Był koniec lipca 1939 r.. Wracałam z kursu P.W. i W.F. z Augustowa z szarżą i bardzo dobrym świadectwem. Było nas 240 uczestników, duża ilość nauczycieli. W strzelaniu byłam nie do pokonania, gdyż na 36 możliwych punktów zdobywałam wszystkie. Strzelanie i pływanie to był mój ulubiony sport. Byłam mistrzem miasta i powiatu w pływaniu, za co otrzymałam dyplom. W strzelaniu ostrym zdobyłam I miejsce w powiecie.
Wracamy do domu, bo coś tam nie w porządku, prawdopodobnie wojna, zamieszanie ogromne. Na zakończenie wyszedł rozkaz, aby każdy starał się być najlepszym na swoim stanowisku. Jednakowoż strach przed widmem wojny, gdyż już wojna światowa dała mi w kość. W 1920 r. brat też musiał iść walczyć, teraz nie było czegoś nowego, ale też nic dobrego.
Wszystko pakujemy z kursu z Augustowa i odjazd. Każdy w swoją stronę. We czwórkę jedziemy w stronę Gdyni. W pociągu dochodzą nas wieści od konduktorów, że gdy będziemy jechać przez Gdańsk, nie mamy stać przy oknach. Gdańszczanie rzucają kamieniami w pociągi i szkło szyb kaleczy pasażerów. Gdy dojeżdżaliśmy pod Tczew kazałam dziewczynkom być ostrożnymi. Sama natomiast nałożyłam na głowę beret z orzełkiem na bakier. Całą osobą w mundurze wojskowym stanęłam w oknie i wytrzeszczam oczy, na jakikolwiek ruch. Dziewczynki kładą się na ławki twarzami w dół, są bardzo zmęczone. Może i śpią, a może ze strachu wcale się do mnie nie odzywają. Dojeżdżamy do Gdańska. Pociąg zatrzymał się. Podchodzi do mnie jakiś kolejarz gdański, coś bardzo krzyczy „Die Polnische Bande. Bald werden wir Euch verjagen” itd.(Polska bando. Niebawem was pogonimy). Krzyczy i krzyczy na mnie. Stoję dumnie, pas koalicyjny sobie poprawiam, ramionami ruszam udając, że nic nie rozumiem, chociaż pewnie lepiej od niego umiem po niemiecku, gdyż ryczał Danziger plat. Gdy tak się wytrząsł nade mną, pociąg gwizd i ruszył dalej. Zasalutowałam mu, głupio się roześmiałam, pokazałam moją małą kobiecą pięść, a pociąg mnie poniósł dalej na Gdynię. Mój Szwab, czegoś podobnego się nie spodziewał, skakał jak głupi, rękami i pięściami wywijał. Skakał jak pies uwiązany na łańcuchu, lecz ja całą gębą się roześmiałam, widząc ten obraz. Wszystko opowiedziałam moim koleżankom. One trochę wystraszone to przyjęły, do Gdyni trzeba było jeszcze przez Freistadt jechać. Mnie to bardzo ubawiło, ale cicho spokojnie dojechaliśmy coś około godz. 23.00 do Gdyni. Przespałam się u brata Leona Krygiera na ulicy Świętojańskiej 63, a na drugi dzień rano przyjechałam do Kartuz.
Gdy weszłam do mieszkania zobaczyłam mundur wojskowy. Mój mąż szedł jako ochotnik do Obrony Narodowej. Przywitanie, omówienie, jaka sytuacja. Meldowanie się do władz Obrony Narodowej o przyjęcie mnie. W Obronie Narodowej w Kartuzach dowódcami byli kpt. Marian Mordawski i kpt. Roman Wasilewski. I do pracy. Na pierwszym miejscu organizowanie Punktów Czerwonego Krzyża, zorganizowanie kuchni dla uciekinierów, oczekiwanie na rozkaz przywożenia rannych. Trwało to kilka dni. Jakoś się biegało bez przerwy, dom został zupełnie bez opieki, żywienie w kuchni żołnierskiej, praca, dniem organizacja, a w nocy dyżur przy telefonie.
Aż odwołano mnie z miasta do telefonu. Nikt się nie pytał, za ile na Wzgórze Wolności, gdzie był kpt. Wasilewski i miał swoją kompanię pod Łapalicami. Już nie mogłam się ruszyć, jeść co się miało, i tak się dyżurowało dwadzieścia cztery godziny bez przerwy.
Aż przyszedł rozkaz. Tabor wycofuje się za Grzybno drogą w lesie pod Szarłatą. To było 3 września godz. 16.00 lub 17.00. Alarm. Może jakieś 12 razy zjeżdżaliśmy ze Wzgórza w dół szosą pod miasto, a tu Niemcy nas ostrzeliwali z ul. Chmieleńskiej, jedna partia wozów zjeżdżała ul. Klasztorną pod miasto, lecz już nam mówili, że Niemcy są na rynku. Cofnęłam cały tabor, część do Gaju, część z powrotem pod Łapalice – Prokowo. Spotkaliśmy się na szosie pod Prokowem. Gdy przeszliśmy lasek szosą, jechał ze mną sierżant z Chmielna. Nazwiska nie pamiętam. Gdy przeszliśmy lasek, zobaczyłam, że w lesie stoi polski żołnierz w płaszczu, a karabin ma wycelowany na szosę. Podeszłam do niego mówiąc, że ma się wycofać z nami, ów żołnierz miał czapkę zaciągniętą na oczy, skierował lufę na mnie. Podeszłam jeszcze bliżej, lecz sierżant zakrzyczał na mnie, czy nie widzę, kto to jest. Wtem popatrzyłam, że lufa jest skierowana na mnie. Odwróciłam się w bok i poszłam za sierżantem. Miało to miejsce ok. czterech kroków od szpiega. Nie było nikogo więcej koło nas, gdyż wozy toczyły się szosą. Gdy wszystko się przetoczyło, pojechaliśmy do Grzybna, później do Szarłaty.
