Wydrukuj tę stronę
niedziela, 01 lipiec 2018 00:00

Płatek róży białej Niepublikowany rękopis jeńca wojennego spisany w latach 1940 – 1945 w Stalagu II B Hammerstein (Czarne) VII

Autor: 
Oceń ten artykuł
(1 głos)

1945 rok

6 II

Dziś minął tysiąc sześćsetny dzień za drutami.

8 II

Słychać dalekie odgłosy strzałów artyleryjskich, oznaka zbliżającego się frontu. Mniej chorych przychodzi do szpitala, przypuszczalnie z powodu trudności komunikacyjnych.
Wszyscy myślą o jednym, w jaki sposób przetoczy się front przez nasz szpital.

10 II

Nasila się ewakuacja ludności cywilnej, świadczą o tym liczne i przepełnione pociągi idące na zachód. Nie dostajemy paczek żywnościowych, brak kontaktu z amerykańskim Czerwonym Krzyżem Racje szpitalne zmniejszono, podobno zapasy kończą się, a nie ma nowych dostaw.

12 II

Nie mamy nowych pacjentów. Widocznie została przerwana komunikacja między obozem a Komando.
Odgłosy strzałów artyleryjskich są coraz wyraźniejsze. Wartownia szpitala opustoszała. Któż by chciał teraz uciekać z niewoli?

15 II

Obóz ma być ewakuowany. Z infirmerie przychodzi kilku chorych, którzy nie są zdolni do marszu. Jeden z nich Armand, z chorą nogą i innymi dolegliwościami, na polecenie dr Diez dostaje zastrzyk z Eufornolu.
Wieczorem Gamin alarmuje – Armand nie daje znaku życia. Dr Diez bada puls, stwierdza zgon, przy czym patrzy na mnie, nic nie mówi.
Odczuwam przekroczenie granicy, poza którą zaczyna się niepokój sumienia.
Armand zmarł w wieku trzydziestu sześciu lat.
(dalszy tekst nieczytelny)

