Szlaki turystyczne

Znajdziesz tu informacje na temat miejsc, które są ciekawe do odwiedzenia. Prezentacja wizualizacji i zdjęć oraz opisów szlaków pieszych, rowerowych i Nordic Walking.

wtorek, 01 grudzień 2015 10:56

Wspomnienia Anny Kos

Autor: 
Oceń ten artykuł
(3 głosów)
Anna Kos Anna Kos

Opracowała Barbara Kąkol

 

Anna Kos z domu Sikora urodziła się 18.11.1925 r. w Mirachowie. Dzieciństwo i młodość   spędziła  w Mirachowie. 10 marca 1945 r. do Mirachowa  wkroczyła Armia Czerwona i NKWD. Bezpośrednią podstawą rozpoczęcia przez NKWD masowych aresztowań ludności cywilnej był rozkaz Berii z 11.01.1945 r. „o oczyszczaniu zaplecza frontów z wrogich elementów”. Na  mocy tego rozkazu Anna zostaje aresztowana i  zesłana na Sybir.  Trafiła tak jak większość  deportowanych osób do więzienia operacyjnego NKWD w Grudziądzu. Władze radzieckie były nastawione na eksploatację zdobytych terenów i jednym z nich stały się masowe wywózki cywilnej ludności. Podstawowym też celem wywożenia Pomorzan  do ZSRR było wykorzystywanie ich do pracy. Powroty deportowanych następowały w latach 1945-1947. Powrót Anny w rodzinne strony nastąpił 18.11.1947 r. Fragment jej wspomnień opublikowany został w pracy Eugeniusza Pryczkowskiego, Wspomnienia kaszubskich Sybiraków. Banino 2006.  W Archiwum Muzeum Kaszubskiego w Kartuzach znajduje się niniejsze wspomnienie.

 

ANNA ELŻBIETA KOS Z DOMU SIKORA

         Urodziłam się  18 listopada 1925 roku w Mirachowie (powiat Kartuzy) – województwo pomorskie. Zostałam  ochrzczona w kościele parafialnym w Sianowie. Ojciec Juliusz Sikora, matka Matylda z domu Wenta. Rodzice pobrali się w listopadzie 1919 roku. W roku 1927 była możliwość kupna ziemi po parcelacji majątku w domenie w Mirachowie. Moi rodzice skorzystali z kredytu pożyczki z kasy Stefczyka, mogli wybrać 11 ha ziemi i 1 ha łąki – kredyt spłacali w ratach. Najpierw wybudowali pomieszczenie gospodarcze, kupili konia, krowy i narzędzia gospodarcze, a później wybudowali stodołę i dom mieszkalny.

         W roku 1932 rozpoczęłam naukę w szkole podstawowej (6-klasowej) w Mirachowie. W I klasie w mojej szkole nauczycielami byli Józef Kamiński, Edmund Matusiewicz, Jan Stark i Janina Wrzaskówna, która uczyła nas robótek ręcznych w tym haftu kaszubskiego i organizowała wystawy i nagrody (podkr. B.K). Od września 1937 roku kierownikiem szkoły został Michał Wójcik. Na naukę religii przed przyjęciem do  Pierwszej Komunii Świętej, całe dwa miesiące chodziliśmy do Sianowa. Religii uczył nas ksiądz Dawid Sartowski. W Stryszej Budzie urodził się poeta kaszubski Aleksander Labuda, był nauczycielem. Na wakacje przyjeżdżał do domu. Często chodził do Sianowa do urzędu gminy, pisał artykuły do Gazety Kartuskiej pod pseudonimem „Guczów mack”. Pisał również po kaszubsku artykuły „Chceme le so zażec”, czasami chodził z nami i uczył śpiewać kaszubskich piosenek. Kiedyś poszłam z Jankiem Hincą (kolega z klasy – sąsiad) na religię. W Stryszej Budzie mieszkał Niemiec Miklej – właściciel młyna i tartaku. Zawołał nas do siebie i dał nam plik niemieckich gazet. Prosił żebyśmy oddali te gazety Pani Becie – była to Żydówka, która mieszkała z ojcem w Staniszewie, mieli duży dom i sklep przemysłowy (w 1939 roku Niemcy splądrowali sklep po czym rozstrzelali ojca z córką). My baliśmy się iść do Żydów, gdyż słyszeliśmy, że Żydzi duszą dzieci, a krew wypijają. Wrzuciliśmy gazety do żyta i długi czas chodziliśmy okrężną drogą. W 1937 roku na początku roku szkolnego, kierownik naszej szkoły zaproponował dzieciom ze starszych klas, żeby zbierały żołędzie, a za uzyskane pieniądze kupi się radio do naszej szkoły. Bardzo chętnie zbieraliśmy żołędzie i udało się nam sprzedać je i kupić radio – była to dla nas wielka radość. Była akademia, zaproszeni goście, rodzice, a ja przed tą całą publicznością opowiedziałam krótki wierszyk:

Dziś polskie radio ma tu zagościć,

dziś pierwszy głos usłyszymy,

z najdalszych odległości naszego kraju i całej ziemi.

W maju 1938 roku, 40 dzieci pierwszy raz w życiu  pojechało na wycieczkę do Gdyni. Z Mirachowa do Miłoszewa nie było szosy tylko polna droga. Wcześnie rano nasi rodzice zawieźli nas do Miłoszewa, tam czekał na nas autobus do Gdyni. W Gdyni zwiedziliśmy halę targową, pierwszy raz w życiu widzieliśmy banany, morze, port i plażę. Po plaży chodzili chłopcy w białych czapeczkach ze skrzynkami i krzyczeli: „Lody, lody smrody za pięć groszy, cztery kolory, osiem smaków”. Zwiedziliśmy też latarnię morską w Rozewiu - wieczorami światło z latarni było widać z naszego podwórka. Zwiedziliśmy także lotnisko w Rumii, nawet pozwolono nam wejść do samolotu.

Od najmłodszych lat bawiłam się z moim rówieśnikiem Jankiem, z którym razem chodziliśmy do szkoły. Kiedyś niechcąco zapytałam się matki Janka (ojciec Janka zmarł w 1936 roku): „Dlaczego Janek nie był dzisiaj w szkole?”, zdziwiona odpowiedziała, że: „Janek poszedł do szkoły”. Później wydało się, że był z chłopakami na wagarach w lesie. Chcąc mnie postraszyć, że powiedziałam, że nie był w szkole, poszczuł mnie psem. Znałam dobrze Psotę, razem się bawiliśmy, ale mnie ugryzła. Do dziś mam bliznę. Dostał za to od matki porządne lanie, a od siostry Janka Leokadii dostałam ładną lalkę, która siedziała na bordowej kanapie w „pańskim” pokoju.