Na drodze spotkał mnie żołnierz, który wracał na motorze z Kartuz. Był to nauczyciel Wróbel z Kartuz, który powiedział mi: „Pan Dziewiątkowski został zastrzelony na Rynku. Więcej widzieli żołnierze, jak strzelali z wieży kościelnej na Rynku. Mąż się zataczał i upadł”.
Tego już dosyć, była więc, pierwsza ofiara. Właśnie na mnie trafiła. Oj, to już nie mam co dalej iść, powiedziałam, że wrócę. Ale już nie ma co, rozkaz na przód. Gdy tak wszyscy razem szliśmy, ja ubeczana, wściekłość się we mnie zapaliła jeszcze większa, zacisnęłam pas a ręką browninga. Oj, nie dam się wam tak szybko. Wy tchórze. Z kościoła do żołnierza strzelać, to tylko szpicle mogą to zrobić. Tak idę i złość, i płacz razem idą ze mną w parze. Słyszę gwizd, nasz sygnał rodzinny.
Oglądam się niedowierzając. Czy może nie dosłyszałam, ale nie. Zobaczyłam, że jakiś żołnierz pędzi na rowerze wprost na mnie. Wszystko uciekało mu z drogi. Już wszyscy się o tym dowiedzieli, że zabity. A tu patrzę, jedzie Dziewiątek cały, żywy, spocony, spod hełmu twarz w łzach i leci do mnie z radością. Nie dowierzałam, że to on. Lecz tak mówił: „Szybko jechałem przez Rynek z rozkazem spod Somonina, a tu trach, trach do mnie lecą kule. Ja pędem, ile sił, skręciłem, aby jak najprędzej z Rynku wyjechać i dotrzeć do sztabu na Jeziorną. A tu już nikogo nie było. Wtedy pędem za wami, bo już Niemiec na Rynku, na dworcu. Wszędzie ludzie mnie poinformowali, jak mam jechać, którędy droga wolna, no i jestem z wami. Już dobrze. Jednak, gdy jechałem przez most kolejowy pod Grzybno to już z dworca Niemcy do mnie strzelali.
Miała być pierwsza ofiara z rąk bestii. Więc szliśmy na Pomieczyno, dalej polnymi drogami do Szemuda. Było jeszcze ciemno, a wojsku chciało się pić. Nam mówiono, że po południu tu byli SS - mani, teraz się wycofali. Wioska bez ludzi, mieszkania otwarte. Stanęliśmy nad studnią, ale czy można wodę pić czy nie? Chcemy szybko badać, bo byłam sanitariuszem.
A tu w tym trach, walą się kule, jak groch. Każdy idzie jak szaleniec, aby za mur, aby za dom, skaczę przez płot, upadam. Kładę się, a tu kule sypią się jak groch. Blisko ściana chlewa, odbijają się kule. Nic nie widać, słyszę koło mnie ktoś dyszy. Po jakichś 5 minutach strzelanina ustała. Usłyszałam z daleka kilka razy polskie wojsko i koniec wszystkiego.
Poczułam, że mokro mi się robi w prawe udo. Zapytałam, kto koło mnie leży. Odezwał się żołnierz, nie pamiętam nazwiska. Powiedziałam, wiesz kolego? Już śliwkę zjadłam mam udo przestrzelone, krew mi się leje, bo czuję mokro. Żołnierz się zerwał, zawołał: „Panie Dziewiątkowski” - do mojego męża - bo wiedział widocznie, gdzie był mąż. A był niedaleko nas. „Chodź Pan tu, bo żona jest ranna”. Przyskoczyło jeszcze dwóch żołnierzy i poszliśmy do domku, gdzie nie było żadnego światła. Stanęłam, a tu mnie się leje do buta. Zapalili zapałeczkę. Zobaczyliśmy, że cały płaszcz, wszystko, było wybrudzone obornikiem. Więc śmiech i płacz razem, że jednak nie jest tak źle. Gdy brzmi rozkaz - padnij - to bez różnicy, gdzie, aby uniknąć kuli. Gdybym stała, na pewno nie obyłoby się bez tragedii. Była to studnia na rogu skrzyżowania z Szemud – Wejherowo.
A można było coś oberwać, bo niedaleko o pięć kroków leżał padły koń i zraniony żołnierz. Gdy się znów wszystko zebrało, jak najciszej, marsz i dalej do lasu pod Kamień. Tam krótkie śniadanie, chciałam sobie nogi umyć w błotku. Był tam mały mająteczek. Jedna noga umyta, a tu alarm. Zabrałam but i w nogi. Już nie było ani kuchni, ani żołnierza a koło błotka został mój śliczny zegarek, po który już nie było czasu wracać.