13 III

Dnia 12 marca zarządzono ewakuację szpitala do koszar niemieckich. O ewakuacji mówiło się wcześniej, z uwagi na bliskość składów amunicji.
Ewakuacja zaczyna się od chirurgii. Mamy do dyspozycji platformę konną, na którą stawiamy nosze. W pierwszej kolejności jadą Felix i Pierre, obaj mają nogi w gipsie.
Idziemy koło platformy: Jules, Michel, Gamin i Henri. Ten ostatni ofiarował nam pomoc przy transporcie chorych. Początkowo drogą polną, potem wchodzimy na teren koszar. Budynki mieszkalne w lesie wysokich sosen wydają się być puste. Woźnica kluczy między budynkami i dojeżdża do baraków podobnych do obozowych. W barakach prycze trójpoziomowe. Wyraźna pomyłka. Te baraki nie nadają się na szpital. Pytam woźnicę czy nie zbłądził.
– Nein, dass ist hier (Nie, to jest tutaj) – odpowiada.
Felix wybiera pryczę na środkowym poziomie. Pierre woli pozostać chwilowo na noszach, ma kłopoty żołądkowe.
Wracamy do szpitala po następnych. Nie uszliśmy pół kilometra, jak rozpętała się strzelanina z ciężkich dział i broni maszynowej. Woźnica zaciął konia i zwiał. Biegnąc chyłkiem szukamy schronienia. Trafiamy na zwykłą, wiejską piwnicę wgłębioną w teren i nakrytą darnią. Lokujemy się tam. Po godzinie przerwano ogień. Chcę wyjść i zobaczyć co się dzieje z naszymi.
Henri łapie poły mego płaszcza, ściąga mnie ze schodów i krzyczy – sois donc raisonnable, fais pas de betise, c’n’est, que le commencement (bądź wreszcie rozsądny, nie rób głupot, to dopiero początek).
I rzeczywiście kanonada zaczyna się na nowo. Trudno zorientować się o kierunku natarcia, odgłosy wybuchów pocisków kręcą się dookoła nas. Wieczorem wszystko cichnie.
Trudno wysiedzieć w piwnicy. Henri sprzeciwia się wyjściu. – W nocy nie trafimy do baraku z chorymi, wkrótce wyjdą patrole i będą strzelać do każdego ruszającego się cienia. – Trudno nie przyznać mu racji.
Jesteśmy głodni. Henri po ciemku penetruje wnętrze piwnicy i znajduje przetwory z jarzyn i owoców. Dobre i to. Siedzimy na dolnych stopniach kamiennych schodów piwnicy. Chłód nie pozwala na dłuższą drzemkę.
O świcie, na tle już jasnego nieba, pojawia się sylwetka żołnierza w futrzanej czapie, z dziwnym krótkim karabinem w ręku. Pyta – kto wy? Odpowiadam po polsku.
– Radzi nie wychodzić z ukrycia przed wschodem słońca. Jest żołnierzem oddziałów polskich utworzonych w Rosji.
Mroźny ranek. Naokoło duże zniszczenia. Znajdujemy nasz barak też podziurawiony. Wchodzimy z małą nadzieją znalezienia żywych. Felix zginął, Pierre ocalał, tylko dlatego, że pozostał na noszach pod ścianą w miejscu, w które nie trafił pocisk. Widząc nas, powoli wychodzi z szoku. Nie miał nadziei wydostania się z tej opresji. Sądził, że nie przeżyliśmy ataku. Wracamy do szpitala, niosąc Pierre na noszach.
Nie mogę spokojnie myśleć o ostatnich zdarzeniach. Moje przyzwyczajenie do szybkiego działania, tego dnia okazało się zgubne. Gdybym marudził z ewakuacją, a mogłem wymyślać różne rzeczy, atak rosyjski zatrzymałby nas w szpitalu. Wiele znaków wskazywało na bliskość frontu i możliwość pojawienia się Rosjan. Czy więc zabrakło wyobraźni? A składy amunicji? Czy nie przeceniliśmy ich znaczenia?
