Andrzej Kuhn
WSPOMNIENIA Z SOWIECKIEGO DIETDOMU
Jak wielu Polaków w roku 1940, zostałem wywieziony z matką i siostrą do wschodniego Kazachstanu. Ojciec, wiceprokurator we Lwowie, był aresztowany wcześniej i przebywał w łagrze na Uralu. Zawieźli nas do kołchozu, koło miejscowości Kokpekty. Jedna połowa kołchozu była rosyjska, a druga kazachska. Wśród Kazachów, w biednych lepiankach, prawie że nie było dorosłych mężczyzn. Poginęli w licznych walkach z sowiecką władzą. Pracowaliśmy na polach przy wołach, pasłem też stado cieląt. Był głód. Pomocą były paczki ze Lwowa od ciotki. Lato przeszło, zbliżała się sroga zima. Kazacy mówili, że jej nie przeżyjemy. Matka wpadła na desperacki pomysł – uciekać do Polski! Znalazł się też jeszcze jeden ochotnik, młody chłopak, może dwudziestoletni, chory na gruźlicę. Pierwszy etap na piechotę, do miejscowości skąd chodziły ciężarówki do odległej stacji kolejowej. Otwartą ciężarówką, pod brezentem, jechaliśmy całą noc. A był to już październik, śnieg i mróz. Po drodze szofer gdzieś stanął i jak to było w zwyczaju, doniósł na NKWD. Na stacji już na nas czekali, ale udało nam się zbiec. Przez kilka dni, chowaliśmy się w kazachskich domach. W końcu nas złapano. Dołączył do nas jeszcze jeden Polak, też uciekinier, ale w przeciwnym kierunku. Uciekł z obozu jeńców, gdzieś na Uralu. Był ciężko chory na serce, chciał jeszcze zobaczyć swoją rodzinę, wywiezioną do Kazachstanu. Prawie dotarł do celu, bo był już bardzo blisko. Wieźli nas potem przez tą miejscowość wcześnie rano. Zaczął wołać swoje nazwisko, ale daremnie – konwojent uderzył go kolbą i ten człowiek wkrótce zmarł.
Matkę zasądzili na 15 lat łagru, mnie i siostrę do dietdomu. Był to taki obóz dla dzieci. Kilka baraków murowanych w stepie i może sto dzieci w wieku od 10 do 14 lat. Mieli być wychowani po sowiecku, ale powoli przemieniały się w kryminalistów. Żadna propaganda do nich nie docierała, byli na to całkowicie obojętni. Panował głód. Racje były małe i kradzione przez wychowawców. Pamiętam pierwszy obiad, dostałem oskrobaną kość i odpadki z przetwórni konserw. Jakieś żyły jeszcze wyskubałem, a kość dałem wychudzonemu psu, który się tam błąkał. Przy stole wielkie zdumienie: „mięsa nie jadł, a jemu dał”. Wystarczyło parę dni, żebym zrozumiał, jaki byłem głupi. Kość się chowa do kieszeni, a potem żuje cały dzień, aż całkiem zniknie. Tak samo guziki, zrobione z kopyt. Kto znalazł taki guzik na ubraniu, zjadał go upieczonego na patyku. Także smoła wytopiona z papy. To był skarb, który się żuło i wypożyczało innym.
Siostrę, która była w obozie dla dziewcząt, widziałem rzadko. Prawie cały rok nie rozmawiałem po polsku. W całym tym obozie nie było nic do zabawy dla dzieci. Żadnej piłki czy gry, nawet książki. Urządzali więc dzikie zabawy, na przykład z usypianiem. Dwóch zakładało sznur na szyi trzeciego i dusiło go, aż ten tracił przytomność. Po zdjęciu sznura, krew mu wracała do głowy, dostawał szału i wszystko demolował. Czasem dwóch puszczano naraz. To wtedy była zabawa!
W lecie można było znaleźć coś do jedzenia na stepie. Dziką cebulę, jakieś korzenie, ziemniaki zeszłoroczne „upieczone” przez mróz. Na jesieni odkryliśmy wielkie pole słoneczników, koło starych grobów kazachskich. Wybrałem się tam z jednym chłopcem – Rosjaninem. Miał na imię Arkaszka. Nabraliśmy ziaren, ile się dało. Do nogawek, za pazuchę, do wszystkich kieszeni. Ale ktoś doniósł o tym dyrektorowi. Był to olbrzymi Kazach, były kryminalista, który został dyrektorem, bo rosyjski dyrektor poszedł na wojnę. Zaczaił się na nas z kijem i nożem w krzakach. Rozsypał nasze słoneczniki i zaczął walić nas tym kijem po plecach. Arkaszka rzucił się z płaczem na ziemię, a stałem i udawałem, że mnie nie boli. Zaczął bić mnie tym kijem po głowie, ale widząc, że to też nie działa, przestał i znęcał się nad Rosjaninem, który płakał i wrzeszczał wniebogłosy. Potem kazał nam uciekać. Jak biegliśmy, Arkaszka powiedział: „Tobie to dobrze!”, odpowiedziałem: „A to czemu?”, „Bo Ty nie płaczesz!” – odparł. I wtedy zrozumiałem, że jak się nie płacze, to wszystko jest dobrze.
Był też jeden chłopiec o nazwisku Coj. Nie był to ani Rosjanin, ani Kazach. Nikt nie wiedział skąd był. Wyróżniał się od reszty tym, że był bardzo spokojny i koleżeński, a że znał coś w rodzaju judo, nikt go nie zaczepiał. Raz, gdy stałem na drodze koło mostu, ukazał się ślepy człowiek w łagiernych łachmanach, obstukał most kijem, spytał czy ktoś tu jest i czy to jest dietdom. Gdy powiedziałem, że tak, poprosił by zawołać Coja. Był to jego ojciec wypuszczony z łagru. Uszczęśliwiony Coj wziął ojca pod rękę i odeszli nie oglądając się. Nie przypuszczałem wtedy, że za parę tygodni tak zjawi się moja matka i też tak opuszczę dietdom.
Potem zwolnili mego ojca. Nie poznałem go. W łachmanach, cień człowieka. Dwa lata łagru zrobiło swoje. Dostał później pracę na placówce polskiej w Semipałatyńsku i znów był aresztowany. Niby za szpiegostwo, ale że stosunki z rządem polskim w Anglii nie były jeszcze zerwane przez Stalina, skazali go wraz z innymi pracownikami polskich placówek na deportację ze Związku Sowieckiego wraz z rodziną.
I tak opuściliśmy ten kraj. Do Persji.