         W czerwcu 1939 roku skończyłam sześcioklasową szkołę podstawową w Mirachowie. Dostałam nowy rower damski, na którym się bardzo potłukłam. Pomagałam rodzicom przy obrządku inwentarza. Przy żniwach mężczyźni kosili zboże, a kobiety zbierały i wiązały snopki. W zimie młócono zboże cepami. W 1936 roku rodzice kupili maszynę do młócenia i kierat, który ciągnęły konie. Wieczorami przy lampie naftowej czytałyśmy głośno książki: „W pustyni i w puszczy”, „Przybrana córka”, „Ogniem i mieczem” i inne. Z gazet była gazeta kartuska: „Pielgrzym i przyjaciółka”. Było na pewno więcej, ale nie pamiętam.

Od lata 1936 regularnie kursował samolot pocztowy z Gdańska o godzinie 9:00 do Berlina i zawsze punktualnie wracał o 15:00. W ten czas Gdańsk był Wolnym Miastem, w którym mieszkali Polacy i Niemcy.

         Kiedyś na Kaszubach, często można było spotkać wolnomularzy, czyli „masonów”. Byli to głównie bogaci Niemcy, którzy po nocach straszyli samotnie wracających końmi ludzi. Konie przeczuwały z daleka, że ktoś się zbliża. Byli ludzie, którzy rzucali – „zadawali” uroki. Starym obyczajem na Boże Narodzenie, było chodzenie od domu do domu Gwiżdży śpiewających kolędy. Był też Diabeł, Bocian, Koń, Dziad, Baba oraz Śmierć z kosą. Na Nowy Rok chodził Stary i Nowy Rok i Niedźwiedź, którego prowadził dozorca. Śpiewali kolędy i składali życzenia. Na 6 stycznia chodzili Trzej Królowie: Kacper, Melchior i Baltazar. W zapusty w niedzielę obowiązkowo musiały być pączki (purcle). W poniedziałek placki ziemniaczane (plince). We wtorek śledzie (ostatki) – w tym czasie kobiety darły pierze i śpiewały piosenki, chłopi grali w karty. W drugie święto Wielkiej Nocy był dyngus. Dyngowano (smagano B.K) gałązkami z jałowca, przed którymi dziewczyny chowały się po strychach, bo to bardzo bolało. Do ślubu jechali bryczkami, w zimie sankami. Na jednej bryczce siedziała orkiestra dęta - była to trąbka, bas, skrzypce i bęben. W nocy na wesele przychodzili Dziad z Babą. Ludzie z wioski przychodzili patrzeć przez okna, a niektórym udawało się nawet wynieść coś do jedzenia. Poza weselem, wydarzeniem całej wsi był pogrzeb. Gdy ktoś zmarł, zasłaniano okna, zatrzymywano zegar i zasłaniano lustra. Przez cały czas nieboszczyk zostawał w domu. Przez 3 dni w domu zmarłego odmawiano różaniec. Trzy razy dziennie dzwoniły dzwony, a w ostatni dzień po różańcu była pusta noc, kiedy śpiewano do rana przy nieboszczyku. Zapraszano sąsiadów i znajomych. Rano ruszał kondukt do kościoła, konie ciągnęły wóz z trumną, przez całą drogę śpiewano, były specjalne pieśni żałobne. Podczas mszy żałobnej w kościele cała rodzina klęczała za trumną zmarłego. Po nabożeństwie kondukt ruszył na cmentarz. Trumna była niesiona przez 6 mężczyzn, poza tym niesiono także chorągwie i krzyż.

Kobiety rodziły dzieci w domu, w gminie była tylko jedna akuszerka – położna w Sianowie. Jeżeli była gdzieś przy porodzie, trzeba było jechać do Linii lub Miechucina. Czasami było już źle i rodzącą trzeba było zawieść wozem do szpitala do Kartuz. Bardzo dużo kobiet zmarło z powodu krwotoku.

Domy ogrzewano torfem i drzewem, gdyż węgiel był bardzo drogi. Mieliśmy taką łączkę, gdzie było dużo torfu. Na wiosnę był taki człowiek, który znał się na kopaniu torfu. Miał specjalną łopatkę, którą kroił go na kształt cegieł. Można też było lepić kule z masy torfowej. Po wysuszeniu kilku fur, zwoziło się go do przewiewnego, drewnianego pomieszczenia. Po wykopaniu dołu zalewało się go wodą i wpuszczało ryby – karasie. Na następny rok można było koszem łowić smaczne ryby. W piecu palono drzewem. Były specjalne piece do pieczenia chleba i suszenia owoców. Używano wtedy tylko sosnowego drzewa. Przeważnie w każdym gospodarstwie była wędzarnia do wędzenia mięsa i kiełbas. Do tej czynności natomiast używano trocin. Po zabiciu świniaka solono mięso, po jakimś czasie mięso było wędzone. U nas w sieni stała beczka do solenia mięsa i druga do kiszenia kapusty. Później wekowano mięso w słoikach.

5 września 1937 roku zostałam przyjęta do I Komunii Świętej. Byli goście: babcia, ciocie i wujkowie. Z nami jechała do kościoła dziewczynka, której rodzice nie mieli koni – była to biedna wielodzietna rodzina. Jej ojciec nie mając żadnej pracy, plótł kosze i koszyczki z korzeni drzew, które organizował w lesie. Uważano to za kradzież, często za to trafiał do więzienia. Moja kuzynka Helena, była gosposią u księdza proboszcza w Sianowie. Na przyjęcie przywiozła mi duży tort i pomidory, których jeszcze nie znaliśmy.

Jeszcze przed wojną chodziliśmy się kąpać do Jeziora Bąckiego. W niedziele popołudniu odbywały się tam różne imprezy, organizowane przez KSM i harcerzy. Wieczorem natomiast odbywały się zabawy, ale tylko dla dorosłych. Kiedyś jeden z chłopców kręcił się trochę dłużej i oberwał wojskowym paskiem z dużą klamrą. Również koło jeziora Lubigoszcz (Lubygość B.K.) odbywały się różne imprezy, zabawy i zawody strażackie. 3 maja odprawiona była msza święta w kościele, potem z kościoła wychodziła uroczysta procesja. Przy kaplicy Matki Boskiej przemawiał wójt, ksiądz proboszcz i inni. Również 11 listopada odbywały się w szkole akademie, przedstawienia i wierszyki – było to święto państwowe.

