Wydrukuj tę stronę
niedziela, 12 październik 2014 15:59

Z Polski do Sparty biegiem i na rowerze

Autor: 
Oceń ten artykuł
(4 głosów)

Garcz – Sparta

czyli 2.923 kilometry na dwóch kółkach

15 dni + 14 nocy + jeden rower + jeden rowerzysta + 2 usterki

= 2280 kilometrów z burzą w tle

7 dni + 6 nocy + dwa rowery + dwóch rowerzystów + 4 dętki

= 643 kilometry z pięknym niemal letnim słońcem

---

Trasa: Garcz – Gdańsk – Toruń – Pabianice – Bełchatów – Sanktuarium Matki Bożej Gidelskiej – Kraków – Chyżne – Zwoleń – Dejtar – Budapeszt – Tököl – Baja – Sombor – Palanka – Nowy Sad – Rama – Šabac – Valjevo – Pożega – Čačac – Krajlewo – Prisztina – Skopje – Veles – Saloniki – półwysep Chalcydycki – okolice góry Olimp – Ateny – Sparta

Czas trwania: 21 dni (6 września 2014 – 27 września 2014)

 

Mój przyjaciel, Piotr Kuryło wyruszył biegiem ze swojego domu, niedaleko Augustowa, z zamiarem udziału w ultramaratonie z Aten do Sparty. Moją pasją są długodystansowe wyprawy rowerowe. Postanowiłem  przebyć  trasę z Garcza do Sparty,  rowerem.  Uwielbiam ten stan. Jestem ja, mój rower (z wszystkim, na co mogę liczyć w sakwach), pogoda (na którą nie zawsze można liczyć) i ciekawość tego, co czeka mnie za następnym zakrętem…Gdy wsiadam na rower i Jadę. Zapominam na chwilę o wszystkich małych sprawach, bo zajmuje mnie ta Wielka. Jadę przed siebie…Zawsze mam cel podróży, dokądś dążę, jednak nigdy nie wiem, jak wyglądać będzie ta Droga, co mnie w trakcie czeka… Jadąc mogę liczyć tylko na siebie. No i na Tego-Na-Górze, jeśli łaskaw będzie mieć nade mną baczenie…

Jadąc do Sparty po raz drugi w tym roku odwiedziłem Grecję; (za pierwszym razem z Watykanu, z uroczystości kanonizacyjnej Papieża Polaka, wracałem nieco okrężną drogą do domu), tym razem wybrałem się aby wesprzeć mojego przyjaciela Piotra Kuryło podczas udziału w tegorocznym Spartathlonie. Był początek września, zapowiadało się, że czeka mnie piękna, słoneczna aura, więc wyruszyłem moim rowerem. Choć moja trasa nie była dokładnie wytyczona, kierowałem się na południe Polski, przez Słowację, Węgry, Serbię do Sparty na południowym krańcu Grecji.

Wyjechałem rankiem 6 września 2014 z domu w Garczu, w sercu Szwajcarii Kaszubskiej. Jechałem: Gdańsk – Toruń – Pabianice – Bełchatów (dwa ostatnie miasta, jako próba ominięcia Łodzi) – Kraków… Po drodze odwiedziłem Sanktuarium Matki Bożej Gidelskiej.

Szło pięknie: dwie noce spędzone w namiocie, minęły spokojnie, pogoda dopisywała, robiłem ponad 200 km dziennie. Niczego więcej nie było mi trzeba. Jednak trzecia noc zapowiadała coś niedobrego, bo nad namiotem przeszła burza z piorunami. Czwartego dnia podróży, jechałem pod górkę w okolicach Rabki, i nagle… trach!, coś strzeliło… Zszedłem z rowera, sprawdzam co jest. Pękła szprycha a wraz z nią tylna obręcz. Musiałem więc wymienić całe koło. Oczywiście nie miałem ze sobą zapasowego, więc szukałem naprawy, którą szczęśliwie znalazłem. Reperacja poszła szybko, wyjechałem zadowolony.
Z nowym kołem jechało mi się dobrze pomimo deszczu i górek, do czasu kiedy po około 15 km przypomniałem sobie, że w naprawie zostawiłem kask. Zastanawiam się chwilę, czy warto tracić 30 km, tylko dla kasku, ale wróciłem. Nie miałem drugiego, a tak długa jazda wydała mi się bez niego zbyt niebezpieczna. Widocznie Polska chciała zatrzymać mnie w swych granicach na dłużej, bo tego dnia zrobiłem 100 km, z czego 70 do przodu.