Gdy wybiegłam na szosę jechał autobus, kierowca Kiwit i na rozkaz por. Henniga musiałam zawieźć amunicję do Chylonii. Do szkoły. Nad nami niemieckie samoloty, a my sami, droga nie szosa. Jechaliśmy po polnych drogach przez las wąską drogą, a szyby pękały od gałęzi drzew. Dojechaliśmy szczęśliwie, już nas witali marynarze, odebrali granaty itd. Do autobusu wszedł marynarz i zameldował się. O dziwo, to mój brat Robert. Szybkie przywitanie, odebranie wszystkiego, a było to 30 skrzyń granatów. Z Bogiem i dalej pod Gdynię. Weszlam do mjr. Zauchy, melduję, że Kartuzy już zajęte przez Niemców. Straszna rozpacz. Rozkazy padają, z wszystkim robi się porządek. Ja lecę, aby się dostać gdzieś do wojska. Lecz są już szpitale wszędzie, gdzie jakaś szkoda. Mnie nie urządzał szpital, chciałam z powrotem do naszych chłopców. Poszłam na dworzec i wyjechałam pod Wejherowo, bo tam skierowała się nasza Obrona Narodowa. Przyjechałam i pytam. A tu mówią mi, że w jakimś gimnazjum są Kartuzy. Dużo można spotkać naszych ludzi, wśród nich byli i tacy, co już zapomnieli mówić po polsku.
Znalazłam naszych Kartuzjaków, lecz żołnierze, nie wiadomo, gdzie ich los rzuci. Więc był i Stanisław Krupkiewicz i Renachowski, dużo znajomych, dużo młodzieży i kuchnia dla bezdomnych, więc zaraz wzięłam się do roboty. Było bardzo dużo chorych, więc bandaż, apteczka i co tam było, się robiło. Opatrunki, temperaturę się obniżało, choć było mało lekarstw, bo już zabrakło, a doktora nie było. A gdy już wszystkiego zabrakło, myło się rany zwyczajnym mydłem i chusteczką do nosa. Gdy ktoś miał przy sobie czystą, a tak zostawiło się umytą bez bandaża.
A tu 8 czy 10 września, już nie pamiętam, ale było to w niedzielę, wchodzą Niemcy. W sobotę nasze wojsko cofnęło się pod Gdynię, a my rozeszliśmy sie po domach znajomych.
Tu spoglądaliśmy z okna. Tylko co Niemcy weszli, była może godz 5.00 rano, a już ok. godz. 7.00 Hakenkreuz Fahna naprzeciw naszego stryjka. Wywiesił ją jakiś stary dziad. A była taka długa, że sięgała od II piętra aż niemal do chodnika. Abyśmy uderzyli w płacz. Każdy wiedział co go czeka.
Już tej niedzieli zaczęły się aresztowania. Mogliśmy to dobrze obserwować, bo niedaleko dworca i głównej ulicy chodzili tylko cywile z opaską swastyki i niemiecki żołnierz. Byłam, widziałam jak na Rynku koło kościoła zakatrupili polskiego policjanta. To ludność, kobiety wejherowskie, wytykały mu. „A ty gnoju, to a to, żeś nam zrobił”. Jak nieborak podniósł się z ziemi to go kopali, bili i pokrwawiony upadał znowu. Tak przyszłam i tam z płaczem opowiadałam, poszłam jeszcze ray na Rynek, aby co zobaczyć. Lecz już było po wszystkim, kałuża krwi i wszystko, a jacyś ludzie dumnie krążyli po Rynku, drudzy zasmuceni. Gnali do bram szkoły i przy wrotach, gdzie już było widać niemieckiego żołnierza, prosili o widzenie się z tym lub owym. Bo już w szkole było pełno aresztowanych Polaków. I chcieli podać żywność tym biednym aresztowanym. Albo mieli jakieś ubranie, płaszcze, jedzenie. A niektórzy i nie tylko chcieli wiedzieć czy brat, ojciec, syn znajduje się tam pod kontrolą. Jednak, co mógł ten żołnierz przy wrotach powiedzieć. Trzeba było się pytać tych, co kazali Polaków uwięzić. Już nie było się za czymś lepszym oglądać.
Gdy zostały wywieszone ogłoszenia, że aby powrócić do domu, trzeba postarać się u władz niemieckich o Passierschein, poszłam po swój. Rozmawiał ze mną żołnierz niemiecki, który powiedział, że jeżeli mam coś na sumieniu, to lepiej nie wracać. Ja mu z uśmiechem, co kobieta może mieć na sumieniu, lecz on się śmieje. Dobrze mi radził, lecz nie mogłam zrozumieć. Myślałam, że mordować to chyba kulturalny naród niemiecki nie będzie. To chyba nieprawda, ale niestety można się pomylić. Dziś każdy się wyrzeka, to nie ja, to SS-mami. A był u nich już taki szkrab mały i dumny, miał na rękawie swastykę i dumnie krzyczał: „Precz z polskimi bandytami”.
Zabrałam mój Schein i z innymi pojechałam rowerem do Kartuz. Spotkaliśmy dużo wojska i dużo kontroli, zawsze uśmiechniętych do nas kobiet i młodzieży. I tak od godz. 9.00 rano (wyjazd) byliśmy do godz. 19.00 w Kartuzach. Już nie szłam do mojego mieszkania, tylko do ojca. Miał mały sklep kolonialny na Przy Rzeźni. Ojciec przeląkł się mnie widząc swoje dziecko. „Już tu byli po Bernarda (męża mego) i po Ciebie, mieszkanie zaplombowane. Radia wzięli i masz sama przyjść po klucz od mieszkania do policji niemieckiej”.
Oj to mnie się tak prędko nie uśmiechało. Umyłam się trochę, przebrałam, bo już wojskowy mundur został usunięty w Wejherowie. Sweter zastąpił mundur. I narada, co zrobić. Byłam bardzo senna położyłam się późno spać, światła nie wolno było zapalać. Więc po ciemku obserwowaliśmy na ulicy patrole godziny policyjnej, godz. 19.00. Ani uciec więc siedź i czekaj końca.