Jedynym środkiem lokomocji był prywatny autobus pana Peplińskiego. Rano wyjeżdżał z Mirachowa, zabierał pasażerów ze Staniszewa, Sianowa, Koloni i Prokowa do Kartuz. Wracał około godziny 16:00. Zimy były ostre - mróz, zawieje, zaspy. Nieraz ojciec prowadził mnie do szkoły do szosy, tam częściej odśnieżali –były tzw. szarwarki. Każdy mieszkaniec wioski musiał kilka dni odpracować społecznie przy odśnieżaniu dróg albo przy naprawianiu dróg publicznych. Gospodarze mieli obowiązek odpracować końmi. Był pług do odśnieżania, który ciągnęły 4 konie. Sołtys decydował o tym, kto pójdzie pracować. W zimie nie było tak dużo pracy.

W wiosce Mirachowo mieszkała moja babcia. Często odwiedzaliśmy ją, mieszkała z ciocią i wujkiem. Razem z innymi dziećmi jeździliśmy na sankach. Samochodów kursowało bardzo mało, można było z góry od Miechucina jechać aż do mostu na rzece, która płynęła do Nowego Młyna, a dalej do Miłoszewa. W tej rzece latem łowiliśmy rękami pstrągi i raki.

         Przed wojną było duże bezrobocie. Po żniwach niektórzy zbierali na polu kłosy. Ususzone ziarna mielili na żarnach. Był to duży okrągły, obrobiony kamień z dziurą na środku. Tam wsypywano ziarna żyta i pszenicy i kręciło się mąką lub kaszę.

         Przyjeżdżali pośrednicy, którzy załatwiali dokumenty potrzebne do przekroczenia granicy. Mężczyźni jeździli do pracy na rowerach, ponieważ bilety kolejowe były drogie, a innego środka lokomocji nie było. Jechali całą grupą na Żuławy. Do ramy rowerowej przywiązali kosę i wyruszyli w drogę, która zajęła im kilka godzin. Pracowali tam do Bożego Narodzenia, jedzenie i spanie mieli na miejscu. Dziewczyny wyjeżdżały do pracy do Gdańska, gdzie pracowały jako służące, opiekunki do dzieci i gosposie. Często wyszły tam za mąż i zostały na stałe. Niektórzy znaleźli pracę w Gdyni, gdzie były wielkie budowy w portach i stoczniach. Było biednie, ale wesoło. Ludzie byli uśmiechnięci, niewiele potrzebowali. Opowiadali bajki o duchach i miejscach, w których straszy – „Gdzie pan jechał bryczką zaprzężoną w cztery konie i z cygarem w ustach i dużym czarnym psem”, „Gdzie pod krzyżem płakały niemowlęta nie ochrzczone ”. Chodzili też grajkowie i śpiewali piosenki: „O Sybilli” i „O końcu świata”. Byli też żebracy i złodzieje. Latem przyjeżdżali cyganie i koczowali na polanie w lesie. Dzieci się ich bardzo bały. Cyganki kradły gospodarzom kury i wszystko co popadło, wróżyły także z kart. Cyganie natomiast handlowali końmi. Wieczorami rozpalali ognisko, przy którym grali i śpiewali.

         Pod koniec sierpnia 1939 roku, zanosiło się na wojnę. We wsi było tylko jedno radio – u państwa Wardyn. Ludzie chodzili modlić się do kaplicy. Radio było wystawione na werandę, także wszyscy wiedzieli co się działo na świecie. Jak zapewniali z Warszawy – „nie oddamy nawet guzika”. Mężczyźni uciekali, żeby nie dostać się do niewoli niemieckiej. 1 września 1939 roku rozpoczęła się II Wojna Światowa. Niemieccy żołnierze przemaszerowali ze śpiewem, bez strzału. Dwa czarne samoloty latały nisko nad ziemią, rozpoczęła się druga okupacja. Wywożono ludzi na przymusowe roboty do Niemiec, rolnicy musieli odstawić żywiec, zboże i ziemniaki po bardzo niskich cenach – „kontyngent”. Za zabicie świniaka bez pozwolenia władz, groziła wywózka do obozu w Stutthofie lub innego. W sumie było ich bardzo dużo. Wieczorem obowiązywała godzina policyjna, wszystkie okna musiały być zasłonięte czarnym materiałem „verdunklusig”(verdunkeln przyciemnić B.K.) Nie wolno było rozmawiać po polsku w urzędzie, sklepie i na ulicy. W kościołach, które nie zostały zamknięte, modlono się tylko po niemiecku, dużo księży zostało rozstrzelanych i zginęło w obozach. Nie można było też spowiadać się po polsku. Ludzie z Mirachowa jeździli do spowiedzi do Słupska. Tam niemiecki kapelan wojskowy słuchał spowiedzi po polsku. Ludzie uciekali do lasu do partyzantki, gdyż nikt nie chciał iść do wojska. Ich bunkier znajdował się w starym, gęstym lesie mirachowskim nad jeziorem Lubygość. Niemcy zabili tam partyzanta Bulczaka z Bącza. Niedaleko drogi do Linii było kilka bunkrów. Do jednego z nich Niemcy wrzucili granat i zabili cztery osoby.

-------------------------------------------------------------------------------------------------

Jeszcze nie skończył się terror niemiecki, a już do ludzi docierały informacje  o aktach przemocy dokonywanych przez Rosjan.

Lejtnant rosyjski pokazywał mi różne mapy, z których nic nie rozumiałam, gdyż bardzo się bałam. Moja mama wracając do domu, dowiedziała się od dzieci, że u Sikorów jest ruski skoczek. Pod wieczór przybiegł do nas nasz sąsiad, Edmund Hinc i w biegu powiedział aby ten szybko uciekał, bo już jedzie po niego żandarmeria. Zdążyłam szybko otworzyć okno do ogrodu, podałam mu wysuszone onuce i kawał chleba. Niemcy już byli na podwórku, ale ten zdążył uciec do lasu. Przeszukali cały dom, ale go nie znaleźli, nie wiem co się z nim stało. W lutym 1945 roku, była u nas moja koleżanka Pelagia wraz z Adamem. Wieczorem odmawialiśmy różaniec. Na podwórku mieliśmy dwa psy, które zaczęły szczekać i choć słyszeliśmy kroki, nadal się modliliśmy. Gdy skończyliśmy, wtargnęło do domu sześciu mężczyzn (organizacja UPA). Kazali nam stanąć twarzą do ściany i zaczęli wynosić ze strychu kilka worków mąki żytniej i jeden worek mąki pszennej. Z tego wysypali dla nas na ziemię około 3 kg. W wędzarni leżała kiełbasa, wędzona szynka, stało wiadro smalcu oraz inne produkty. Wszystko, co było możliwe zabrali. Nad nami stał jeden z mężczyzn i trzymał broń, nie mogliśmy się ruszyć. Zakazali nam do godziny 9.00 rano wychodzić z domu. Inwentarz był głodny, lecz my nie mogliśmy go nakarmić. Kazali nikomu nic nie mówić, bo wrócą i podpalą dom. Było to w nocy z soboty na niedzielę. Potem odjechali wozem.