W szpitalu rozgardiasz ogromny. Witają nas, jak z tamtego świata. Po ułożeniu Pierre w łóżku idę do swojej dyżurki. Wygląda jakby przeszedł po niej tajfun. Łóżko przewrócone, siennik rozpruty, brak kocy i prześcieradeł, munduru i koszul amerykańskich. Podręcznik Rouvier’a zamoczony, zeszyty z zapiskami zniszczone. Została – nie wiem dlaczego – brzytwa do golenia i to co mam na sobie.
Lucien relacjonuje. – Po pierwszych wybuchach pocisków, które usłyszeliśmy od strony koszar niemieckich, zaczęliśmy ewakuować wszystkich z baraków chirurgicznych do pomieszczeń i piwnic baraku administracyjnego, byle jak najdalej od składów amunicji. Szpital nie był bezpośrednio zagrożony, nie padł tu ani jeden pocisk. Przypuszczalnie, celem ataku były koszary i stacja kolejowa, gdzie Niemcy – zdaje się – stawiali opór. W nocy, jeńcy rosyjscy, których nie ewakuowano, wyszli z obozu po ucieczce Niemców i zaczęli plądrować puste baraki szpitala. Dopiero oddziały idące w pościgu za Niemcami, zagoniły to towarzystwo do obozu.
Cały dzień porządkujemy szpital, chorzy wracają na swoje miejsca. Henri przypędza do szpitala bydło, opuszczone przez uciekających Niemców. Pełen zapału organizuje kuchnię. Problemem staje się wyżywienie.

14 III

Wizyta Timofieja – przychodzi pożegnać się. Idzie na zachód razem z oddziałem wojsk rosyjskich. Obawia się tutaj zostać. Zawodowa kadra oficerska – jak przypuszcza – będzie przesłuchiwana i pociągnięta do odpowiedzialności za poddanie się do niewoli. Dziękuje za wszystko i radzi, abym nie wracał do kraju, ale szedł z Francuzami na Zachód.
Pogrzeb Felix Loisy, bardziej przygnębiający od poprzednich, przepłynął przez morze, aby utonąć przy samym brzegu.
Patrzymy z Henri na groby zmarłych. Nie pozostanie po nich żaden uroczysty cmentarz a może nawet śladu nie będzie. Nagrobki z piasku rozsypują się. Na krzyżach wyblakły napisy i już nie wiadomo, kto pod nimi leży. Jeden tylko ma na ramieniu napis wypalony przez Henri: Xavier – Fhilippe Charonssier, Adjoint a Universite. (adiunkt uniwersytetu)
Może pozostanie znakiem duży nasyp z piasku na zbiorowej mogile zmarłych na tyfus w czasie epidemii.

15 III

Drugi dzień wolności. Przejścia ostatnich dni poszły w niepamięć, panuje ogólna radość, powrót do domu, to już naprawdę tylko kwestia czasu. Wszyscy wierzą w dobrą organizację Czerwonego Krzyża, który szybko zorganizuje transport na zachód wszystkich znajdujących się w szpitalu.
Zostałem dosłownie „w jednej koszuli”, przyjaciele zorganizowali zbiórkę i dostałem dwa koce, koszule, spodnie, polową kurtkę, szalik, rękawiczki i wiele różnych drobiazgów codziennego użytku.
Jestem zupełnie załamany i nie potrafię cieszyć się na równi z innymi. Szkoła w-niewoli wiele nauczyła, była tyleż pożyteczna, co ciężka.
Kiedy przestaną ożywać we śnie zmarli w naszym szpitalu jenieckim? Może lepiej by było, gdybym został na Komando?
Uciekałeś wszelkimi sposobami od ciężkiej pracy, ciężkich dni, a czy te w szpitalu były lżejsze?