Po czterech dniach od wyjazdu, 10 września, byłem na Słowacji, która cieszyła mnie dobrą pogodą. Jednak następnego dnia już na Węgrzech ciągle padało. Zwiedziłem Budapeszt i pomimo ulew wybrałem się na nocleg nad Dunajem już za miastem. Po tygodniu w drodze wszystkie moje rzeczy były przemoczone, telefony nie działały, miałem skurcze nóg i bolały mnie korzonki tak bardzo, że ledwo chodziłem. Jednak przejechałem samotnie 1320 km (co dodawało mi sił) i dopiero po kolejnych dwóch nocach (już w Serbii) zdecydowałem się na nocleg w hotelu. Przede wszystkim po to, aby się wysuszyć, no naprawdę bardzo nieprzyjemnie jeździ się mokrym. Od dłuższego czasu zastanawiałem się, czy jechać przez Kosowo czy też, jak twierdzą moja mama oraz żona, zrezygnować, bo jest tam zbyt niebezpiecznie.

W drodze, w okolicy Šabac w Serbii, spotkałem pieszego wędrowca z Czech, bardzo go podziwiałem i podziwiam do dziś, bo pomimo deszczu, zimna i nieprzyjemnej aury on idzie o własnych siłach. Jego celem jest Morze Egejskie. Przyjemnie było porozmawiać z kimś, kto podobnie, jak ja przemierza niemal cały kontynent. Gdy spotyka się innych podróżników w Trasie, powstaje pomiędzy nami pewna łączność, pomimo tego, że zwykle zamieniamy ze sobą tylko kilka słów, bądź spędzamy kilkanaście minut. Pewnie łączy nas cel – Droga.

W miejscowości Valjevo, także w Serbii oglądałem mecz koszykówki, a po nim udałem się z zawodnikami na sok i piwo, którym zostałem przez nich poczęstowany. Wcześniej, gdy schroniłem się przed deszczem pod daszkiem, dostałem od mężczyzny, który schował się pod tym samym daszkiem co ja – paluszki i piwo. Duże podjazdy sprawiały, że miałem wilczy apetyt. Do jedzenia najchętniej wybierałem „kajmak” – jest to duża buła ze słonawym serem topionym na ciepło lub w piekarni „pitę” też na ciepło – była bardzo dobra.

 Może przez spotkanie samotnego wędrowca, może przez gościnność miejscowych, a może przez ciekawość, która wygrała nad strachem i niepewnością, zdecydowałem się na przejechanie przez Kosowo. W drodze do następnego kraju czekała mnie jeszcze ulewa tak wielka, że drogą płynęła rzeka, która skutecznie powstrzymała mnie przed dalszym pedałowaniem. Przez ulewne deszcze robiłem około 100 km dziennie. 17 września, po 11 dniach jazdy, odwiedziłem Kosowo po raz pierwszy w życiu. Wcześniej byłem w tym miejscu, gdy jeszcze nazywało się Jugosławią. Przejechałem kraj wzdłuż od granicy z Serbią po granicę z Macedonią. Zatrzymałem się na dłużej w Prisztinie i zauważyłem bałagan, chaos, nieporządek, który panuje w tym kraju. Stolica jest bardzo bogata w porównaniu do reszty kraju. Widać pospiesznie stawiane bardzo luksusowe budynki, bez większego ładu. Wiele zupełnie nowych meczetów powstaje na pustkowiu. Może jest to związane z tym, że niedawno zakończyły się tam działania wojenne i kraj się po nich podnosi, a może z tego, że muzułmanie próbują udowodnić, że kraj jest ich – islamski? Po ulicach porusza się wiele samochodów KFOR (międzynarodowe siły pokojowe NATO, które działają na rzecz utrzymania pokoju na terenie Kosowa) oraz ONZ. Ruch samochodowy w kraju jest raczej niewielki. To zdecydowanie kraj w budowie. Co więcej widać nawet budowane w nim ścieżki rowerowe.

Sądziłem, że przez Macedonię nie będę musiał jechać sam, bo miałem się tam spotkać z moimi przyjaciółmi rowerzystami – Zbyszkiem Czajką oraz Piotrem Koszałką. Jednak zmienili zdanie i zapowiedzieli się na dwa dni później niż pierwotnie zamierzali, a więc moja samotna wyprawa przedłużyć się miała aż do granic Grecji.

Porównując Prisztinę z macedońską stolicą – Skopje, wydała mi się ona zatłoczona. Jechałem piękną ścieżką rowerową wzdłuż rzeki Wardar, kierując się na Veles, zadowolony, że w tak małym kraju, jak Macedonia, tak bardzo dba się o rowerzystów; myślałem, że dojadę tą ścieżką do samego miasta, jednak droga zaprowadziła mnie … na bagna. Błądziłem po nich przez dłuższy czas, szukając wyjazdu.

Im bliżej Grecji, tym słońce stawało się coraz cieplejsze, a gdy stanąłem przy granicy temperatura była niemal letnia. Grecja to idealne miejsce na jesienne wyprawy rowerowe. Jest tam ciepło, niedrogo i mniej tłocznie. I tym razem kraj był dla mnie bardziej łaskawy niż poprzednio. Wtedy najrzadziej zamieszkany centrum kraju jechałem przez góry, gdzie przez kilka dni spotykałem jedynie zwierzęta, było zimno i górzyście. Tym razem pogoda była piękna, trasa łaskawsza, no i nie byłem sam.