         Zbliżał się front. Niemcy prowadzili długie kolumny jeńców wojennych. Nocowali w chlewach i stodołach u gospodarzy, byli bardzo głodni i słabi. Nosiliśmy im w wiadrach gotowane ziemniaki i wrzucaliśmy do środka przez zrobione dziury. Niemcy zdawali już sobie sprawę, że przegrywają. Specjalnie nas nie gonili, gdyż byli zmęczeni kilkudniowym marszem. Z Prus Wschodnich na zachód jechały kolumny wozów z uciekinierami. Mieli oni duże majątki i wszystko to wieźli ze sobą: dywany, kożuchy, zastawy, dużo żywności. 10 marca 1945 roku wojska NKWD zajęły Mirachowo. Splądrowali i poprzewracali wozy, kobiety zgwałcili na oczach dzieci, a te które przeżyły deportowali na Sybir. Miejscowi ludzie czekali na wyzwolenie, jednak bardzo się rozczarowali.

 

14 MARCA 1945 R. – 18 LISTOPADA 1947 R.

         10 marca 1945 roku, po długim oczekiwaniu, wojsko radzieckie oswobodziło Mirachowo, w którym mieszkałam od urodzenia. Radość z szybkiego zakończenia wojny, trwała jednak krótko. Wojsko NKWD przeszło jak huragan, żołnierze bili, rabowali, niszczyli co mogli, gwałcili kobiety i nieletnie dziewczyny, nawet darli pierzynę wysypując pierze. Pijani domagali się wódki i panienek. W Staniszewie był przypadek, w którym ojciec bronił córki przed gwałtem i został za to na miejscu rozstrzelany. 14 marca najgorsze minęło i było spokojnie. Moja mama zachorowała, a w listopadzie zmarł mój ojciec. Wybrałam się do cioci, która mieszkała w Mirachowie po lekarstwo. Ja sama zaś mieszkałam z rodzicami na wybudowaniu, na 11 ha gospodarstwie. Ciocia była sama z dwuletnią córeczką, wujek był w partyzantce. Idąc do cioci, spotkałam mojego sąsiada, który w czasie wojny ukrywał się w bunkrze w lesie, jednak nieświadomie za wcześnie z niego wyszedł. Przed szkołą w Mirachowie zatrzymał nas patrol żołnierzy NKWD na koniach. Czterech żołnierzy z karabinami prowadziło nas do byłego nadleśnictwa, gdzie mieścił się sztab NKWD. Zamknęli nas w stodole, gdzie było już sporo kobiet i mężczyzn, siedzących lub leżących na słomie. Przy wyjściu ze stodoły stało dwóch żołnierzy z karabinami, a kilku innych chodziło dookoła niej. Następnego dnia przyszedł po mnie żołnierz i zaprowadził do biura sztabu NKWD na przesłuchanie. Siedziało tam kilka oficerów (lejtynantów), a wraz z nimi tłumacz. Zaczęło się przesłuchanie, pytali o imię i nazwisko, imię ojca i „gdzie jest twój mąż oficer?”. Odpowiedziałam, że nie mam męża. Zaczęli na mnie krzyczeć i powtarzać to pytanie kilkakrotnie. Po naradzie kazali mnie zaprowadzić na strych. Tam było już więcej kobiet i mężczyzn. Cały czas tał nad nami żołnierz z karabinem. Nie wolno było rozmawiać. Następnego dnia znowu zabrali mnie do sztabu NKWD. Wtedy już bardzo krzyczeli mówiąc: „Powiedz gdzie jest twój mąż oficer, kłamiesz!”, „Jeśli powiesz gdzie jest to ciebie zwolnimy”, „Za to, ze jesteś uparta i kłamiesz, pojedziesz na Sybir, tam ciebie nauczą pracować (rabotać)”. Byłam bardzo zastraszona, a w dodatku martwiłam się o chorą matkę, która została sama w domu i nie wiedziała, co za mną się stało. Następnego dnia załadowali nas na samochody wojskowe – po 40 osób plus 4 żołnierzy z karabinami. Odwieźli nas do Miechucina na dworzec kolejowy. Tam zamknęli wszystkich razem (kobiety i mężczyzn) w poczekalni bez szyb. Było tam bardzo zimno i mokro, leżeliśmy na gołej, betonowej posadzce, a przecież był to marzec. Z Miechucina eskortowano nas dużą grupą do Kartuz. Do Łapalic prowadzili nas torami kolejowymi, a stamtąd do Kartuz szosą. W lesie przed Kartuzami, mężczyzna w średnim wieku próbował uciec do lasu, ale żołnierz natychmiast oddał strzał w jego stronę i zabił na miejscu. Zatrzymali wtedy całą grupę i pokazali, jak ruski sołdat celnie strzela, mówiąc: „Tak będzie z każdym, kto będzie próbował uciekać”. Doprowadzili nas do Kartuz i zamknęli w więzieniu. W mojej celi było 20 osób, było bardzo ciasno, ale cieplej. Przynieśli nam po kubku zupy i kawałku czarnego chleba. Byliśmy bardzo głodni i zmęczeni. Z więzienia w Kartuzach, transportowali nas samochodami wojskowymi pod silnym konwojem do Kościerzyny. Tam zamknęli nas w drewnianym baraku – pomieszczeniu biurowym. Były tam arkusze papierów i kartek żywnościowych, które przydały się nam do spania i nie musieliśmy leżeć na gołej podłodze. W Kościerzynie byłam bardzo słaba, dostałam silnej biegunki. Na korytarzu spotkałam znajomych z Mirachowa – Franka Okroja i Edmunda Mejera, którzy byli w partyzantce i za wcześnie wyszli z lasu. Przestraszyli się na mój widok mówiąc: „Anka, jak ty wyglądasz!”, „Trzymaj się, bo nie zobaczysz więcej Mirachowa”. Po cichu powiedzieli mi, że planują ucieczkę, „Uciekaj z nami” mówili, ja odpowiedziałam „Uciekajcie, ale beze mnie, bo będziecie mieli tylko kłopot ze mną”. Ucieczka im się udała, ale do domu wrócili dopiero po czterech miesiącach, mając po drodze różne nieprzyjemności. Z Kościerzyny prowadzili nas etapami do Grudziądza. W jednej z miejscowości, której nazwy nie pamiętam, na polu stała duża stodoła, w której nocowaliśmy i mogliśmy coś zjeść. Była tam kuchnia polowa z pachnącą, apetyczną zupą. Byliśmy bardzo głodni i zmęczeni, jednak nagle przyszedł rozkaz maszerowania dalej. Zupa i stodoła zostały, ale zdobyłam tam zardzewiałą puszkę po konserwach, która mi długo służyła. Spaliśmy na gołej, zimnej ziemi pod gołym niebem. Cały czas nas poganiali i krzyczeli: „Bistro dawaj bistro”. Czasami, gdy ktoś nie nadążał, bo był słaby, to dostał kolbą. Młoda dziewczyna nie wytrzymała, wyskoczyła z kolumny i chciała uciec, ale sołdat strzelił celnie i ją zabił. Wtedy znowu nas zatrzymali i musieliśmy oglądać jak ruski sołdat celnie strzela. Pamiętam, że w Niedzielę Palmową świeciło słońce i trochę nas ogrzało. Doszliśmy do Grudziądza przez Wisłę mostem pontonowym. Na środku rzeki, 17-letnia dziewczyna z długim, pięknym