A tu rano godz. 9.00 - 10.00 przyszło dwóch żołnierzy i Alfred Sakolowski z ul. Gdańskiej 13 i Mielewczyk, Gdańska 23. Pytali o mnie. Ojciec był w sklepie, gdyż Niemcy mu go zamknęli, a on sobie tam uporządkował. Nie wiedział, co miał mówić, ale wyszłam z drugiego pokoju. Odezwałam sie, że jestem. Strasznie się ojciec przeląkł, może chciał coś skłamać. Chciałam mu jednak oszczędzać tych nerwów.
I tak mówię jestem. W tym Sakolowski bardzo, bardzo ucieszony podszedł do mnie z żołnierzem, położył mi rękę na ramieniu i powiedział, że jestem aresztowana. Muszę iść z nimi. Ubrałam resztę, buty, płaszcz, więc tatusiu z Bogiem i poszłam.
Prowadzą mnie ulicą dr. Majkowskiego, koło Prezydium już widzę SS-mana, stoi i Sakolowski. Pokazuje na mnie bardzo dumny, a tamten śmieje się i potakuje głową. Więc prowadzą mnie wprost do więzienia na podwórku. A tu rozpacz pięć stołów rozstawionych. Wszędzie przesłuchy, bicie, wyżywanie. Gdy mnie prowadzą do jednego stołu, zobaczyłam siedzącego Pawła Mielewczyka z ul. Gdańskiej. Polizei-Inspektor Borken i mnie zapytał, gdzie byłam. Powiedziałam, że bratu zawiozłam bieliznę i nie mogłam się z powrotem dostać. Pyta się Pana Mielewczyka, czy mam brata w Gdyni, on mówił że tak. Wtedy Alfred Sakolowski powiedział, że Paweł Mielewczyk mówił, iż zastrzeliłam niemieckiego leutnanta, oczy i nos mu odcięłam i, że dałam zamknąć sto niemieckich kobiet. Gdy się bardzo oburzyłam, dostałam w twarz, kopniaka, że się znalazłam pod stołem. „Od razu będziesz rozstrzelana, stań pod murem”. Oj, sobie mówię, tu nie ma żartów ale czekam na repetowanie broni, lecz nic. Ale gdy tak stoję czuję galaretę w nogach. Tylko proszę Boga, żeby dobrze trafili.
A przez ten czas za mną słychać było bicie i kopanie. Tak sobie myślę. Patrz, tego Pawła też mają, bo siedział na jakimś tam kawałku drzewa jak nieborak. Ale gdy mnie z powrotem wołali do stołu nie wierzyłam swoim uszom. Podchodzę a on na mnie: ”Ty polska świnio, tyś na froncie niemieckiego leutnanta zabiła, później mu uszy obcięła, oczy wyłupała, nos obcięła, broń mu wzięłaś”.
Aż mi oczy na wierzch wylazły. Aha, myślę, za to samo w Wejherowie był samosąd polskiego policjanta. Już teraz się im nie wymkniesz. Więc już kręcę się jak mogę, gdzie wszak nie byłam w żadnym wojsku, ani żadnego żołnierza nie zabiłam i się tłumaczę jak mogę, i wpadłam z pyskiem do Sakolowskiego: „Przyprowadź mi Pan choć jedną kobietę, którą dałam zamknąć, a jeżeli z tym leutnantem takie coś zrobiłam, to nie jestem ani waszej kuli warta, bo chyba już miał dość, gdy go zabito”.
Gdy tak sobie pyskuję, trach w pysk, pod stół i marsz do celi. Tam ty się do wszystkiego przyznasz. I dopiero widziałam, że Paweł Mielewczyk się bardzo z tego śmiał. A gdy żołnierz zaprowadził mnie do celi szybko podbiegłam do okna i zobaczyłam, że Paweł jak najlepiej z nimi rozmawiał. I było mi wszystko jasne.
Jeszcze muszę wrócić do 2 września. Dostałam rozkaz od por. Henniga, ażebym pojechała do Dzierżążna czy Żukowa. Tam ma być jeden czy dwóch żołnierzy rannych i trzeba ich przywieźć do szpitala. Więc pojechałam z kierowcą Strzyżewskim z Kartuz szukać tych rannych. Za Dzierżążnem nie chcą już nas dalej puścić, ale chyba dla mnie nie ma drogi zamkniętej, wszyscy mnie znają i lecę dalej do Borkowa, jest koło jeziora żołnierz Natzel. Zawołał mnie, ażebym nie jechała dalej bo w każdej chwili wysadzi szosę i nie będę mogła wrócić. Lecz uśmiecham się i ruszam dalej, przyjeżdżam do mostu pod Żukowem, wołam do naszej młodzieży, bo była tam tylko młodzież z gimnazjum.
Stare karabiny francuskie trzeba było kamieniem zamek otworzyć, ażeby załadować. Ale nie było żadnej innej broni w mieście bo Obrona Narodowa broń miała tylko dla siebie. Wszyscy rwali się pomóc bronić naszych granic. Tam na tym moście PKP leżą uradowani ochotnicy, biedacy, że też mogą bronić, ile tylko mają sił.
