Po trzech dniach podróży pociągiem towarowym dojeżdżamy do miejsca przeznaczenia. Dochodzimy do terenu ogrodzonego podwójnym płotem z drutu kolczastego z licznymi barakami. Na bramie napis: STALAG II B, kontrola bagaży. Zabierają wszystko, co cywilne, mnie jedyną książkę, pozostawiają zeszyt. Kierują nas do baraku – jak się okazuje – do rejestracji. Wchodzimy do pomieszczenia w baraku dwójkami, mego towarzysza puszczam przodem dla zorientowania się w sytuacji. Moi przyjaciele, w szpitalu przygotowali odpowiedzi w języku francuskim na wszelkie pytania możliwe do przewidzenia. Mam być Francuzem i wymawiać imię i nazwisko po francusku. Rejestruje dwóch Francuzów w obecności Niemca. Na pewno Alzatczycy, znają niemiecki. Mówię swoje nazwisko i imię. Francuz podnosi głowę, o coś pyta dwukrotnie, nic nie rozumiem, milczę. Niemiec widząc, że taśma stanęła pogania Francuza weiter, weiter (Dalej, dalej) – który zaczyna pisać. Następne pytanie było przewidziane i dalej idzie już gładko. Z kartą rejestracyjną przechodzę do następnego pomieszczenia, zerkając jak wygląda moje nazwisko w nowej wersji językowej. Tu fotografia w wersji więziennej z numerem identyfikacyjnym pod brodą. Dostaję plakietkę metalową z Nr 84037.
W tej wojnie to już trzecia plakietka, chyba ostatnia. Dostajemy wodnistą zupę, wskazują nam barak. Wieczorem herbata ziołowa i odpoczynek. Mam trudności w chodzeniu zwłaszcza po piachu, wszystko mnie boli. Tak mija dzień 17 września.
18 IX
Pobudka o godzinie szóstej. Herbata ziołowa, chleb około 250 gram i łyżka marmolady. Idziemy za pierwszy rząd drutów do baraku z napisem Rewir – infirmerie (Izba chorych). Ogląda nas lekarz niemiecki. Przy mnie zaczyna krzyczeć. Coś niecoś zostało mi w głowie z nauki języka niemieckiego w gimnazjum, ale za mało by móc wszystko zrozumieć. Wydaje się, że Herr Arzt (Pan doktor) ma pretensje do swoich kolegów o przysyłanie mu do pracy „umarlaków” (gestorbenen). Faktem jest nie zagojona rana, a miejsca kontuzji jeszcze w kolorach tęczy. Zakładają mi opatrunek bandażem papierowym, skrzętnie zabieram ten ze szpitala. Dzielą nas na baraki, dostaję się do baraku Nr 12. Patrzę, co robią inni, zajmuję pryczę. Zbliża się godzina trzynasta, idziemy po zupę. Początku kolejki nie widać. Rzecz dziwna, tylko nieliczni wracają z zupą do baraków, większość rozchodzi się po obozie. Godzina osiemnasta, herbata ziołowa. Godzina dziewiętnasta, słychać gwizdki, zbieramy się na głównym placu w dwuszeregu, każdy barak oddzielnie. Feldfeble (sierżanci) niemieccy zaczynają liczenie, które trwa w nieskończoność. Wracamy do baraków, zgiełk niesamowity. W pobliżu jakaś gwałtowna sprzeczka. Za chwilę awantura na drugim końcu, słychać głos interweniującego, co zwiększa zamęt. Wszyscy jacyś agresywni. Czy można się dziwić? Siedzą blisko trzy miesiące a ja byłem na wypoczynku w szpitalu. Czy to oznacza, że za trzy miesiące będę się tak awanturował jak ci? Chyba nie, nie znam francuskiego. Siedzę na dolnej pryczy z kolanami pod brodą i notuję, ktoś spieszący się kopnął moją menażkę stojącą obok, nie wiem czy przypadkowo czy świadomie. Pojawił się na niej dołek, może nieco mniej honorowy od poprzednich.