warkoczem skoczyła do wody. Natychmiast za nią skoczył sołdat i wyciągnął ją za ten piękny warkocz, więcej nie widziałam tej dziewczyny. Najpierw prowadzono nas do kaplicy przy więzieniu, tam policzono i zaprowadzono do celi. W mojej było 40 osób, leżałyśmy na gołej, betonowej posadzce, jedna obok drugiej. Niektóre dziewczyny miały koce, ja nie miałam nic. W nocy przychodzili żołnierze, wybierali dziewczyny i obiecywali, że dadzą chleba. Po mnie też przyszedł jeden. Nie chciałam z nim iść, rozzłościł się i strasznie mnie pokopał. Następnej nocy znowu przyszedł, ale dziewczyny zaczęły głośno krzyczeć i usłyszał je oficer. Przyszedł do celi i kazał natychmiast wyjść żołnierzowi. Nam natomiast powiedział, że jeżeli przyjdzie w nocy jakiś żołnierz po panienki, to mamy podrapać go po twarzy i wtedy będzie wiadomo, który to zrobił, a on się z nim rozliczy. Dodał, że my jesteśmy internowane i nie wolno tego robić. Raz dziennie przynosili nam po kawałku czarnego chleba i pół litra wody – zupy. 1 kwietnia 1945 roku, w I Święto Wielkiej Nocy, zaprowadzili nas pod silnym konwojem na dworzec kolejowy w Grudziądzu. Załadowano nas do bydlęcych wagonów, w sumie 1500 osób. Wagony zamknięto i wyruszono w drogę na daleki Sybir. W moim wagonie było 40 osób. Przy każdym wagonie siedziało 4 wachmanów z karabinami maszynowymi. Dodatkowo leżeli i siedzieli też na dachach. Traktowali nas jak najgorszych przestępców. Dziewczyny, które poznałam w Grudziądzu – Ada Benkowska i Elżbieta Skierka, były razem ze mną w wagonie. 20 osób siedziało lub leżało na podłodze, drugie 20 na pryczach z desek. Na środku wagonu stał kubeł bez dna, było małe zakratowane okienko, było ciemno i zimno. Skład wagonów był długi, jechaliśmy przeważnie nocą, słychać było tylko stukot kół i gwizd lokomotywy. W dzień przeważnie staliśmy na bocznicy kolejowej. Raz na dzień, a bywało też, że co drugi, otwierali wagon, kilka razy nas liczyli, przynieśli wiadro z zupą (wodą) z pokrzyw, gorzkiego łubinu, suszonych buraków pastewnych i zmarzłych kartofli – po pół litra na osobę. Zupę dostały tylko te osoby, które miały naczynia. Byłam w lepszej sytuacji, bo miałam zardzewiałą puszkę, która mi długo służyła. Dzieliliśmy się z koleżankami w niedoli. Czasami do zupy, dołożyli kawałek ciężkiego jak glina chleba. Jeżeli ktoś zmarł w wagonie, był tam tak długo, aż pociąg zatrzymał się w polu. Wtedy otwierano wagon, zmarłych rozbierano, wyciągano za ręce i nogi i wyrzucano ciała do śniegu. Ubrania zabierano. W moim wagonie zmarły dwie dziewczyny. O tych ludziach nikt się nie dowie, jak i gdzie zginęli. Dojechaliśmy do Czelabińska. Żołnierze otworzyli wagon i kazali nam z niego wyjść. Mieliśmy nogi sztywne w kolanach. Zaprowadzili nas do łaźni (bani), gdzie było bardzo ciepło i duszno, a przecież w wagonach było zimno. Wszyscy byli słabi i większość zemdlała – padła jak muchy. Potem jechaliśmy z Czelabińska dalej na wschód, przez Ural na Sybir. 21 kwietnia 1945 roku, pociąg zatrzymał się w lesie. Zrobił się ruch, otworzyli wagony i kazali nam iść jeszcze kilka kilometrów po kolana w śniegu. Na szczęście miałam prawie nowe, sznurowane buty, ale tylko do kostek, płaszcz wełniany, ale nie na te warunki. Było strasznie zimno, zobaczyliśmy w lesie łagier ogrodzony drutem kolczastym. Na każdym rogu stało kilku żołnierzy z karabinami, chodzili też dookoła łagru. Byliśmy przerażeni, gdy zobaczyliśmy bramę, wartownię, dyżurkę i kilka ziemianek. Przekroczyliśmy bramę, która się za nami zamknęła i zaczęliśmy łagrowe życie. Ziemianka, był to długi dół wykopany w ziemi, a na wierzchu były poukładane belki zasypane ziemią. Na środku była długa piętrowa prycza zrobiona z desek i dwie prycze po bokach. Leżałyśmy tylko na gołych deskach, jedna obok drugiej. W mojej ziemiance było 170 osób. W jednej z ziemianek było ambulatorium, w którym nie było żadnych lekarstw. Urzędował tam oficer - wracz  (vrach po rosyjsku lekarz B.K). Były tam ziemianki dla mężczyzn, kuchnia i karcer, do którego było się łatwo dostać. Koleżanka Małgosia, która miała 17 lat, rozmawiała ze znajomym chłopcem, zauważył to wachman i posadził ich razem do karceru na pięć dni i nocy, dając dziennie pół litra wody. Pierwsze dni w łagrze, to badania lekarskie w obecności kilku oficerów i kierowanie do pracy (były 3 grupy). Pierwszą  grupę kierowali do bardzo ciężkiej pracy w kopalni węgla, azbestu, fabryki kamieniołomów. Ja byłam w drugiej grupie, którą przydzielili do pracy w lesie. Razem ze mną była Małgosia Płotka i inni. Natomiast trzecia grupa, to były osoby bardzo słabe. Praca w lesie to było ścinanie i piłowanie drzew, obcinanie gałęzi i składanie ich na kupę. Podczas prac było zimno i mokro. Nie dostaliśmy ciepłych ubrań, a mokrych rzeczy nie mieliśmy gdzie wysuszyć. Po kilku dniach w Serance dostałam gorączki i miałam wrzód w gardle. Lekarz stwierdził, że to Tuberkuloz. Wróciłam do łagru, a jako lekarstwo dostawałam jedną kroplę jodyny dziennie i skierowanie do lżejszej pracy do „Łagru Komando”. To była praca na terenie łagru, zostałam przydzielona do brygady wodnej. Pracowało tam 20 dziewczyn, które nosiły wodę w wiadrach z rzeki do kuchni (w obie strony było około 2000 m). Dwie dziewczyny niosły wodę na grubym patyku, norma dzienna wynosiła 10 wiader wody na dwie osoby. Przechodziłyśmy 10 razy dziennie przez bramę łagrową, za każdym razem byłyśmy kilka razy liczone. Jeden konwojent prowadził nas idąc przodem, a drugi szedł za nami. Przechodziliśmy obok komendantury i mieszkań oficerskich, niektóre dziewczyny chodziły tam sprzątać. Jeżeli nasz wachman miał dobry humor, to pozwolił nam w rzece umyć ręce i twarz, choć sam się bardzo bał. Każda osoba w łagrze dostawała wieczorem pół litra wody. Można było ją wypić albo przemyć oczy i ręce. I tak mijał każdy dzień od rana do wieczora.