Gdy wysiadałam z samochodu furgonetki zapytałam, czy ktoś jest ranny. Powiedzieli mi wszyscy razem, że nie, nikt z nas. Bardzo wielka radość, że nikt, a ja tak się nimi opiekuję. Więc czołem chłopcy, pojadę dalej. Ale mnie chłopcy zatrzymują. „Pani Dziewiątkowska, patrz Pani już koło elektrowni Borkowo - Żukowo są Niemcy, patrz Pani jak oni schodzą, nie widzi Pani. Niech Pani dalej nie jedzie”.
A pancerny pociąg wali ogniem od Borkowa na Żukowo jadąc pod Żukowo. Pa, chłopcy, lecę na Żukowo, Powiedziałam do Strzyżewskiego kierowcy z Kartuz: „Jedziemy, nie poddamy się, nikt nas nie zatrzyma, jazda bo strzelam, repetuję broń”.
Przyjechaliśmy do Żukowa, spytałam, czy są ranni nasi. A tam mówią: „Na wozie leży dwóch Niemców, jeden postrzelony w kolano, a drugi w pierś. Ten przestrzelony w pierś nazywa się Nitecki, a drugim był Kaszuba bo mówił do mnie po kaszubsku. Krew się leje spod munduru, zapytałam o opatrunek. Jest, jest. Ten ranny w pierś prosi jeszcze o picie. To dałam mu wody, lecz na odpowiedzialność kamrata, bo tak prosił.
Więc do wozu i jedziemy na Kartuzy. Szpital. Koło szpitala już pełno narodu. Za wozem lecą jak wariaci. Leciał też Sakolowski i sami Niemcy kartuscy – ewangelicy. Gdy przejeżdżam przed szpitalem jest żołnierz polski w pełnym umundurowaniu. Leci do wozu, widzi tych dwóch Niemców, krzyczy i karabin zdejmuję.
„Co wy tych Niemców do szpitala, ja im łeb roztrzaskam i będzie koniec”.
Lecz do niego tak mówię: „Oj bohaterze, gdzie masz front, co tu robisz w mieście” - pytam. „Takich bohaterów na front. Gdy jednak nie chciał przestać się awanturować, podskoczyłam do niego i wydałam rozkaz: „W tył zwrot. Odmaszerować”. Zawsze byłam w mundurze z gwiazdką podporucznika i pasem koalicyjnym.
Żołnierz musiał odejść.
Wtedy poleciałam do szpitala.
Już sanitariusze, Brunon Mejer z ul. Kościuszki, włożyli rannych na nosze, a ja melduję dr. Mroczkiewiczowi:
„Co mam! Jakich rannych!”
A gdy powiedziałam „Niemców”, to aż mi śmieszno było patrzeć na minę siostry przełożonej i doktora.
Ale padł rozkaz: „ Na górę”.
Wtedy, ja w tył zwrot, i z powrotem do mojego wozu. I do sztabu się zameldować.
Wspomnienia Anny Dziewiątkowskiej spisane 5.XII.1985 r.
Wspomnienia jako więzień od 11 września do 26 listopada 1939 w więzieniu w Kartuzach ul.
Gdy wróciłam z Wejherowa bo już zajęto przez Niemców Wejherowo a na afiszach w mieście pisano, kto chce wrócić do swego domu. Poszłam i ja po zezwolenie. Jako żołnierz Obrony Narodowej doszliśmy do Wejherowa. A gdy żołnierze nasi uciekali pod Gdynię zdjęłam mój mundur i ubrałam granatowy sweter. Jako cywil wróciłam do Kartuz. Kontrola niemieckich żołnierzy, ale zezwolenie na powrót z Landratu było aktualne. Gdy w Kartuzach weszłam do mojego mieszkania, przed drzwiami była pieczątka i plomba. Nie mogłam wejść, więc poszłam. Mieszkałam na ul. Sambora 22 u pana Spychalskiego, nowy wtedy dom. Więc poszłam do mego ojca, który mieszkał na ulicy Przy Rzeźni. Miał sklep kolonialny, który do dzisiaj tam jest. Ojciec mi mówił, że codziennie pytają się o mojego męża i o mnie. Więc trzeba się porządnie wyspać. Aż tu 11 września, słyszę, że w sklepie ktoś się pyta o nas. Mój ojciec musiał sklep zlikwidować. Ojciec nic nie mówił, wtem ja odzywam się, tak jestem. Do pokoju wchodzi Paweł Mielewczyk później Albrecht z ulicy Gdańskiej 33 i Sakolowskiego domek jego Gdańska 13. Podchodzi Mielewczyk położył rękę na moim ramieniu mówiąc do mnie: jesteś aresztowana, z nami.
Ubieram płaszcz, Zostańcie z Bogiem i idziemy ulicą dr Majkowskiego, koło Prezydium stoi gestapowiec. Paweł pokazuje na mnie, a ten gestapowiec klaszcze w dłonie śmiejąc się. Prowadzą mnie do więzienia, tu na podwórku 5 stolików pełno ludzi, przesłuchanie. Prowadzą mnie do ostatniego stolika. Tam siedzi jakiś Pan w ubraniu policjanta. Oskarża mnie Paweł, którego znałam bardzo dobrze, gdyż mieszkałam od 1924 r. w Kartuzach. I jak to jest, ta która niemieckiego leutnanta zastrzeliła, jemu nos ucięła, uszy obcięła i oczy wyłupała. A Sakolowski mówi; tak to jest ta, która pozwoliła 100 niemieckich kobiet zamknąć. Pytam daną władzę, dobrze po niemiecku mówiąc, jak go mam tytułować. On odpowiada Polizeiinspektor Borken, więc uniosłam się i mówię, jeżeli to zrobiłam to nawet waszej kuli nie jestem warta. Żołnierz niemiecki stał koło mnie, na moje głośne wypowiedzi uderzył mnie kolbą, toteż upadłam pod stół. Gdy się wygrzebałam, Borken krzyczał: stań do ściany, będziesz rozstrzelana. Idę z żołnierzem do ściany więzienia, czekam w modlitwie, żeby dobrze we mnie trafili, abym się nie męczyła. Gdy już moje nogi nie mogły ustać, ten żołnierz idzie do mnie z poleceniem, abym przyszła do stołu. Chwiejnym krokiem wracam do stołu, w tym Borken mówi: do celi z nią. Więc idziemy do celi. Od ulicy druga cela, tylko mamy siennik, kubeł i taboret. To wszystko.