23 IX
Baraki to długie pudła z dwoma wejściami bocznymi, a właściwie są to stodoły bez sufitów. Część środkowa to umywalnie. Po obu stronach umywalni dwa duże pomieszczenia sypialne z pryczami o trzech poziomach, podłoga z cegły. Jedno pomieszczenie to około dwustu czterdziestu jeńców. W środku pomieszczenia przewód kominowy. Planowano ogrzewanie, po realizacji pozostała zwykła „koza”. Ongiś, jak można wnioskować, na pryczach leżały sienniki z siatki wypchane ścinkami papierowymi. Z tego komfortu pozostał jeden brudny śmietnik, który sypie się przez szpary w deskach na tych, co zajmują prycze na pierwszym piętrze i na podłodze. Nie sposób rozebrać się, musimy spać w mundurach, do czego zmusza także nocny chłód. Mamy do dyspozycji tylko jeden koc. Ilu jest jeńców w obozie, trudno się zorientować, na pewno kilka tysięcy. Oprócz Francuzów są Belgowie, Holendrzy i francuskie wojska kolonialne. Ci zimy tutaj nie przetrzymają. Nie widzę – jak dotychczas – naszych. Według wszelkiego prawdopodobieństwa przekroczyli granicę szwajcarską.
25 IX
Cała filozofia przetrwania niewoli, przy tym wyżywieniu, jakie mamy, polega, jak szybko zorientowałem się na unikaniu pracy, a właściwie wszelkiego wysiłku i nie traceniu kalorii. Cały tryb codziennego życia jest podporządkowany – w miarę możliwości – tej zasadzie. O godzinie szóstej budzi nas Niemiec głośnym: Aufstehen (wstawać). Do godziny ósmej mamy spokój. Mycie jest symboliczne, woda jak lód, brak mydła. Herbata ziołowa, dzielenie chleba i marmolady. Część jeńców ma pracę stałą w mieście lub obozie, pozostałych Niemcy zgarniają do robót dorywczych, więc trzeba przed godziną ósmą uciekać z baraku. Można chować się pod wiatami, których jest sporo na krańcach obozu, można kręcić się po terenie obozu, np. z miotłą lub innym przedmiotem udając, że coś się robi i unikać bliższego spotkania z Niemcami, którzy stale patrolują obóz. Trzeba przetrwać do godziny trzynastej, do czasu rozdawania zupy. Przerwa obiadowa trwa do godziny piętnastej, jest spokój, można odpocząć, poczym wraca „zabawa w chowanego” z Niemcami do godziny osiemnastej. Wieczorem o godzinie dziewiętnastej jest jeszcze apel, niekończące się liczenie jeńców, bo gospodarze nie mogą doliczyć się swoich podopiecznych. Po apelu odpoczynek, robota koło siebie, słabe oświetlenie, trudno czytać czy pisać. Przed godziną dwudziestą drugą żarówki „mrugają”, dając znak szybkiego wyłączenia światła. Ten pożyteczny sygnał chciałbym uznać za ludzki odruch naszych gospodarzy, ale może to tylko dobrze naoliwiona maszyna?
27 IX
Przyłapano mnie, idę do obierania ziemniaków. Jest nas kilka dziesiątek. Siedzimy pod wiatą, przed nami góra ziemniaków, wszystkie mokre, wiele zepsutych. Wszystkie idą do kotła. Po kilku godzinach drętwego siedzenia boli kręgosłup, palce marzną. U mego sąsiada znika ziemniak w zakamarkach jego płaszcza. Ile może schować? Czas leci, a my z robotą w lesie. Orientuję się wreszcie, te ziemniaki to na jutro. Przy wyjściu kontrola kieszeni. Wynik zerowy. Gdzie on schował te ziemniaki? Ostatni idziemy po zupę, jest gęściejsza, bo z dna kotła.
30 IX
Życie wolno normuje się w baraku. Mniej awantur, rozsądek zajmuje swoje miejsce. Mieszkańcy łączą się w dwójki, trójki i większe grupy, wspólnie spożywają posiłki, pomagają sobie wzajemnie, naturalna obrona przed samotnością. Jedna grupa jest wyraźnie regionalna, zmiękcza spółgłoski i mowa staje się śpiewna, tak jak u nas w Małopolsce. Czyżby byli też z południa? Nie wszyscy znaleźli swoje miejsce w grupach. Są tacy, którzy mimo przyjaznych gestów czynionych przez otoczenie w ich kierunku, pozostają odgrodzeni murem. Małomówni, wybuchają gniewem bez widocznej przyczyny. Jakie są powody tego zachowania? Załamanie, brak odporności, początki choroby? Po nieudanych próbach kontaktu, ogół przestaje się nimi interesować. Przypuszczam, że jestem zaliczany do tej grupy mieszkańców baraku. Początkowo zagadywano, o coś pytano, jeżeli zrozumiałem odpowiadałem pojedynczymi wyrazami, przyswojonymi w szpitalu dzięki wysiłkom, siostry Julliete. Przeważnie jednak milczałem, co nie było zrozumiałe dla otoczenia. W końcu i mną przestano się interesować.