         Pod koniec maja zrobiło się zielono i szybko się ociepliło. Jeżeli się nam udało, zbierałyśmy w lesie nad rzeką liście poziomek i pokrzyw na herbatę. Wieczorem osoby, które pracowały w kuchni, przynosiły gotowaną wodę (kipiatok) do ziemianek i można było zaparzyć herbatę. Tym sposobem pomagałyśmy chorym, których było bardzo dużo. Tyfus, dur brzuszny, kobiety były całe opuchnięte, nie mogły chodzić. Na nogach skóra pękała i wyciekała woda, a najgorsze były biegunki. Słabi nie wytrzymali. W ziemiankach był głód, brud, wilgoć i zimno. W lepszej sytuacji były kobiety, które leżały na górnej pryczy, bo więcej brudów było na dole. W łagrze można było zamienić swoją porcję chleba na lepszą puszkę po konserwach, grzebień zrobiony z drewna, łyżkę drewnianą i mały kawałek mydła. Głód był straszny, ale jeszcze gorsze były wszy, które gryzły niemiłosiernie we włosach i na całym ciele. W żaden sposób nie można było zlikwidować tej plagi. Nawet ścięcie włosów nie pomagało. Do tego był jeszcze świerzb. Później prowadzili nas do łaźni i do odwszawiania. Po odwszawieniu jeden dzień był spokój, a  następnego dnia znowu było ich pełno. Pamiętam, że miałam wełnianą halkę zrobiona na drutach, która ruszała się w oczach, tyle było w niej wesz.

         Za ziemiankami był wykopany 3-4 metrowy dół. W poprzek domu były rzadko poukładane okrągłe drążki, na które trzeba było wejść i załatwić swoje potrzeby fizjologiczne. Najgorzej było kiedy było mokro. Drążki były śliskie i bardzo łatwo można było wpaść do dołu i utopić się w tej mazi. Kilka osób tam zginęło, najczęściej gdy ktoś miał silną biegunkę i musiał iść w nocy, a nie chciał nikogo budzić, żeby mu pomógł. Byłam świadkiem, widziałam rano ciała, ale nikogo to nie obchodziło. Kazali posypać wapnem i ślad zaginął po człowieku. Straszne w jakich warunkach ludzi ginęli.

         Po zakończeniu działań wojennych, do łagru przyjechała komisja z Czerwonego Krzyża. Rozdali kartki i pozwolili napisać do domu, ale bez podania adresu łagru. Byliśmy zadowoleni, że rodziny nareszcie dowiedzą się, że żyjemy. Jednak po kilku dniach, nasze kartki znaleziono porozrzucane w lesie. Moja mama w dalszym ciągu nie wiedziała czy żyję i co się ze mną stało. Do dziś się zastanawiam, jak to wszystko można było przeżyć. Byliśmy gorzej traktowani niż zwierzęta – głodni, brudni, obdarci, żołnierze krzyczeli „bistro, bistro”, a zawsze było za wolno. Przy takim odżywaniu byliśmy słabi, modliliśmy się, bo tylko modlitwa nam została. Po cichu, tak aby żołnierze nie słyszeli, odmawialiśmy na pryczy różaniec. Miałam tylko medalik Matki Boskiej Szkaplerznej. Modliłam się i wierzyłam, że Matka Boska Sianowska mnie wysłucha. Czasami już traciłam nadzieję, uważałam, że jest to niemożliwe, przerażała nas odległość 4000 km od domu. Moja mama też się bardzo modliła do Matki Boskiej Sianowskiej. Chodziła również po różnych urzędach, ale nikt nie wiedział, co się z nami stało. Spotykałyśmy się po pracy za ziemiankami na tak zwanych „parolach” – za to też groziła kara, czyli karcer. To był jedyny sposób, żeby się czegoś dowiedzieć. Osoby, które wychodziły do pracy poza łagier, czasem dowiedziały się coś o transportach do Polski. Żyłyśmy nadzieją, że będzie transport. Był, ale do innego łagru, a do łagru w Szadryńsku przywieźli transport z Archangiejska (Archangielska B.K).