12 września Dunst, który był naszym opiekunem, otwiera drzwi: „Dziewiątkowska do biura”, mówi po niemiecku. Więc idę do biura. Był jeden pokój, przegródka od więźnia do władzy. Wchodzę, a Borken mówi do mnie, że mam tu podpisać. „Co to jest”, pytam, „i o co mnie oskarżono”? Nie, tego nie zrobiłam i tego nie podpiszę. Stał gestapowiec, złapał mnie za głowę przez tą przegródkę, przechylił się i mnie bił. Borken powiedział: „Ty nas będziesz prosić, żebyśmy Ci dali podpisać”. Ja na to: „Nigdy, zabijcie mnie, a nie podpiszę”.
I tak przez 8 dni przesłuchania, zrobienie mojego zdjęcia na plakacie z opisem morderstwa, jakiego niby się dopuściłam, bicie pokrwawionych nóg, siedzenia. Do dziś mam ślady na ciele. Musiałam posprzątać biuro, a było tam nieraz tak, że aż strach. Pokrwawione nogi, coś okropnego. Piasek, słoma, zimna woda, a czysto musiało być. Gdy wywieziono aresztantów musiałam cele wyszorować. Gdy schody myłam, podawałam korespondencje z jednej celi do drugiej. 5 dnia przyprowadzili do mojej celi kobietę w halce i nocnej koszuli. Proszę wachmana, aby mi je nie zostawiał, jednak to obłąkana. Tak dziko wyglądała, Wachman zlitował się i dał mnie do pierwszej celi. Tam była Pani, która pracowała w ZUS-ie, mieszkała zaś u Sakolowskiego, Gdańska 13 b. Kazali ją aresztować jako szpiega, tak przynajmniej mi mówiła. Spałyśmy razem na jednym łóżku, które było bardzo małe. Musiała rozdawać śniadanie, które było jedynym posiłkiem na cały dzień. Kawałek czarnego chleba i kubek czarnej kawy.
Aż pewnego dnia przyszedł po mnie wachman mówiąc, dzisiaj się przygotuj na egzekucję, będziesz rozstrzelana. Od tej chwili już nic nie mogłam zjeść tylko modląc się o dobry strzał, żebym nie musiała się męczyć (mordować).
9 dnia, a było to w niedzielę Dunst woła do mnie: „Do biura”. Boże znowu trzęsąca się wchodzę do biura. Borken siedzi, patrzy na mnie mówiąc: „Idź do domu”.
Chyba jestem nie normalna. Stoję bełkocząc coś. Borken mówi: „Idź do domu”. Wychodzę na korytarz, trzymając się okna, gdy nagle słyszę kobietę, która została w mojej celi wołającą: „Jezus Maria ratujcie ją, oni ją zabiją”.
Zaznaczam, gdy roznosiłam jedzenie mówiłam do niej po polsku, po kaszubsku, po niemiecku. Nigdy nie reagowała i nigdy nie tknęła jedzenia. A gdy dawałam jej chleb do ręki, to go pokruszyła. I stała w jednym miejscu, a ta z którą mieszkałam krzyczy: „Pani Dziewiątkowska, weź mnie Pani ze sobą”.
Skąd one wiedziały, że byłam zwolniona? Na ten krzyk i walenie w drzwi przyszedł wachman. Wzięli mnie do siebie, była tak kiedyś ślusarnia, a teraz biuro dla wachmanów. Usiadłam nikt do mnie nic nie mówił. Wtem wchodzi Mielewczyk i Borken. I do mnie, co ja tu robię. A nie mam żadnych papierów, że mnie zwalniają. Wychodzę, a oni za mną. Czekam na strzał. Gdy doszliśmy do drzwi, przy których stał wachman, zapytał się o papiery. Borken mówi: „Niech idzie”.
Więc idę, szpitala nie było, idę do ojca trzymając się drzewa. Jednak, gdy wchodzę do mieszkania, ojciec strasznie się przeląkł, mówiąc dziecko to ty, czy zjawa. Różaniec, który mówił wypadł mu z ręki. Podskoczył do mnie, a ja: ”Tatuś to ja, wypuścili mnie”.