Przepisała z zeszytów Stanisława Gryniewicza Marta Mann w lipcu 1970 roku.

Zakończenie

Początek chłodnego lipca. Stoimy razem z Ulą i Staszkiem na ukwieconym balkonie i patrzymy na świeżą zieleń drzew, jeszcze nie zniszczoną przez upały. Potem wchodzimy do pokoju, siadamy przy stole, rozmawiamy. Dziwne, ale nasz pies, zwykle nieufny, na Staszka nawet nie szczeknął, chociaż widział go pierwszy raz i ułożył się spokojnie przy jego stopach. – A jaka była twoja droga do Polskiego Wojska we Francji – pytam.
Staszek opowiada, można go słuchać i słuchać. Nie zapalamy światła, chociaż powoli zapada zmierzch. Staram się wszystko zapamiętać, ale nawet, gdy zapamiętam to czy potrafię również tak samo opowiedzieć?
– A jakie były dalsze losy Mariana Brandysa?
– Spotkałem Marysia dopiero po wojnie. Przeniesiono go jedynie do innego Oflagu. Na szczęście uniknął tragedii związanej ze swoim pochodzeniem.
– Staszku, w maszynopisie Marty brak jest wielu fragmentów twoich zapisków, które były nieczytelne, których nie potrafiła odczytać. Czy było tam coś istotnego?
Staszek chwilę milczy – tak – mówi. – Pamiętasz, jak Niemcy wykryli konspirację w Oflagu w Gross-Born i aresztowali w szpitalu Janusza? Następnie zabrali Mieczysława i Jana. Później aresztowano również doktora Edmunda Mroczkiewicza. Niestety, nie pamiętam dokładnie kiedy – tu pamięć mnie zawodzi. Pozostał Benio – Poleszuk – i ja. Oczekiwaliśmy z rezygnacją dnia, w którym nas zabiorą. Jednak nie zabrali. Dlaczego? Chcąc odpowiedzieć na to pytanie, trzeba cofnąć się do dnia, w którym dr von Blume operował dwóch jeńców rosyjskich w naszym szpitalu. Oceniając wysoko czystość pomieszczeń operacyjnych, którą zawdzięczaliśmy Beniowi, postanowił zabrać go do sprzątania swojego mieszkania w koszarach. Benio nienawidził Niemców i dawał tego dowody przy każdej okazji. Wychodząc raz z dyżurki wczesnym rankiem, zobaczyłem Benia – jak zwykle – z wiadrem brudnej wody po sprzątaniu sali operacyjnej.
Benio, usłyszawszy stukot kół nadjeżdżającego pociągu skierował kroki w kierunku ogrodzenia, przy którym biegła linia kolejowa. Nadjechał pociąg z uchodźcami ze wschodu i Benio z rozmachem oblał jeden z wielu wagonów. Po dwóch dniach przyszła do szpitala żandarmeria po jeńca, który – jak się wyrazili – „obraził naród niemiecki”. Szczęśliwie w szpitalu był Mieczysław i papierosy amerykańskie. Sprawę załatwiono korzystnie dla obu stron.
Benia trudno było nakłonić do sprzątania mieszkania dr. von Blume. W końcu uległ i wychodził codziennie rano do koszar niemieckich, a około godziny szesnastej wracał do pracy w szpitalu. Ale to nie nieobecność w szpitalu w dniu aresztowań ocaliła Benia, bo w szpitalu wtedy był.
– Więc dlaczego ocalał?
? Aby to wyjaśnić opowiem o tym, co działo się, gdy uciekając przed zbliżającym się frontem Niemcy opuścili szpital. Pamiętacie z moich zapisków, że wtedy jeńcy rosyjscy splądrowali szpital. Pominęli jednak barak administracyjny, ponieważ był oświetlony od wewnątrz, a okna były pozasłaniane. Niemcy pozostawili barak administracyjny w idealnym porządku, kartoteka jeńców przebywających w szpitalu została nietknięta. Była bardzo barwna, gdyż każda narodowość – a było ich wiele w Stalagu – miała odmienny kolor kart informacyjnych. Oddzielne miejsce w kartotece zajmowały karty jeńców pracujących w szpitalu. Nie było jednak tu białej karty informacyjnej Benia. Sprawę wyjaśnił Charles, jeniec pochodzący z Alzacji, niedawny pracownik kartoteki szpitalnej. Otóż, każdy Niemiec zatrudniający jeńca wpłacał do kasy obozowej określoną kwotę za każdy dzień jego pracy. Podstawą rozliczeń była karta informacyjna, na której administracja Stalagu notowała dzień rozpoczęcia i ukończenia pracy jeńca. W dniu, w którym Benio rozpoczął pracę u lekarza niemieckiego administracja szpitala odesłała jego kartę do Zahlmeisterei, biura zajmującego się sprawami finansowymi obozu.
– Dlaczego ja uniknąłem aresztowania? Charles był świadkiem jak Hanss, komendant szpitala, informował policję o Francuzie, który mówi biegle po polsku i usłyszał odpowiedź
– Nie interesują nas w tej sprawie karty koloru niebieskiego. Ten kolor kart był przydzielony Francuzom. Wydaje się, że szczęśliwe wyjście z opresji zawdzięczaliśmy przyzwyczajeniom niemieckim do porządku i dobrej organizacji.
Staszek na chwilę przerywa, jakby nad czymś się zastanawiał lub jakby za chwilę zamierzał powiedzieć coś ważnego, coś o czym trudno zapomnieć.