1 X
Koniecznością staje się nauka języka. W godzinach wieczornych słucham uważnie rozmów przy stole. Staram się słyszane wyrazy łączyć z przedmiotami lub czynnościami i poznawać ich znaczenie. Wolno to idzie, coś zawsze jednak zostaje w głowie. A rozmowy są coraz żywsze.
Problem pierwszych dni w obozie. Czy porcję dzienną chleba należy zjeść rano, aby nie „dusiło” w żołądku, czy też wieczorem, by można było zasnąć? Wszystkie problemy rozwiązują się same. Porcja dzienna chleba nie ratuje już przed mdłościami rannymi ani przed bezsennością wieczorną.
3 X
Przestałem notować, uznając to zajęcie za bezsensowne. Historii obozu nie zapomni się. A jednak wróciłem. Pisanie, (a może refleksje) to odpoczynek psychiczny, a może nawet środek przeciw samotności. Jest nas wówczas dwóch, możemy sobie porozmawiać.
Podchodząc do kotła, widzę rogatywkę na głowie nalewającego zupę. Mówię – cześć – a „rogatywka” odpowiada – skądś ty?
Przedstawiam się, kucharz zagarnia dno kotła chochlą i nalewa mi pełną menażkę zupy.
– Przyjdź wieczorem.
Przychodzę pod kuchnię, przelewa ze swojej menażki do mojej porcję zupy. Chwilę rozmawiamy. W lipcu przyjechał transport Francuzów z setką Polaków, których wywieziono.
Mówi – lepiej będzie jak znikniesz w tłumie Francuzów. Broń się przed wyjazdem na Komando.
Pytam – co to jest?
– To grupy jeńców wywożonych do pracy na roli. Tam trudno wytrzymać. Mój rozmówca rozgląda się na wszystkie strony. Pytam, dlaczego tak się zachowuje?
– Nie wolno nam kontaktować się z jeńcami innych narodowości i dlatego muszę uważać na wachmanów.
– Na co? – Pytam.
– Na Niemców z karabinami, których tutaj widzisz. Uważaj na mnie jak będę przy kotle.
Po zjedzeniu zupy, długo siedziałem pod barakiem na piachu z pustą menażką i rozmyślałem nad przypadkiem losu. Czyż bym nie był sam na mojej drodze?
5 X
Dostaję dodatkowa menażkę zupy. Janek mój dobroczyńca opowiada. Obóz zbudowali Polacy jesienią 1939 roku. Wiosną Niemcy zaczęli wymuszać na jeńcach polskich podpisywanie statusu robotnika cywilnego z ograniczonym zakresem wolności. Nie wszyscy się zgodzili, opornych wywieziono, pozostali tylko nieliczni zatrudnieni w obozie, aby mógł normalnie funkcjonować. Wkrótce i ci zostaną zastąpieni przez Francuzów. Pytam o jeńców francuskich. Według prasy niemieckiej wzięto do niewoli około dwóch milionów jeńców, w obozie jest zarejestrowanych około dwudziestu czterech tysięcy. W samym obozie około cztery tysiące, pozostali pracują na Komando.
6 X
Dostaję dodatkową menażkę herbaty ziołowej, jest słodka, a więc dodaje się do kotła porcję cukru, tylko tej herbaty nie miesza się. Ta na dnie jest przeznaczona dla uprzywilejowanych. Janek jest obrotny, zajmuje się handlem. Pyta, czy Francuzi nie mają czegoś na sprzedaż lub na wymianę.
Odpowiadam – nie orientuje się, nie znam języka francuskiego.
Śmieje się. – To jak ty możesz żyć? – No właśnie.