Zaraz miałam się położyć do łóżka, ale tak byłam pokrwawiona i brudna, że musiałam się w koc owinąć. Nie mogłam Taka brudna nie mogłam położyć się w czyste łóżko. Ojciec codziennie chodził do więzienia się pytać, kiedy mnie wypuszczą, ale nigdy nie dali mu żadnej odpowiedzi. Gdy reszta rodzinki wróciła z kościoła, dopiero było mycie, smarowanie i bandażowanie ran. Mówię do nich: „Oni po mnie ponownie przyjdą”, to w to nikt nie wierzył. Aż ok. godz. 16.00 siedzimy w kuchni i opowiadamy sobie. Proszę ojca, aby kazał zamknąć drzwi od podwórza na klucz, bo oni już są po mnie. Płaszcz mój powiesiłam koło drzwi. Ojciec myślał, że zwariowałam, ale kazał zamknać. Wtem walenie do okna. Borken woła po niemiecku przez okno:”Panie Krygier, otwórz Pan”. Ojciec zbladł, tak jak my wszyscy. Siostra Hela otworzyła drzwi, wszedł Borken i policjant. Naprzeciw drzwi stał worek z mąką, a na nim woreczek pszennej mąki. Ojciec musiał zlikwidować sklep, który miał na ul. Majkowskiego i resztę towaru ulokował w domu. Borken kopnął w ten worek krzycząc: „No widzisz ty psie, teraz cię mamy”. A tu cisza. Kazał policjantowi mnie zabrać. A gdy płaszcz ubrałam, mówiąc: „Zostańcie z Bogiem”, wyszłam na zewnątrz i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam, że cały dom jest obstawiony policjantami. Zrozumiałam, że była to zasadzka na męża. Ojciec mi opowiadał, że mąż był, ojciec mu dał kosz do wybierania kartofli i powiedział mu, że ja już jestem w więzieniu, a ty uciekaj. Więc skończyła się ta pierwsza tragedia.
Najgorsze było to, jak przywozili do więzienia młodzież z Hitlerjugend z Gdańska. To dopiero było wyzywanie, plucie mi w twarz, a zawsze byłam przedstawiana jako morderczyni, która zbezcześciła leutnanta niemieckiego. I tak przez cały tydzień, zawsze nad wieczorem, a wachman oświetlił mnie, a te smarkacze tak się wyżywali.
Kiedyś musiałam gęś wyskubać w pralni. Przywieźli więźniów w otwartym samochodzie, a jeden więzień nie chciał jeść. To został zastrzelony na samochodzie. Tak też musiałam prać bo pralnia na podwórzu. Ale to tylko jeden dzień prania.
Znowu kiedyś gęś skubałam, przyjechał samochód otwarty na dziedziniec więzienia. Jeden więzień musiał wejść na samochód, dwóch żołnierzy go wniosło, a więzień strasznie prosił. Błagał, nie wiem o co. Ale samochód odjechał. Za pół godziny samochód z żołnierzami wrócił. Niemcy klęli, że już tego nigdy nie zrobią, mieli spodnie okrwawione, które zmywali w pralni.
Gdy przyprowadzili dużo cywili, czy żołnierzy, to mnie wyprowadzali na podwórko. Kazali pielić truskawki, żeby to widzieli żołnierze. Nie wiem, co to miało znaczyć. Po wsadzeniu więźniów do cel, mi też kazali wejść. Przywozili wojskowych, cywili. Najpierw były przesłuchy, a Paweł i Brunon Mielewczykowie chodzili jak Bogowie i rządzili się, kogo chcieli to wypuścili.
Było gdzieś koło 17 lub 18 września. Czyściłam biuro, bo znowu były przesłuchy. Zobaczyłam, że na ziemi leży polski orzełek, czyli był tu polski żołnierz. Miseczkę z piaskiem, słomę, zimna woda, szmata, ale czysto musiało być. Orzełka pocałowałam, był duży piec kaflowy. Mówiłam, wróć orzełku, sfruń, ale chwilowo bądź ukryty. Popłakałam się.
Po chwili wszedł Paweł i Brunon Mielewczyk, więc pytam Pawła, bo go dobrze znałam. Mój ojciec był zawiadowcą stacji Somonino, a w 1924 r. został przesiedlony do Kartuz. Mieszkaliśmy u Franków na ulicy Kościuszki. Dom przed milicją.
Pytam się po polsku. Panie Mielewczyk, po co ja tu jestem? On odpowiada mi: (hier spricht man Deutsch) tu mówi się po niemiecku. A on do mnie mówiąc po niemiecku: tu są tylko niewinni, nie wiedzą, po co tu są.
A Brunon grzebał w leżącym pudełku drewnianym, w którym było pełno różańców. Na pewno pozabierano je więźniom. Brunon przewracał w tych różańcach i mówi:”To gówno wyślij”.
A ja nie bacząc na moje rany musiałam sprzątać. Przeglądałam też książki, ale gdy któryś nie żył, było napisane zlikwidowany, a nie rozstrzelany.
Ale gdy raz Borken spytał się mnie, czy potrafię czytać po niemiecku, powiedziałam, że tak. Wtedy już wszystkie zeszyty, książki zginęły.
Jednak, gdy więzienie było pełne, tak wszyscy zostali wywiezieni. Około 400 mieściło się w celach, na dole 5 cel, a u góry chyba 6. W każdej celi od dwóch do czterech łóżek, reszta musiała stać lub na ziemi leżeć. W pierwszych dniach wywozili około 1200 i w otwartych samochodach. Ze znanych był Cyganek, starszy pan, ksiądz z Przodkowa Roszkowski (dom własny Kościuszki), Estkowski, Turzyński nauczyciel, naczelnik poczty dr Remelski, Grandzicki nauczyciel, dużo twarzy znajomych.
Grandzicki 23 do 25 września ze mną musiał bieliznę policzyć. Dobrze pisał i mówił po niemiecku.
Wieczorkowi żona przyniosła kołdrę, a drugi dzień po wywozie kołdra wróciła, została włożona do magazynu. A Wieczorek właściciel Drogerii na Rynku, już nie wrócił.
