było pole, były małe zagajniki i strumyki, woda i gałęzie do ogniska, brygadzistki już nas tak nie pilnowały poszły z wachciorami hulać do zagajników. Przyniosły nam nawet sól, dla nich też gotowałyśmy ziemniaki, zupy jarzynowe. Była wymiana, inne brygady kopały przy kopaniu marchwi i cebuli, głodne już nie chodziłyśmy i wszy już też nie było. Co dwa tygodnie prowadzili nas do łaźni, była taka prowizoryczna, ale umyć się było można, któregoś dnia, a noce już były zimne, brygadzistce zginęły pończochy (nie moje), wypędzano nas wszystkie z baraku do apelu, stałyśmy za krę całą noc na dworze – w nocy padał śnieg. Rano zmarznięte poszłyśmy do pracy bez chleba i zakaz gotowania na polu czegokolwiek. 15 września spadło już dużo śniegu, pola zamarzły, skończyły się wykopki, połowa ziemniaków w ziemi. Przetransportowano nas do łagru w Kurganie, zamknięto nas w baraku z piecem, piętrowe prycze z desek, każda dostała siennik wypchany trocinami, było czysto, już nie było wszy za to były pluskwy, ale mnie na szczęście pluskwy nie gryzły. Porcje przydziałowego chleba można było zamienić na lepszą puszkę z uchwytem, mydło, pończochy, igły i nici. Za naszym łagrem była fabryka proszku do prania, przechodząc do pracy czasami udało się zorganizować trochę proszku do prania. Takie organizowanie nazywało się „Cap-ca-rap”. W Kurganie wydali nam watowane ciepłe (brudne) ubrania, walonki, czapki na uszy i rękawice. Prowadzili nas rano do wieczora do odśnieżania torów kolejowych i peronów w Kurganie. Z łagru do pracy prowadził nas wachcior z karabinem każdy swoją grupę. Nie wolno nam było z nikim rozmawiać. Praca była ciężka i było bardzo zimno, ponad 40 stopni mrozu nie wychodziliśmy do pracy. Za ciężką pracę dostaliśmy w stołówce kolejowej lepszą zupę. Cały czas podczas jedzenia stał żołnierz z karabinem. Wracając z pracy było już ciemno, kradliśmy z tartaku, który był blisko naszego łagru odpady drzewa i co się udało, żeby napalić w piecu. Na to żołnierze nie reagowali, jeżeli się dobrze udało. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia w 1945 roku – moje pierwsze Święta poza domem. W Wigilię była nawet bardzo mała choinka, nasze porcje chleba zostawiłyśmy na kolację, były kolędy i łzy. Każdy był myślami w domu z bliskimi. Wojna się skończyła a nas trzymają w łagrze nie wiadomo za co. W Kurganie najbliżej byłam z Lilą Skierka – spałyśmy obok siebie. Chorowała na padaczkę. W wieczór Wigilijny 5 dziewczyn dostało ataku padaczki jedna po drugiej. W I Święto Bożego Narodzenia pracowałyśmy od rana przy odśnieżaniu torów kolejowych. Naszym narzędziem pracy był kilof i łopata – była to ciężka praca – zmarznięty śnieg i lód kuło się kilofem, a łopatą wrzucało się na podstawione wagony. Podszedł do mnie młody człowiek cywil i dał mi cały bochenek białego chleba. Rozpłakałam się na widok normalnego chleba. W I Święto Bożego Narodzenia normalny chleb! Podzieliłam się z koleżankami w niedoli zamiast opłatka – wszystkie płakałyśmy – przypomniał nam się dom wszyscy bliscy, a my tu na poniewierce nie podobni do ludzi, otępiali, zastraszeni, obdarci, stale pod strażą uzbrojonych żołnierzy. Minęła zima już nie było śniegu, zmiana pracy. Prowadzili nas rano na budowę, nosiłam zaprawę murarską w wiadrze po drabinie i cegłę, sprzątałam po stolarzach i murarzach. Jeżeli majster nie wykonał normy to został dłużej na budowie aż przekroczył normę. Za przekroczoną normę była dodatkowa porcja chleba. Żołnierze, którzy nas pilnowali też zostawali dłużej. Czasem już myślałam, że nigdy nie wyjdę z tego „Piekła na Ziemi”. Tak minęło lato. I znowu ciężka Syberyjska zima – 1946 rok. Spadło dużo śniegu i ostry mróz i znowu odśnieżanie zasypanych torów kolejowych i peronów w Kurganie. W lutym odmroziłam obie nogi – wszystkie palce – nie było dodatkowej zupy. Przez dwa miesiące nie wychodziłam z