– W czasie, w którym doktor Mroczkiewicz był aresztowany, doktor Diez skaleczył rękę i nie mógł operować. Na oddziale chirurgii czekało dwóch jeńców z ropniami przedramienia, należało je przeciąć. Żaden z sanitariuszy nie podjął się dokonania tych zabiegów. Pacjenci gorączkowali. W końcu doktor Diez przekonał Lucien. W czasie zabiegu stał obok niego. Zabiegi stosunkowo proste przebiegły prawidłowo. Po kilku dniach przywieziono jeńca, u którego doktor Diez stwierdził zapalenie wyrostka robaczkowego. Wiedziałem, że mimo mego oporu przyszła na mnie kolej. Musiałem wbrew mojej woli, po długim przekonywaniu, stanąć po prawej stronie stołu operacyjnego, lewą stronę gdzie ja zwykle stawałem zajął Lucien. Dr Diez był bardzo blisko przy mnie, po narkozie określił dokładnie pole i kierunek cięcia a potem kierował ruchami moich rąk. Operacja okazała się spóźniona, wcześniej nastąpiła perforacja wyrostka. Czy przez mój opór? Nie wiem. Ten okres był najcięższym w szpitalu. Popadłem w głęboką depresję. Przyszedł tak oczekiwany dzień wolności, a tylko ja jeden nie umiałem cieszyć się w tym dniu. Ślady tych przeżyć odczuwałem jeszcze długi czas po wojnie. Takie były skutki – mówiąc delikatnie – odchodzenia od prawdy, bo przecież nie byłem, ani Francuzem, ani sanitariuszem.
Przypomniało mi się, jak kilka lat temu Staszek powiedział – przychodzi taki czas, że przystajemy i patrzymy wstecz, za siebie. I nie możemy nie przystawać i nie patrzeć.
Nawet nie wiesz Staszku, jak bardzo dobrze ciebie rozumiem. Rozumiem to uczucie odpowiedzialności za własne czyny, nawet wtedy, gdy nie miało się żadnego wyboru. Idzie potem za nami, przez wiele lat pytanie – czy wszystko zrobiłem tak jak trzeba?
Twoje wspomnienia splatają się z naszymi górskimi, tatrzańskimi wspomnieniami. Poza mną pozostał też taki jeden dzień, który stale powraca, gdy przystaję i patrzę poza siebie. Czy opowiadałem tobie o tym? Było to w Sokolich Górach. Zwykła wycieczka, na której byliśmy z kolegą. Weszliśmy na szczyt Dużego Sokolika. Krajobraz lekko zamglony, zaczyna mżyć drobny deszczyk.
– Poczekajmy chwilę, może mgła się rozwieje – mówi kolega.
– Nie, schodzimy – mówię tknięty nagle jakimś dziwnym niepokojem.
Ledwie stanęliśmy na ziemi, gdy wstrząsnął nami potężny łoskot pioruna, który uderzył albo w Duży Sokolik lub w oddzielony od niego wąską przełączką Mały Sokolik. Widzę jak grupka turystów odpoczywających pod starym bukiem rozpierzchła się jak spłoszone stadko kur. Po chwili usłyszeliśmy z dołu krzyk. Zbiegam, z drugiej strony biegnie jakiś chłopak, który wspinał się w tej okolicy. Za małym kamienistym żlebkiem dostrzegamy dwie dziewczyny i leżącego obok nich mężczyznę. Biegniemy ku nim. Mam świadomość tego, że zaczęła się burza a oni są pod najwyższą skałą w tej okolicy. Jestem przekonany, że za chwilę uderzą następne pioruny. Łapiemy mężczyznę, jeden pod pachy, drugi za nogi i prawie biegiem przenosimy w las. Myślę, że strach dodał nam sił. Potem okazało się, że był to tylko ten jeden piorun. Później jeszcze tylko gdzieś bardzo daleko cicho mruknęło i to wszystko.
Mężczyzna jest nieprzytomny. Zbiegają się z okolicy inni wspinacze. Ktoś biegnie do schroniska zawiadomić goprowców. Zaczynamy reanimować, nieudolnie, tak jak umiemy. Oddychanie usta w usta i masaż serca. Pochylam się nad jego twarzą, obcy, nieznajomy mężczyzna, tyle się teraz słyszy o różnych chorobach. Zawahałem się, trwało to zaledwie niedostrzegalny ułamek sekundy... i wstyd, że mogła mi taka myśl przemknąć przez głowę. Oddychanie usta w usta, masaż serca. Jedna z taterniczek, młoda dziewczyna, przejmuje inicjatywę, kieruje tempem wdmuchiwania powietrza i masażu. Myślę, że jest odważna przyjmując na siebie całą odpowiedzialność. Ale ktoś to przecież musi zrobić. My też zresztą nie wiemy czy to, co robimy – robimy dobrze. Nie ma tu jednak nikogo bardziej doświadczonego. Nie mamy wyboru. Przez chwilę wydaje się nam, że zaskoczył, odetchnął, ale nie – wciąż jest nieprzytomny. Jedna z dziewcząt to jego żona. Klęczy obok nas i stale coś do niego mówi, wierzy, że słyszy jej słowa. Wkrótce przybywają goprowcy i przez radiotelefon powiadamiają pogotowie. Trwa to już jednak bardzo długo, pewnie kilkadziesiąt minut.
Jak to się stało? Zwyczajnie, wyszli we troje na spacer. Zaczął padać deszcz i schronili się pod pochyłą skałą. Dziewczyny usiadły a on stał i trzymał nad nimi parasolkę. Parasolka przylegała do ściany i zebrała cały ładunek spływający po mokrej skale. Zdążył tylko powiedzieć – nic mi nie jest – i upadł.