7 X
Dodatkowa menażka zupy. Ponadto dostaję to, o co prosiłem, kawałek starego koca i sukna mundurowego ze starych spodni. Z koca robię „kamizelkę” wkładaną na mundur. Wycinam scyzorykiem prostokąt o szerokości pleców a w środku kółko średnicy głowy, przywiązuję sznurki do wiązania części przedniej z tylną. Z sukna – pomny doświadczeń z dnia rewizji – robię kieszeń wewnętrzną w mundurze, schowek dla mojego zeszytu.
Dostajemy kawałek masy, którą Niemcy nazywają mydłem. To „coś” nie mydli się a rozsmarowuje i na pewno nie ma zapachu wody kolońskiej.
Niedziela. O godzinie dziewiątej zbiórka. Wychodzimy z obozu czwórkami mając po obu stronach kompanię regularnej armii niemieckiej, Barak Nr 12 idzie na samym końcu.
Przychodzimy na łąkę, ustawiamy się frontem do niewielkiego wzgórka, na którym stoi stół nakryty białym płótnem. Za naszymi plecami zajmują posterunki Niemcy, ustawiając na wspornikach lekkie karabiny maszynowe. Przy stole rozpoczyna się msza śpiewana po łacinie. Wie wiem, czy wszyscy tutaj zebrani przyszli z nieprzymuszonej woli, wiem natomiast, że nabożeństwo w tej scenerii, z kompanią Niemców za plecami, w ten zimny i dżdżysty ranek nie pozostawiło nikogo bez wzruszenia, a ci, co śpiewali miserere nobis śpiewali szczerze, będąc najbliżej swoich najbliższych. Dzień do końca jest wyciszony, nie ma głośnych rozmów. Ta niedziela przyniosła nadzieję. Francja podnosi się po katastrofie. Kościół o sprawnej organizacji zjawił się pierwszy w obozie, można spodziewać się pojawienia Czerwonego Krzyża.
19 X
Apel przed śniadaniem. Oddzielają pracujących stale w obozie i w mieście, pozostałych dzielą na grupy różnej wielkości, spisując numery identyfikacyjne. To wszystko oznacza wyjazd na Komando. Każdy liczył się z taką możliwością, nie można było wykluczyć błędu „w grze w chowanego” z Niemcami. Błędu nie było, jest zaskoczenie. Można było przewidzieć zmianę taktyki Niemców w wyłapywaniu ludzi do pracy na Komando, gdy obławy po herbacie dawały marne rezultaty. Dowodem tego jest kilku mieszkańców baraku, teraz wesołków i kpiarzy przychodzących na herbatę ciepłą, po zakończeni ceremonii kreowania nowych robotników III Rzeszy. Smutne rozmyślania nad sytuacją. Cóż, zabrakło sprytu, którego nie zabrakło dzisiejszym „wesołkom”.
Przekonanie, że Niemcy znani z dobrej organizacji zajrzą do karty ewidencyjnej jeńca przed wysłaniem do pracy, aby efektywniej wykorzystać jego umiejętności, o czym myślała siostra Juliette w szpitalu, okazało się żenującą naiwnością. Zresztą, kto na świecie zdołałby według dowolnego kryterium zatrudnić dwa miliony ludzi w ciągu trzech miesięcy? Nonsens. Rzeczywistość jest prosta. Wydziela się z szeregu grupę i zapisuje numer identyfikacyjny każdego. On zastępuje imię, nazwisko, wiek, zawód, narodowość, człowiek staje się numerem.
Grupa liczy ośmiu ludzi. Jedziemy z wachmanem na wschód do stacji Bütow, potem około dwanaście kilometrów piechotą w deszczu. Widać zabudowania folwarczne, kierują nas do baraku zamieszkałego już przez jeńców. Witają nas przyjaźnie, częstują herbatą ziołową jeszcze gorąca. W izbie zaduch niesamowity, suszą się płaszcze i mundury. Zdejmujemy nasze okrycia do suszenia. Rozmowy trwają do przyjścia wachmana. O godzinie dwudziestej drugiej wachman zamyka nas na kłódkę i gasi światło. Kuchnia rozgrzana, w oknach kraty, małe niedopatrzenie kuchni w nocy, a pozostanie po nas kilkanaście pieczonych baranów.