         W ziemiance obowiązywała cisza – tylko spać i odpoczywać, żeby lepiej pracować. Jak wszedł do ziemianki żołnierz lub oficer, to wszyscy musieli stać na baczność. Takie było łagrowe życie. O godzinie 7:00 (w Polsce była to godzina 3:00) był apel. Każda grupa z ziemianki stała osobno, w szeregu po pięć osób. Starszy ziemianki meldował ile jest osób do apelu, a ile osób chorych pozostało w ziemiance. Czasami trzeba było długo stać i czekać zanim przyjdą oficerowie ze sztabu. Jak nadchodzili i byli dopiero przy bramie, starszyna krzyknął „Smirna” (baczność) i wszyscy stali na baczność. Długo nas liczyli, czasami kilka razy. Gdy skończyli i wszystko się zgadzało, kazali spocząć, pobrać chleb i wychodzić do pracy. Chleb wydawali tylko rano. Przeważnie w niedługim czasie to zjadaliśmy. Chleb na śniadanie był czarny i ciężki. Na obiad, dla osób które były na terenie łagru i chorych, było pół litra wody – zupy, do tego ziemniak w kawałkach lub kilka ziaren grochu gotowanego z solonym śledziem, albo parę ziarenek kaszy. Dla osób, które wychodziły do pracy poza łagier, zupa była wieczorem.

         Rano, w czasie apelu, wynosili tych, którzy zmarli w nocy. Rozbierali ich i wrzucali na wóz – były to tylko szkielety i kości. Musieliśmy na to patrzeć. Wóz ciągnęło kilku mężczyzn z „Łagier Komando”. Zmarłych wywożono za ogrodzenie do lasu i wrzucano do dołu. Mężczyźni, którzy wywozili ciała mówili, że postawili na tych zbiorowych mogiłach krzyże z brzozy, których rosło dużo w lesie. Tym samym wozem przywożono produkty spożywcze do kuchni w łagrze, takie jak chleb, suszone ryby, jakieś śmierdzące mięso i inne.

Pod koniec czerwca przewieziono nas samochodami na Kołchoz do pielenie buraków, kapusty i marchwi. Zamknięto nas w drewnianym baraku, przed którym stały drewniane koryta z wodą do mycia. Przy pieleniu były już liście – gotowaliśmy zupy z liści buraczanych i łopuchy. Później były już młode ziemniaki. Każda z nas mogła wykopać jeden ziemniak, który był tarty potem na tarce, zrobionej z kawałka blachy z puszki, a następnie gotowany z wodą i liśćmi. Wychodziła z tego smaczna zupa, a żołądki nie były już puste. Wszy już też nie było. Moja brygada składała się z 20 dziewczyn. Pilnowały nas dwie brygadzistki – Rosjanki i dwóch wachmanów z karabinami. Starałyśmy się dobrze pracować, za co brygadzistki pozwalały nam gotować zupy. Od 1 sierpnia zaczęło się kopanie ziemniaków. Przez sześć tygodni kopałam łopatą dwa rzędy ziemniaków, a dwie inne dziewczyny zbierały je do wiader, każda swój rząd – teraz już nie byłyśmy głodne. Jak okiem sięgnąć było pole, były małe zagajniki i strumyki, woda i gałęzie do ogniska. Brygadzistki już nas tak nie pilnowały, poszły z wachmanami hulać do zagajników. Przyniosły nam nawet sól. Dla nich też gotowałyśmy ziemniaki czy zupy jarzynowe. Inne brygady pracowały przy kopaniu marchwi i cebuli – była wymiana. Co dwa tygodnie prowadzili nas do łaźni. Była prowizoryczna, ale umyć się było można. Któregoś razu, gdy noce były już zimne, brygadzistce zginęły pończochy. Wypędzono nas wszystkie z baraku do apelu i stałyśmy za karę całą noc na dworze. Padał wtedy śnieg. Rano zmarznięte poszłyśmy do pracy bez chleba i miałyśmy zakaz gotowania na polu czegokolwiek. 15 września spadło już dużo śniegu, pola zamarły, skończyły się wykopki, choć połowa ziemniaków została w ziemi.

Przetransportowano nas do łagru w Kurganie. Zamknięto nas w baraku z piecem, w którym były piętrowe prycze z desek. Każda z nas dostała siennik wypchany trocinami, było czysto – już nie było wesz, ale za to były pluskwy. Mnie na szczęście nie gryzły. Porcje przydziałowego chleba, można było zamienić na lepszą puszkę z uchwytem, mydło, pończochy, igły i nici. Za naszym łagrem była fabryka proszku do prania. Przechodząc tamtędy do pracy, czasem udało się go trochę zorganizować. Takie organizowanie nazywało się „Cap-ca-rap”. W Kurganie wydali nam watowane, ciepłe (ale brudne) ubrania, walonki, czapki na uszy i rękawice. Od rana do wieczora odśnieżaliśmy tory kolejowe i perony w Kurganie. Z łagru do pracy prowadził nas wachman z karabinem. Każdy z nich miał swoją grupę. Nie wolno nam było z nikim rozmawiać. Praca była ciężka i było bardzo zimno. Gdy było ponad 40 stopni mrozu nie wychodziliśmy do pracy. Za ciężką pracę dostaliśmy w stołówce kolejowej lepszą zupę. Podczas jedzenia stał nad nami żołnierz z karabinem. Gdy wracaliśmy z pracy było już ciemno. Kradliśmy z tartaku nieopodal łagru odpady drzewa i wszystko inne, co się udało, aby napalić w piecu. Jeśli dobrze poszło, żołnierze na to nie reagowali. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia w 1945 roku – moje pierwsze Święta poza domem. W Wigilię była nawet bardzo mała choinka. Nasze porcje chleba zostawiłyśmy na kolację, były kolędy i łzy. Każdy był myślami w domu z bliskimi. Wojna się skończyła, a nas trzymają w łagrze nie wiadomo za co. W Kurganie najbliżej byłam z Lillą Skierka – spałyśmy obok siebie. Chorowała na padaczkę. W Wieczór Wigilijny pięć dziewczyn dostało ataku padaczki jedna po drugiej. W I Święto Bożego Narodzenia pracowałyśmy od rana przy odśnieżaniu torów kolejowych. Naszymi narzędziami pracy były kilof i łopata. Była to ciężka praca, zmarznięty śnieg i lód kuło się kilofem, a łopatą wrzucało na podstawione wagony. Podszedł do mnie młody człowiek – cywil – i dał mi cały bochenek białego chleba. Rozpłakałam się na ten widok. W I Święto Bożego narodzenia normalny chleb! Podzieliłam się nim z koleżankami w niedoli zamiast opłatka. Wszystkie płakałyśmy, przypomniał się nam dom, wszyscy bliscy, a my tu na poniewierce, nie podobni do ludzi, otępiali, zastraszeni, obdarci, stale pod strażą uzbrojonych żołnierzy.