Wreszcie jest lekarz z odpowiednim sprzętem. Usiłuje reanimować elektrowstrząsami. Trwa to pewnie ze dwadzieścia minut. Niestety, to już koniec mówi.
Wkładamy jego ciało na akię i z jednym z goprowców zwożę go na dół. Pozostali idą za nami w milczeniu.
– Stańcie, stańcie on się poruszył –nagle słyszymy krzyk jego żony.
Wiemy, że to złudzenie, że jest to już niemożliwe. Trudno znieść ten krzyk, trudno nie przystanąć. Potem idziemy dalej. Ręce na uchwytach aki, łagodnie schodząca w dół ścieżka, wilgotny, cienisty i milczący las.
Nigdy już nie będę wiedział, czy wszystko zrobiliśmy jak trzeba? Może tych pierwszych kilkadziesiąt minut reanimacji zadecydowało o jego życiu. Wiem, że nie mieliśmy wyboru, że ktoś to musiał zrobić. Wiem, ale gdy przystaję i patrzę poza siebie – dogania mnie krzyk jego żony.
– A co stało się z aresztowanymi – pytam Staszka.
– Po Januszu, Mieczysławie i Janie ślad zaginął. Doktor Mroczkiewicz powrócił zmizerowany do szpitala po kilku tygodniach. Nie miałem odwagi zapytać Doktora, jaką drogę przeszedł po aresztowaniu. Doktor milczał do końca niewoli.
– Niemcy uciekli, życie w szpitalu z biegiem czasu wracało do normy. Zapasy żywności okazały się nie takie małe. Któregoś dnia odwiedziła nas grupa przedstawicieli francuskiej organizacji opieki nad jeńcami. Przechodząc przez pomieszczenia szpitalne zauważyli ich czystość. Natomiast nie mogli zrozumieć jak nasi pacjenci, przecież chorzy, mogą spać na deskach łóżka przykrytych nigdy nie zmienianym kocem (bo ażurowe sienniki wypełnione ścinkami papieru uległy zniszczeniu), pod jednym kocem i własnym płaszczem mając pod głową rzeczy osobiste przykryte ręcznikiem. A spali przeważnie w mundurach, bo tylko niewielu decydowało się prosić rodzinę o paczkę z bielizną zamiast paczki żywnościowej. Brakowało również mydła i ciepłej wody, a mycie unieruchomionych i obandażowanych ograniczało się do wycierania mokrą szmatką. Nie mogli uwierzyć, że w tych warunkach było tylko jedno zakażenie pooperacyjne. Miałem zaszczyt i wielką przyjemność tłumaczenia wyrazów szacunku i uznania dla pracy doktora Mroczkiewicza składanych przez tą grupę. A Doktor, jak zwykle dziękował swoim miłym uśmiechem przykładając dwa palce do daszka rogatywki, z którą nigdy się nie rozstawał.
Nasi goście nie wiedzieli, kiedy i jaką drogą będzie ewakuowany nasz szpital. Na pewno nie będziemy mogli korzystać z linii kolejowej gdyż stacja jest zniszczona i tory pozrywane. W mieście nie było z kim rozmawiać. Rządzili Rosjanie, którzy mieli swoje kłopoty. Nie wiedzieliśmy, że te ziemie są już polskie.
Pewnego dnia zatrzymał się przed bramą szpitala samochód ciężarowy. Kierowca w rogatywce poprosił w języku polskim o wodę do picia. Dowiedzieliśmy się, że linia zaopatrzenia wojsk polskich utworzonych w Związku Radzieckim biegnie koło szpitala, a ciężarówki wracają zwykle puste. Otwierała się droga powrotu. Jest jednak pewne „ale”. Na chirurgii leży kilku oficerów polskich. Czy możemy ich opuścić i pozostawić pod opieką dr Diez’a? Wprawdzie stan ich jest stabilny, a dr Diez znając język angielski może się z nimi porozumieć przez Jasia Pepłoskiego, Amerykanina, który jeszcze nie zapomniał języka polskiego. Decyzja nie jest łatwa, Doktor odkłada sprawę. Po pewnym czasie, przy kolejnej wizycie naszego kierowcy dowiadujemy się, że w związku z przemieszczaniem się naszych wojsk, trasa zaopatrzenia ulegnie zmianie i będzie omijała nasz szpital. Doktor decyduje się na wyjazd argumentując, że w kraju łatwiej będzie zorganizować ewakuację oficerów niż tutaj. Nie łatwo było mi pożegnać swoich przyjaciół. Zabieram na pamiątkę zeszyt z ewidencją dokonanych operacji i nie używane już nożyczki chirurgiczne. Ładujemy się do ciężarówki.
Dojeżdżamy do Bydgoszczy. Tu rozłączają się nasze drogi. Na dworcu tłok. Nie ma mowy o regularnych odjazdach pociągów. Na bocznicy znajduję pociąg sanitarny złożony z wagonów towarowych. Człowiek w kitlu, który dawno przestał być białym, pozwala mi wsiąść do wagonu. Pociąg ma odjechać w kierunku Warszawy. Po tym, co zobaczyłem w wagonach mój szpital jednak jawi mi się jako oaza wiecznego szczęścia. Jeszcze długo jechałem tym pociągiem zanim wysiadłem na stacji w Grodzisku Mazowieckim, ostatniej przed Warszawą, do której dojeżdżały pociągi.