2O X
Barak nasz – jak przypuszczam – to dawna chlewnia z małymi oknami. Niewielka kuchnia przy ścianie okiennej. Po przeciwnej stronie duża prycza dwupoziomowa wysłana słomą. Mamy do dyspozycji dwa koce dla każdego. Stoły i ławy uzupełniają umeblowanie izby. Rano o godzinie szóstej herbata ziołowa, do pracy idziemy o godzinie siódmej, zabierając ze sobą dwie kromki chleba z marmoladą, które zjemy w czasie przerwy w godzinach między dwunastą i trzynastą. Do baraku wracamy o zmierzchu, dostajemy zupę. Wieczorem herbata ziołowa. Wyżywienie skromne. Ratują nas do pewnego stopnia ziemniaki przynoszone z pola. Gotuje się je wieczorem, a część zostaje na rano do herbaty, zastępują chleb. Pracujemy przy ziemniakach. Wykopki, segregacja i noszenie w koszach do furmanek. Ta ostatnia czynność to koszmar, bo pole jest tak rozmiękłe. Mamy dobrego wachmana, starszy człowiek, spokojny, zatopiony we własnych myślach. Nie pogania nas do roboty a jeżeli to czyni to tylko pro forma, uznając i słusznie, że zarządca nadzorujący naszą pracę spełnia swój i jego obowiązek z nadwyżką. Zarządca chudy, wysoki, w starszym wieku, chodzący z laską krzyczy i miota się na wszystkie strony. Do jego świadomości nie dochodzi fakt braku znajomości języka niemieckiego u Francuzów. Spokój i brak reakcji na jego rozkazy z naszej strony doprowadza go do pasji. Nie zdradzam swojej słabej znajomości języka niemieckiego, staram się nasłuchiwać rozmów szefa z wachmanem z nadzieją uzyskiwania wiadomości, które mogłyby nas zainteresować.
Niedziela wolna od pracy. Barak jest otwarty, nie ma na razie chętnych do wyjścia na zewnątrz. Stara ekipa ma swój program dnia. Po posiłku wychodzi na poszukiwanie opału do kuchni. Idziemy pomagać, choć wyjście z baraku wymaga wysiłku. Zaczyna się grzanie wody w baniaku, w którym przynosimy ziółka, potem mycie i pranie w odpowiedniej kolejności. Zgodnie z przyjętą zasadą jestem ostatni. Po raz pierwszy od opuszczenia szpitala umyłem się i przeprałem bieliznę tak jak mogłem. Przychodzi pora posiłku. Moi towarzysze spożywają zupę dużo wolniej niż w dni powszednie. Sprzyjają warunki ku temu, ciepło w izbie, czas nieograniczony. Rozmowy rozpoczęte przy obiedzie ciągną się długo. Słucham uważnie i staram się powiększać mój słownik. Równocześnie reperuje się zniszczone mundury. Ogarnia mnie senność i zasypiam na pryczy. Budzi sąsiad, częstuje ciepłymi ziemniakami i zaprasza na herbatę. Rozmowy cichną. Każdy na swój sposób zamyka się w sobie Po wypoczynku czas wieczorny sprzyja tak rozmyślaniom jak i modlitwie.
28 X
Stara ekipa – jak się zdaje – to ludzie oswojeni z pracą na roli. Wyróżnia się dwójka: Crepin i Guy. Krępi, silni o dłoniach spracowanych, małomówni. Między sobą rozmawiają językiem nie podobnym do francuskiego. W naszej nowej ekipie też wyróżnia się dwójka diametralnie różna od pierwszej tj. Eugene i Michel. Wysocy, w nowych mundurach oficerskich z dystynkcjami, których nie znam. Grzeczni, uczynni, o wyróżniającym się sposobie bycia. Należą – jak się wydaje – do innej warstwy społecznej, niż pozostali. Starają się znaleźć swoje miejsce w naszej społeczności.
Dlaczego ta dwójka znalazła się w Stalagu i w dodatku na tym Komando?
Podchodzi Eugene i pyta, dlaczego jestem nieśmiały (timide)? Z trudem staram się przedstawić, kim jestem, wykorzystując zasób słów przyswojonych w tym celu w szpitalu. Niestety nie wszystko zostało w głowie. Zdaje się, że zrozumiał, widzę to w jego zachowaniu. A może tylko chcę widzieć?