baraku. Pielęgniarka z ambulatorium przynosiła mi jakiś fioletowy płyn, którym robiłam okłady. Znowu odezwał się wrzód w gardle. Pielęgniarka pocieszała mnie, że lekarz powiedział, że będzie transport chorych i słabych do Polski – transport był nie do Polski ale do Charkowa, razem ze mną jechała Elżbieta Skierka takimi samymi wagonami jak na Sybir przez kilka dni. Pod koniec transportu zabrakło żywności, planowali krócej jechać. Przez trzy doby nie dostaliśmy jedzenia ani picia. Dojechaliśmy do Charkowa – byliśmy bardzo słabi. Do wagonów przynieśli nam przegotowaną wodę do picia, a potem zupę. Z dworca w Charkowie zaprowadzili nas do dużego łagru był to „International Lagier” – międzynarodowy. Byli tam Niemcy, Węgrzy, Jugosławianie, Rumuni i dużo Polaków – uczestników Powstania Warszawskiego. Traktowano nas wszystkich jednakowo jako jeńców wojennych – wojennoplennych. Niestety mojego numeru nie pamiętam. Były już tam lepsze warunki. Łaźnie, mały szpital, stołówka, łóżka polowe z pościelą. Był dentysta Polak z Łodzi, lekarz Węgier, który wyleczył mi moje gardło, wszyscy dostali przydział tytoniu, 17 gram cukru i 10 rubli miesięcznie. Zostałam przydzielona do pracy w szwalni. Byli tam krawcy, którzy szyli dla wojska, za przydziałową porcję tytoniu krawiec uszył mi spódniczkę i płaszcz ze starego wojskowego płaszcza. Szewc zrobił mi buty, za oszczędzone ruble kupiłam bluzkę. Osoby, które wychodziły do pracy do miasta miały okazję coś kupić. Moja norma to było uszyć 8 prześcieradeł. Już trochę byliśmy podobni do ludzi. Ze mną było 6 dziewczyn, dwie Niemki, Irena Kunicka z Bydgoszczy, Longina nazwiska nie pamiętam i Elżbieta Skierka. Z komendantury NKWD, w której pracowała Rosjanka, której zrobiłam na drutach skarpety i rękawiczki, dowiedziałam się, że będzie transport do Polski w listopadzie i że ja jestem na liście. Nie wierzyłam bo już tyle razy obiecywali. Jednak transport był. Odprowadzili nas na dworzec kolejowy w Charkowie i zamknęli w wagonie. W moim wagonie było 39 mężczyzn i ja sama, w starszym wagonie został Wojciech Drozd z Warszawy, który był ze swoim sąsiadem w łagrze od Powstania warszawskiego, kazali żeby się mną opiekowali. Nie wierzyliśmy, że jedziemy do polski, dopiero w Brześciu usłyszeliśmy polską mowę, zaśpiewaliśmy: „Jeszcze Polska nie zginęła...”, wszyscy płakali, a byli to mężczyźni w średnim wieku. 15 listopada 1947 roku w Białej Podlasce w punkcie repartycyjnym zostałam zwolniona. Dziwne to było uczucie. Cały czas pod eskortą żołnierzy z karabinami, a raptem wolni. Każda osoba dostała bilet na przejazd do domu, 1000 złotych, puszkę konserwy, a ja oprócz tego dostałam buty na wysokich obcasach. Zakazali nam mówić skąd wracamy. W Warszawie starszy wagon ze swoim sąsiadem zaproponował mi, żebym poszła z nimi do domu, na dworcu zdążyli się zorientować, że mam pociąg do Gdyni dopiero rano, żeby z nimi coś zjeść i odpocząć, a oni mnie rano odprowadzą na dworzec. Przychodzimy do ulicy, na której mieszkali, a tu ani ulicy ani domów tylko gruzy. Nie mieli żadnych wiadomości od swoich rodzin od Powstania Warszawskiego. Jednak odprowadzili nie na dworzec, a sami poszli szukać swoich bliskich – mieli żony i dzieci. Poczekałam do rana na dworcu, który był bardzo zniszczony i pojechałam do Gdyni. Akurat w moje 22 urodziny 18 listopada wróciłam do domu. I tak NKWD wydarł mi 2 lata i 8 miesięcy mojej młodości. Nie wiem za co byliśmy zastraszani, upokorzeni, głodni, obdarci w nieludzkich warunkach zawszeni i schorowani.

Czytany 2848 razy Ostatnio zmieniany czwartek, 12 lipiec 2018 18:44
Norbert Maczulis

Zapraszam na stronę portalu Szwajcaria-Kaszubska.pl gdzie można przeczytać moje publikacje.

Dyrektor Muzeum Kaszubskiego w Kartuzach (do 30 kwietnia 2015), Norbert Maczulis

Mój profil na fb.com/norbert.maczulis

Najnowsze od Norbert Maczulis

Artykuły powiązane