Pierwszą noc spędziłem w okolicy Salonik. Następnego dnia nie wjechałem jednak do miasta, tylko skręciłem z drogi, aby odwiedzić półwysep Chalcydycki.
W okolicach Peraia spotkałem czterech wesołych greckich emerytów raczących się ouzo – trunkiem o zawartości alkoholu około 40%, który ma aromat anyżu; najczęściej podawany jest z wodą, dzięki której nabiera mlecznego odcienia. Poczęstowali mnie napojem oraz rybą i potrawką. Okazało się, że z Polską kojarzą Lecha Wałęsę oraz Roberta Lewandowskiego. Ciepły grecki wesoły klimat zagościł na dobre. Tym bardziej, że czekałem na towarzyszy drogi. Łącznie samotnie pokonałem około 2300km.

Wraz z Piotrem i Zbyszkiem postanowiliśmy wjechać na szosowych rowerach na górę Olimp, a więc na najwyższe greckie góry. Najwyższy szczyt pasma nazywa się Mitikas i mierzy 2918 m.n.p.m. Byliśmy mentalnie przygotowani na trudy wspinaczki i ogromny fizyczy wysiłek, jednak po przejechaniu 120 km pod górę, zrezygnowaliśmy ze zdobywania szczytu. Bez wątpienia jeszcze kiedyś postaramy się to zmienić. Zbyszek podczas hamowania uszkodził przednie koło, które skutecznie niszczyło dętki. Poddały się trzy.

Kolejne dwa dni, pomiędzy 23 a 25 września, spędziliśmy na zmaganiu się z gorącym przeciwnym wiatrem podczas dojeżdżania do Aten. Po drodze odwiedziliśmy Termopile, jeżdżąc wśród gajów oliwnych i nad morzem. Tego dnia straciłem dętkę.
W Atenach spotkaliśmy się w Piotrem Kuryło, zrobiliśmy zakupy, mające dożywić go podczas biegu.

26 września 2014 o 6:00 rano spod Akropolu wystartował 32. Spartathlon. To najbardziej prestiżowy w Europie i jeden z najtrudniejszych na świecie ultramaratonów. Trasa wynosi 246 km. Zaczęło się od deszczu, było jednak ciepło. Początkowo Piotr był pierwszy. Potem nadszedł kryzys, gdyż bolał go żołądek oraz nogi. Spadł przez to na 16. miejsce, jednak spiął się w sobie i zakończył bieg na 8. pozycji, skrajnie zmęczony. Warto zaznaczyć, że Piotr biegł na start maratonu z okolic Augustowa, pokonując podobną trasę, którą ja pokonałem rowerem.

 

My jako jedyni rowerzyści zakończyliśmy bieg. Stało się to o 7:30 następnego dnia, po przejechaniu o 10 km więcej niż wynosi trasa maratonu, a więc 256 km. W trasie zgubiliśmy się i niepotrzebnie zjechaliśmy z góry, na którą musieliśmy potem wspinać się po niemal pionowym wjeździe. Miało to miejsce na wzniesieniu Parthen, po około 185-190 km od startu, przed którym ostrzegali organizatorzy biegu. Góra na 1200 m.n.p.m., jest wietrzna, wiodą przez nią szutrowe, a często kamieniste drogi, nocą – a dotarliśmy do niej właśnie nocą – temperatura spada do 4-5 st. C. Było ciężko i nam na rowerach i biegaczom.
Przez 1,5 godziny po pionowej grani wspinaliśmy się wąską dróżką, którą cudem przeprowadziliśmy rowery. Następnie w nocy wspinaczka, zjazdy, zimno.
Było dużo wzruszeń i niesamowitych wrażeń. Krajobrazy jednak przepiękne, bo do Sparty trasa wiodła lokalnymi drogami, przy których znajdowały się plantacje winogron. Zjadaliśmy je ze smakiem.

Piotr ukończył maraton na ósmej pozycji, czyli w pierwszej dziesiątce, co było dużym osiągnięciem. Andrzej Redzikowski, również reprezentant Polski zajął trzecie miejsce. Gratulowaliśmy wszystkim, którzy ukończyli bieg.

 

Pożegnaliśmy się z ekipą maratonu i  ruszyliśmy w drogę powrotną do domu - samochodem.

 

 

 

Czytany 4701 razy Ostatnio zmieniany niedziela, 21 grudzień 2014 10:53
Jan Kostuch

Przedsiębiorca, przejechał na rowerze kilkakrotnie Europę.

Najnowsze od Jan Kostuch

Artykuły powiązane