Mam sympatycznego sąsiada na pryczy. Starszy, poważny, w wolnych chwilach notuje lub czyta. Myślę, jak ukrył książki przy kontroli? Ma autorytet, rzadko zabiera głos przy stole, ale jak mówi wszyscy uważnie słuchają. Imię jego Xavier.
8 XI
Praca ta sama, a jednak trudniejsza z powodu zimna i deszczu. Michel nie przyzwyczajony do pracy, a nawet ćwiczeń fizycznych najszybciej traci siły. Wszyscy pomagają, nie sposób jednak wykonać całej jego roboty.
11 XI
Zarządca, jak zwykle z nie wiadomych przyczyn, wpada na polu w niesamowity gniew, Podbiega do Crepin, jak by chciał uderzyć go laską. Crepin prostuje się z rękoma przygotowanymi do chwytu, czyni krok w jego kierunku. Zarządca przestraszony wycofuje się. A Crepin wygląda jakby miał ochotę udusić Niemca. Przypuszczalnie taką ochotę miał w duchu każdy z nas. Szczęśliwie nie było koło nas wachmana.
16 XI
Xavier wieczorami wciąga mnie w rozmowę. Mówi wolno i krótkimi zdaniami. Słowa wymawia wyraźnie. Powtarza i tłumaczy, gdy nie rozumiem. Zorientowałem się, że Xavier, życzliwy człowiek, daje mi systematycznie lekcje języka.
30 XI
Skończyła się praca przy ziemniakach, skończyło się też gotowanie ziemniaków wieczorem w baraku. Trudno coś znaleźć zastępczego. Czasem udaje się wyrwać z ziemi zapomnianą brukiew lub buraka. Pracujemy w stodołach. Przerzucamy snopki zboża, obsługujemy młockarnię, potwora o napędzie elektrycznym. Praca uciążliwa, snopki są zbite. Ogromny pył, trudno oddychać, łzawią i bolą oczy. Przy ziemniakach czas pracy skracał się w miarę ubywania dnia. Stodoły oświetlone, pracujemy do późnego wieczora. Po pracy dodatkowa robota, trzeba oczyścić się z plew, co nie jest takie łatwe.
10 XII
Z noszeniem zupy i herbaty nie było dotychczas problemów, bo zawsze ktoś przyniósł. Po pogorszeniu się naszych warunków zaczynają się targi, kto ma iść do kuchni po strawę. Jednego dnia była dyskusja na ten temat. Ostatni mówił Xavier. Nie wszystko zrozumiałem a co ustalono zobaczyłem następnego dnia wieczorem. Xavier pyta, kto na ochotnika chce jutro przynieść zupę i herbatę, niech podniesie rękę. Zgłaszają się, Crepin i Guy. I tak każdego dnia wieczorem pada pytanie. – Kto jutro? Ta chwila jest dla każdego trudna, trzeba od czasu do czasu podnieść tę ciężką rękę. Podnosi też Michel, ale zaraz zgłasza się trzeci ochotnik i Michel nigdy nie idzie do kuchni. Najczęściej podnoszą ci dwaj najsilniejsi: Crepin i Guy. Doceniają to wszyscy i okazują im wdzięczność na każdym kroku, w rozmaity sposób. A ci dwaj prości i skromni, na pewno odczuwają satysfakcję z zajmowania pierwszego miejsca w naszej społeczności.
25 XII
Wszystkie czynności codzienne dzisiaj wykonaliśmy przed południem. Nakrywamy brudny stół ręcznikami, choć nie są one czyściejsze, Xavier przed posiłkiem mówi o nadziei, konieczności wytrwania, o krzaku róży białej. Nie wszystko zrozumiałem. Popołudnie przechodzi prawie w milczeniu. To drugie Święta poza domem. Jakie będą następne, czy w ogóle będą?
26 XII
Dziś mija setny dzień są drutami.
27 XII
Spodnie mi lecą. Męczę się nad wyrobieniem już drugiej dziurki w pasku. Nie mam narzędzi, a pasek z Rumunii gruby i twardy. Pocieszam się, nie będę musiał robić trzeciej.
30 XII
Wymłóciliśmy większą cześć snopów zboża zalegających stodoły. Zarządca – wydaje się – chce ukończyć młockę tańszym kosztem i odsyła do obozu tę grupę jeńców, z którą przyjechałem tutaj, natomiast – nie wiem dlaczego – ja jeden pozostaję.