Zima minęła, śniegu już nie było i zmieniłyśmy pracę. Prowadzili nas rano na budowę. Nosiłam cegłę i zaprawę murarską w wiadrze po drabinie, sprzątałam po stolarzach i murarzach. Jeżeli majster nie wyrobił normy, to zostawał dłużej na budowie, aby ją przekroczyć. Za przekroczoną normę była dodatkowa porcja chleba. Żołnierze, którzy nas pilnowali, też zostawali dłużej.

Czasem już myślałam, że nigdy nie wyjdę z tego „piekła na ziemi”. Tak minęło lato i znowu nadeszła ciężka syberyjska zima – 1946 rok. Spadło dużo śniegu i był ostry mróz. Znowu odśnieżaliśmy zasypane tory kolejowe i perony w Kurganie. W lutym odmroziłam sobie wszystkie palce przy obu nogach. Nie było wtedy żadnej dodatkowej zupy. Przez dwa miesiące nie wychodziłam z baraku. Pielęgniarka z ambulatorium przynosiła mi jakiś fioletowy płyn, którym robiłam okłady. Znowu odezwał się tez wrzód w gardle. Pielęgniarka pocieszała mnie, że lekarz powiedział, że będzie transport chorych i słabych do Polski. Transport był, ale nie do Polski, tylko do Charkowa. Razem ze mną jechała Elżbieta Skierka. Jechaliśmy takimi samymi wagonami jak na Sybir, przez kilka dni. Pod koniec transportu zabrakło żywności, ponieważ planowo podróż miała trwać krócej. Przez trzy doby nie dostaliśmy jedzenia ani picia. Gdy dojechaliśmy do Charkowa byliśmy bardzo słabi. Do wagonów przynieśli nam przegotowaną wodę do picia, a potem zupę. Z dworca w Charkowie zaprowadzili nas do dużego łagru. Był to „Internacjonale Lagier” – łagier międzynarodowy. Byli tam Niemcy, Węgrzy, Jugosłowianie, Rumuni i dużo Polaków – uczestników Powstania Warszawskiego. Traktowano nas wszystkich jednakowo – jako jeńców wojennych. Niestety mojego numeru nie pamiętam. Były tam już lepsze warunki. Łaźnie, mały szpital, stołówka, łóżka polowe z pościelą. Był dentysta – Polak z Łodzi i lekarz Węgier, który wyleczył mi moje gardło. Wszyscy dostali przydział tytoniu, 17 gram cukru i 10 rubli miesięcznie. Zostałam przydzielona do pracy w szwalni. Byli tam krawcy, którzy szyli dla wojska. Za przydziałową porcję tytoniu, krawiec uszył mi spódniczkę i płaszcz ze starego, wojskowego płaszcza. Szewc zrobił mi buty, a za oszczędzone ruble kupiłam bluzkę. Osoby, które wychodziły do pracy do miasta, miały okazję coś kupić. Moja norma, to było uszyć osiem prześcieradeł. Już trochę byliśmy podobni do ludzi. Ze mną było sześć dziewczyn – dwie Niemki, Irena Kunicka z Bydgoszczy, Longina, której nazwiska nie pamiętam i Elżbieta Skierka. Z komendantury NKWD, w której pracowała Rosjanka (zrobiłam jej na drutach skarpety i rękawiczki), dowiedziałam się, że w listopadzie będzie transport do Polski i że jestem na liście. Nie wierzyłam, bo już tyle razy to obiecywali. Jednak transport był. Odprowadzili nas na dworzec kolejowy w Charkowie i zamknęli w wagonie. W moim wagonie było 39 mężczyzn i ja sama. Starszym z wagonu został Wojciech Drozd z Warszawy, który był ze swoim sąsiadem w łagrze od Powstania Warszawskiego. Kazali, żeby się mną opiekował. Nie wierzyliśmy, że jedziemy do Polski. Dopiero w Brześciu usłyszeliśmy polską mowę i zaśpiewaliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła…”. Wszyscy płakali, a byli to mężczyźni w średnim wieku.

15 listopada 1947 roku w Białej Podlaskiej, w punkcie repatriacyjnym, zostałam zwolniona. Dziwne to było uczucie. Cały czas pod eskortą żołnierzy z karabinami, a raptem wolni. Każda osoba dostała bilet, na przejazd do domu, 1000 złotych, puszkę konserwy, a ja oprócz tego dostałam jeszcze buty na wysokich obcasach. Zakazali nam mówić skąd wracamy. W Warszawie, starszy wagonu wraz ze swoim sąsiadem, zaproponowali mi, żebym poszła z nimi do domu. Na dworcu zdążyli się zorientować, że mam pociąg do Gdyni dopiero rano. Miałam iść z nimi, żeby coś zjeść i odpocząć, a oni rano mnie odprowadzą na dworzec. Gdy doszliśmy do ulicy, na której mieszkali, nie było tam ani ulicy ani domów, tylko gruzy. Nie mieli żadnych wiadomości od swoich rodzin od Powstania Warszawskiego. Jednak odprowadzili mnie na dworzec, a sami poszli szukać swoich bliskich – mieli żony i dzieci. Poczekałam do rana na dworcu, który był bardzo zniszczony i pojechałam do Gdyni. Akurat w moje 22 urodziny, 18 listopada, wróciłam do domu. I tak NKWD wydarło mi 2 lata i 8 miesięcy mojej młodości. Nie wiem, za co byliśmy zastraszani, upokorzeni, głodni, obdarci, nieludzkich warunkach zawszeni i schorowani.

Kartuzy – Osiedle Wybickiego 21/3 (Anna Kos – 1992 rok)

Czytany 3632 razy Ostatnio zmieniany czwartek, 03 grudzień 2015 20:10
Barbara Kąkol

Barbara Kąkol - Dyrektor Muzeum Kaszubskiego w Kartuzach (od 2015 r.)

Zapraszam do http://muzeum-kaszubskie.pl/

Skomentuj

Komentarz zostanie opublikowany po zatwierdzeniu przez redakcję.


Proszę rozwiązać proste zadanie (blokada antyspamowa):

Skocz do:

Polecamy

Stanica Wodna Chmielno
( / Baza noclegowa)

Zdjęcie z galerii

  • Kategoria: DRAMA
  • Odsłon: 126

Ostatnie komentarze

Gościmy

Odwiedza nas 249 gości oraz 0 użytkowników.

Akademia Kaszubska

szwajcaria-kaszubska.pl