Gdy czyściłam korytarz Wieczorek był w celi 3, cela otwarta. On się bardzo dziwił, że tu jestem, a mnie mówił, że jego oskarżyli swoi. Był Prezesem Związku Zachodniego. Był tylko dwa dni, już go, i jeszcze dużo innych, wywieźli. Mówiono, że do Borkowa.
Jednego dnia przyprowadzili kobietę do mojej celi, źle ubraną bez majtek. Prosiłam, aby siostry z obiadem przyniosły jej ciepłe majtki. Borken przyszedł po przesłuchaniu tej osoby, pytał się dlaczego to zrobiłam. Bo marzła – powiedziałam.
Znowu pod koniec października przywieźli kobietę, pytam się kim jest. Odpowiada z Parchowa z majątku. Na drugi dzień wchodzi do nas dwóch żołnierzy – wachmanów dobierając się do tej Pani, powalają na łóżko, biorą się do gwałtu. Ona woła Meine Herren
Oni mówią, my ci damy, broni się jak może, nie daje rady majtki zdjęte włazi jeden, potem włażę ja pomiędzy nimi. Mówię bardzo dobrą niemczyzną. Panowie wy jej nie rozumiecie ona was prosi moi panowie, jak piorun zeskoczyli. Włożyli to co musiało być włożone, wyszli i zamknęli celę. A pani wpadła mi w ramiona z płaczem.
I tak jeszcze 11 listopada patrzę przez okno tu więźniowie chodzą pod oknem i mi salutują, wszyscy rękę do czoła. Byli tam Radlofowie, bracia Senger, Roszkowski około 20 osób. Ja w płacz. Żaden wachman nic nie mówił. A na drugi czy trzeci dzień słyszę obok mojej celi płacz, pukam. Dunst otwiera, pytam co to za płacz. Otworzył celę a tu Radlofowie, Senger strasznie pobici, całe plecy krwią zalane. Dunst dał mi wodę z octem obmyłam plecy popłakaliśmy i już było lepiej.
Już teraz autobusem, który należał do Leona Kruszyńskiego Niemcy wywozili więźniów – okna zawieszone firanami i tak 3 razy dziennie pełen autobus co pół godziny obracał. I tak przez tydzień. I tak liczę 100 osób na raz zabrali 3 razy czyli 300 osób dziennie to 900 osób, uważam około 2500 do 3000 wywieźli przez tydzień. Tydzień tak więzienie 3 razy było puste. Gdy mnie wypuścili 26 listopada, lecz papierów nie dostałam i nie wolno mi było opuścić Kartuz. W domu wypielęgnowane. Ale do mojego mieszkania nie wolno mi było wracać.
Miałam być (1940 r.) wywieziona do obozu, tak mi dał znać Feliks Labuda, który pracował w magistracie. Wtedy uciekłam do Rosobud – Kolbud ?
Gdy mnie przyprowadzili do więzienia, już nie do mojej celi tylko do małego domku, który się łączy z więzieniem. Okna były do podwórza. Nie było w nim szyb. Przyszedł niedługo po tym Ali Armatorski, żeby okna oszklić. Mówię do niego Ali nie wmontuj mi okna ze szkłem nieprzejrzystym. On mówi, że prawie takie szkło ma wsadzić. Ja mówię powiedz im, że takiego nie masz Ali. Jak wyjdę będziesz biedny. Ali na popołudniu przyniósł mi okno przejrzyste. Ali biedny, nie mogę ci podziękować, ale w modlitwie o tobie pamiętam.
Dwa dni później przyszedł Lau i Busch, burmistrz i starosta do mojej celi tak mi mówił Dunst. Był dozorcą więzienia, był bardzo dobry, o co poprosiłam to co mógł to zrobił. A gdy ci dwoje tak przede mną stanęli, tak mówią co jej tu potrzeba, łóżko ma, światło ma, na ten dzień trochę napalili, ale już do sprzątania nie brali. Ja im na to mój Boże, oni wyszli a ja nie mogłam się nadziwić co się stało. Chciałam założyć głodówkę, bo założona była kuchnia. Ale Borken stał tak długo aż przy nim zjadłam zupę.
Ojciec dostał pozwolenie na to, aby mógł mi przynosić obiady. Po wojnie dowiedziałam się od zakonnicy siostry Auksylii, która pracowała w szpitalu, że tych dwóch Niemców rannych, których z Żukowa przywiozłam uprosili, że jak dostaną polskiego sanitariusza nie dość, że ją na wolność puścić, ale jeszcze order jej dać. Ona swoim ciałem nas ochroniła, ponieważ chcieli nas zabić przed szpitalem, lecz ona na to nie pozwoliła.
Ja nigdy tego wykorzystałam ani nigdy tym faktem się nie broniłam, gdy mnie w więzieniu bito.
Borken pytał o męża mówiąc, że nikomu nie powie. Pytał się co będę robić gdy wyjdę. Ja na to, że ożenię się z czeladnikiem (mój mąż był mistrzem kominiarzem). A czeladnik u nas 3 lata pracował. Po to mówiłam, aby nie szukali męża i uznali go za zmarłego. Ustaliliśmy, że grób jest pod Wejherowem w lesie. Był tam trup żołnierza polskiego. Mąż wziął jego papiery, a jemu włożył swoje.
Niestety po wojnie miałam nieprzyjemności z tego względu, ponieważ grobem opiekowali się kominiarze. Miałam zobaczyć, ale nie wiedziałam, że to, nie to.
Źródło:
Muzeum Kaszubskie im. Franciszka Tredera w Kartuzach, AH 277 MKK, Pamiętnik Anny Dziewiątkowskiej.