W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, z racji wykonywanej pracy często wyjeżdżałem służbowo na Wybrzeże. Wówczas odwiedzałem doktora Mroczkiewicza w Kartuzach. Rozmawialiśmy, gdy miał wolną chwilę, o naszym szpitalu. Nigdy jednak nie udało się sprowadzić rozmowy na temat jego aresztowania. Wyraźnie unikał tego tematu. Z tego czasu utkwiła w mojej pamięci jedna rozmowa. Opowiadał o lekarzu niemieckim, który okresowo wizytował nasz szpital. Oceniał go pozytywnie, ponieważ rozumiał on nasze potrzeby i godził się na ustępstwa od rygorystycznych przepisów, które obowiązywały w szpitalu. Wspomniał również o poradzie z zakresu chirurgii udzielonej temu lekarzowi, na jego prośbę, która skierowała leczenie bliskiej mu osoby na właściwe tory. Zastanawiałem się, kto pomógł Doktorowi powrócić do szpitala? Możliwe, że tą osobą był lekarz niemiecki, o którym rozmawialiśmy. Będąc oficerem wyższej rangi z uprzywilejowanej formacji wojskowej Waffen SS mógł wiele zdziałać.
Dowiedziałem się o historii dr Diez’a. W niewoli nic nie wiedzieliśmy o obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu, o eksterminacji Żydów. Dr Diez pochodził z rodziny żydowskiej. Zgłosił się do pracy w szpitalu jenieckim, aby uniknąć wywiezienia do obozu koncentracyjnego. Rodzinę zostawił w Brukseli. Jak mylnie oceniałem charakter dr Diez’a w moich zapiskach, nie wiedząc o tym fakcie.
Dowiedziałem się również, że doktorowi Mroczkiewiczowi udało się zorganizować ewakuację naszych oficerów ze szpitala jenieckiego w Hammerstein
W czasie rozmów z Doktorem przyznałem się do uczestnictwa w ukrywaniu – w tajemnicy przed wszystkimi – uciekiniera z pobliskiego Komando, który w czasie konfliktu z wachmanem użył szpadla w obronie własnej z tragicznym skutkiem. Musiał uciekać. Sprzyjała mu zbliżająca się noc. Przed świtem znalazł się w pobliżu szpitala. Znał teren, wcześniej był pacjentem oddziału chorób wewnętrznych. Szpital – w przeciwieństwie do obozu – nie był dodatkowo ogrodzony zwojami drutu kolczastego. W miejscu najbardziej oddalonym od zabudowań i wieży strażniczej wygrzebał w piachu dołek pod najniższym drutem ogrodzenia, prześliznął się na teren szpitala i schował w pobliskiej kostnicy. Tam znaleźliśmy go w stanie skrajnego wyczerpania, gdy przyszliśmy – jak codziennie – przygotować do pochówku zmarłych dnia poprzedniego. Nie opowiadałem, co przeżyliśmy w kostnicy, nie umiałem tego wyrazić słowami. Uratowanie uciekiniera nie było sprawą prostą, a decyzję jak to zrobić musieliśmy podjąć bardzo szybko. Wiedzieliśmy, że wachmani obserwujący teren z wież znali rytm dnia w szpitalu. Każde inne, nietypowe nasze zachowanie mogło być zauważone. Wachmani wiedzieli, że za chwilę wyjdziemy z kostnicy niosąc zmarłego na noszach do baraku, gdzie odbędzie się krótka msza pogrzebowa odprawiona przez francuskiego kapelana. Pod okiem wachmanów przenieśliśmy więc do baraku na noszach uciekiniera udającego zmarłego. Potem z baraku wynieśliśmy na noszach pod przykryciem różne szmaty i dokonaliśmy fikcyjnego pogrzebu.
– Doktor zapytał – gdzie ukryliście uciekiniera, przecież Niemcy szukali go w obozie i szpitalu, a nie znaleźli?
– Opowiedziałem w skrócie historię uciekiniera. Edmond – takie imię miał uciekinier – przeżył pierwsze dni w mojej dyżurce, zamykanej na klucz w czasie mojej nieobecności. Dobrze żywiony wracał do sił. Myśleliśmy, jak dalej go ukrywać. Tymczasem jednego z naszej grupy poinformowano o planach rewizji szpitala i terminie jej wykonania. Nie mieliśmy czasu na przygotowanie jakiejkolwiek kryjówki dla Edmond. Jedynym miejscem ukrycia mogła być tylko kostnica. W dniu rewizji, w odpowiednim momencie przenieśliśmy tam na noszach Edmond nieco uśpionego. W przypadkach zmarłych na oddziale zakaźnym była umieszczana na kostnicy odpowiednia informacja o tym w dwóch językach. Uczyniliśmy to chociaż w kostnicy nie było wtedy zmarłych z oddziału zakaźnego. Jeden z naszej grupy obserwował dobrze widoczną z naszego oddziału kostnicę. Niemcy nie przebywali w niej długo – a więc nie sprawdzali numerów identyfikacyjnych na blaszkach metalowych zmarłych. Tego baliśmy się najbardziej. Edmond, mimo ciepłych swetrów przemarzł jednak w kostnicy. Pojawiła się gorączka. Należało przenieść go na oddział chorób wewnętrznych. Ale jak? Przyszedł nam z pomocą Clemont, sanitariusz z oddziału chorób wewnętrznych. Przyrzekł umieścić Edmond w tajemnicy na sali oddziału. Poprosił o przyprowadzenie go w czasie, w którym z obozu przyjdzie grupa chorych kierowana tu na leczenie. Clemont załatwił sprawę prosto. Przy rannym obchodzie sal nie pokazał lekarzowi(nie pamiętam jego nazwiska) oryginalnej listy chorych skierowanych na oddział, tylko jej odpis, na którym umieścił Edmond pod fikcyjnym nazwiskiem i fikcyjnym numerem identyfikacyjnym z diagnozą zapalenia płuc z powikłaniami.
