Generał Franciszek Skibiński opisał swoje wspomnienia w książce Ułańska młodość 1917 – 1939, Warszawa 1989 i Pierwsza Pancerna, Warszawa 1979, s. 398 – 401 napisał:
… A tymczasem odbyła się wielka operacja spadochronowa, której celem było opanowanie przeprawy przez Ren pod Arnhem, a która skończyła się fiaskiem. W wyprawie tej brała również udział polska brygada spadochronowa, użyta do ratowania niedobitków angielskiej 1 dywizji spadochronowej. 17 września samoloty i szybowce brytyjsko-amerykańskiej armady powietrznej przeszły ponad naszymi głowami.
Antwerpia była zdobyta. 1 armia kanadyjska dotarła do linii kanał Antwerpia – Turnhout, na którym 49 angielska dywizja piechoty opanowała przyczółek i zbudowała dwa mosty nazwane: „jabłko” i „gruszka”.
27 września nasza dywizja przeszła pod rozkazy dowódcy I korpusu brytyjskiego (1 armii kanadyjskiej), gen. Crockera, i od tego dnia miała wziąć udział w bitwie o Antwerpię. … 28 września dostałem zadanie: brygada miała uderzyć przez przyczółek 49 dywizji piechoty i zdobyć po kolei – najpierw Merxplas, jeszcze w granicach Belgii, później Baarle –Nassau, na terytorium Holandii. Miałem oddać 10 brygadzie, która szła początkowo w drugim rzucie, 8 batalion, za to dostałem obydwa sztandarowe pułki pancerne – strzelców konnych i ułanów – dwa pułki artylerii, dwa dywizjony przeciwpancerne, kompanię saperów.
Umówiłem się telefonicznie z dowódcą 49 dywizji piechoty, że przyjadę do niego z dowódcami pułków i batalionów, żeby na miejscu, w terenie, omówić szczegóły działania na 29 września.
Znakiem dywizyjnym 49 dywizji piechoty był biały niedźwiedź, natomiast jej dowódcą był generał o typie kościanego dziadka. Pierwsza faza uzgodnienia działań odbyła się w sztabie dywizji, na szczeblu brygada – dywizja. W drugiej fazie moi podkomendni mieli pojechać na przyczółek celem przeprowadzenia rekonesansu terenu, pozycji brytyjskiej i niemieckiej. Na godzinę 18 wyznaczyłem zbiórkę w celu wydania ostatecznego rozkazu bojowego. Dowódcy odjechali. A my – z kościanym dziadkiem – mieliśmy pojechać na wschodnie skrzydło przyczółka, które mnie najbardziej interesowało i skąd można było najwięcej zobaczyć.
Dziadek włożył czerwoną generalską czapkę, kusy kożuszek lotniczy, wziął pod pachę mapnik i bez pasa, bez pistoletu, bez kierowcy siadł do kierownicy jeepa i ruszyliśmy. Przejechaliśmy przez „gruszkę”, skręciliśmy za mostem w prawo i jedziemy wzdłuż kanału. Minęliśmy stanowisko dowodzenia brygady. Wartownik sprezentował broń. Dziadek odsalutował, powiedział good morning i jedziemy dalej. Minęliśmy dowództwo batalionu. Dziadek odsalutował wartownikowi, powiedział good morning. Minęliśmy dowództwo czołowej kompanii – w rowie – a moździerze biją łłach, łłach. Dziadek odsalutował, powiedział good morning. Mijamy wreszcie przedni skraj – rowy strzeleckie, w nich żołnierze w hełmach, przypominających ogródki warzywne, tyle różnego zielska ponatykali za siatki. Gęby umazane błotem, policzki przy kolbach, tylko łypnęli okiem, nikt nie salutuje. A mój dziadek powiada good morning i jedzie dalej na przedpole, do nieprzyjaciela. Ciarki zaczęły mi chodzić po grzbiecie. Wariat czy bohater? – myślę sobie, ale nic nie mówię, bo jakże – polski pułkownik wobec Anglika?
Zatrzymaliśmy się na wzgórku sto czy dwieście metrów przed przednim skrajem, co najmniej na międzypolu, jeżeli nie wśród stanowisk niemieckich. Wyleźliśmy z jeepa, stanęli na całą wysokość na wzgórku i oglądamy teren. Mój dziadek, trochę przygłuchy, gada głośno jak u siebie w sztabie. A ja udaję, że nic, ale rozglądam się po wszystkich krzakach i dziurach, przekręciłem pistolet na brzuch, odpiąłem pochwę i trzymam za kolbę, a jestem wściekły: przecież nas tu zaraz byle głupi patrol zatłucze albo złapie do niewoli. Ładny komplet, dowódcę dywizji i dowódcę brygady za jednym zamachem. A moździerze: łłach, łłach.
Od przedniego skraju przyleciał skulony dowódca plutonu, młody wysoki podporucznik, i zameldował się generałowi. Generał do niego good morning, a temu biedakowi pot kroplisty leje się spod hełmu i oczy mu latają, jak para myszy, na wszystkie strony. Wreszcie dziadek pyta, czy zobaczyłem wszystko, co chciałem. Odpowiedziałem z ulgą, że tak. – No to dobrze – powiada – w takim razie przejdźmy jeszcze na tamten pagórek (jeszcze bardziej w przodzie), to zobaczymy więcej i lepiej.
- Doskonale – mówię, a w duchu żegnam się ze światem i rodziną – chodźmy.
Przeszliśmy jeszcze ze sto metrów, postali z pięć minut na następnym pagórku. Wreszcie wróciliśmy do jeepa, siedli, silnik zaskoczył i wracamy. W rejonie stanowiska dowodzenia brygady spotkał nas dowódca brygady, prowadzący osobiście swój odwodowy batalion z bagnetami na broni.
- Good morning! A dokąd to idziecie?
- Jak to, dokąd? Odbijać pana, sir, z niewoli niemieckiej.
- Nic nie rozumiem!
- Przecież łaził pan razem z brygadierem przez pół godziny pomiędzy stanowiskami niemieckimi.
- Czy wyście zwariowali? Chodziliśmy pomiędzy stanowiskami batalionu Sussex – mam to wyraźnie narysowane na mapie.
- Proszę o mapnik, sir.
Tu brygadier przesunął celofan z wymalowanym położeniem na swoje miejsce.
Kościany dziadek wybałuszył oczy, po czym wybuchnął śmiechem.
- Cha, cha, cha! Ależ to doskonały kawał! Mapa mi się przesunęła!
Do dziś nie rozumiem, jak się to stało, że wróciliśmy cało z tej wycieczki krajoznawczej. Następnego dnia na tym samym miejscu czołgi wylatywały na minach i strzelcy podhalańscy kładli się pokotem w ogniu nieprzyjaciela.” …
Przypomniała mi się moja podobna przygoda, jaką przeżyłem osobiście we francuskich Alpach w 2004 r.. Nie jechaliśmy wprawdzie z dziadkiem na front, ale w góry na wysokość 1200 m. n.p.m., po wąskiej, krętej, stromej górskiej drodze z przepaściami po obu stronach. To było jeszcze do zniesienia.
Ale o wiele więcej wrażeń sprawił powrót. Jadąc w dół myślałem, że trafię prosto… do Nieba, tym bardziej, że moim kierowcą był schorowany dziadek – zakonnik. To dopiero była jazda…