– Doktor zapytał czy wiem, kto informował jednego z naszej grupy o zamierzonej rewizji szpitala?
– Nie wiedziałem, mogłem tylko domyślać się. Informatorem mógł być jeden z Francuzów należący do „Ruchu Oporu”, urodzony w Alzacji, który – z racji znajomości języka niemieckiego – pracował w administracji szpitala. Na pewno nie był to jedyny informator, Francuzów z Alzacji było wielu. Bezpośredni podsłuch – moim zdaniem – nie był trudny z uwagi na konstrukcję i rodzaj materiałów użytych przy budowie baraków. Nie wykluczam możliwości kupna informacji za kawę „NESTLE” i papierosy amerykańskie. Były to ostatnie miesiące wojny. Każdy Niemiec myślał tylko o swoim losie. Obserwując ich zachowanie można było dostrzec jak pękają okowy ich dyscypliny.
– Doktor zapytał – czy mieliście świadomość, jakie będą konsekwencje ewentualnego wykrycia uciekiniera?
– Odpowiedziałem pytaniem – czy mogliśmy pierwsi wydać wyrok śmierci przed Niemcami, który groził uciekinierowi?
* * *
Edmond długo chorował i pozostał w szpitalu do końca niewoli. Zadziwiał swoim spokojem. Nigdy nie narzekał na swój ciężki los. Często rozmawialiśmy poruszając różne tematy. Odpowiedzi ujawniały jego nieprzeciętny intelekt. Sposób jego zachowania przypominał mi osobowość Xavier, był tylko dużo młodszy.
Był zawsze smutny. Wydaje się, że nie wystarczały mu usprawiedliwienia jego czynu wynikające z prawa do obrony własnej.
Nieszczęściem jego był brak doświadczenia w postępowaniu w przypadku konfliktu z wachmanem. Nie należało wówczas zbyt długo unikać uderzeń kolbą karabinu, którymi wachman wyładowuje swoją złość. Przeciwnie, należy nadstawić grzbiet dobrze kryjąc tylko głowę ramionami. Nie wiedział, że wachman, gdy złość jego osiągnie poziom wrzenia – a osiąga bardzo szybko – będzie strzelał bez namysłu. Gdy uświadomił sobie swój błąd, było już za późno.
Gdy przyszedł czas wyjazdu do kraju, chodziłem żegnać się z moimi przyjaciółmi. Edmond przyszedł do mnie. Stanął i milczał. Zrozumiałem go, każde słowo wypowiedziane w tej chwili byłoby pustym frazesem. Wyciągnął dłoń, którą uścisnąłem.
– Wiecie – mówi Staszek – po wojnie spotkałem dwóch lwowiaków, którzy przedarli się również do Rumunii, ale tam pozostali. Przeżyli sobie w Rumunii spokojnie całą wojnę, jak u Pana Boga za piecem. – Tuż po wyjściu ze Stalagu spotkałem też pewnego znajomego. Wymieniliśmy się adresami. Okazało się, że działał w podziemiu, aresztowano go. Ubecy znaleźli u niego mój adres i też zostałem aresztowany.
Zrobiło się ciemno. Ula zapaliła światło i nasze myśli powróciły znów do tego zwykłego, chłodnego letniego wieczoru, do kwiatów zaglądających przez otwarte balkonowe drzwi. Potem odprowadziliśmy Staszka do Metra. Nie chciał, abyśmy odwozili go samochodem.
Wiedzieliśmy, że zamierza wyjechać gdzieś z Warszawy i powróci dopiero wtedy, jak się skończy lato.
– Odezwij się do nas, jak tylko wrócisz – krzyknąłem, a drzwi wagonu zatrzasnęły się z cichym piśnięciem i jasno oświetlone okna znikły w ciemnym tunelu.
W nocy przypomniał mi się pewien tatrzański, zwykły, grudniowy dzień. Góry były nabrzmiałe od śniegu. Podchodziliśmy stromym żlebem skrzącym się w słońcu. Staszek, Marek, ja i... zatarły się w pamięci imiona pozostałych. Powoli, aby nie zbudzić groźnie czekających mas śniegu. Coraz wyżej i wyżej, w milczeniu. Wreszcie cień w pobliżu skał i śnieg znacznie pewniejszy. Z cienia wychodzimy na tonący w słońcu szczyt. Zwykła łatwa wspinaczka, a wciąż pamiętam tych kilka kroków na granicy cienia i słońca.
Kilka tygodni od spotkania ze Staszkiem udało mi się odszukać informacje o dalszych losach doktora Edmunda Mroczkiewicza, porucznika rezerwy i uczestnika konspiracji w punkcie kontaktowym w szpitalu w Hammerstein. – Po wyzwoleniu szpitala jenieckiego w Hammerstein powrócił do Kartuz na stanowisko dyrektora szpitala. Organizował szpital, początkowo pracując jako jedyny lekarz na wszystkich oddziałach. W 1952 r. został odznaczony przez Ministra Zdrowia Złotym Krzyżem Zasługi. Zmarł 8 lutego 1964 r. w Kartuzach. Był bardzo ceniony przez mieszkańców Kartuz i wiele osób pamięta o nim do dzisiaj.

Tomasz Wasilczuk
23 lipiec 2004 rok

Czytany 2103 razy
Norbert Maczulis

Zapraszam na stronę portalu Szwajcaria-Kaszubska.pl gdzie można przeczytać moje publikacje.

Dyrektor Muzeum Kaszubskiego w Kartuzach (do 30 kwietnia 2015), Norbert Maczulis

Mój profil na fb.com/norbert.maczulis

Najnowsze od Norbert Maczulis

Artykuły powiązane