1 I
Moja ekipa wyjechała do obozu. Szczęśliwie dla Michel, ostatnio widać było jego rezygnację w przeciwstawianiu się losowi. Xavier żegnał się serdecznie – do zobaczenia (a bientot mon vieux), nie zapominaj rozmawiać z kolegami. Jemu też należy się odpoczynek, tutaj to za duży trud na jego wiek.
5 I
Życie toczy się dalej. Razem z Eugene i Michel wyjechały elegancja i „blask dworu”, a z Xavier – piękne i mądre słowa. Wyjechali ci, co podtrzymywali wszystkich na duchu. Po pracy barak ogarnia atmosfera bezwładu. To już tylko krok do paraliżu woli.
14 I
Wczoraj gorączkowałem, boli kręgosłup w okolicach kontuzji. Wachman pozwolił mi zostać w baraku. Spałem cały czas, budziły tylko myszki, na pewno polne, harcujące na poręczach pryczy. Ostatnia strona zeszytu, koniec z zapiskami.
25 II
Dnia siedemnastego lutego wróciłem do obozu zupełnie nieoczekiwanie. Przyjechał wachman po jeńca z Nr: 84037. Pokazuję moją blaszkę z numerem identyfikacyjnym, wachman sprawdza i mówi – wracasz do obozu (du kehrst nach Stalag zurück). Pakuję swoje rzeczy (camelot). Żegnając się z towarzyszami, bąkam jakieś nieskładne słowa. Jestem zażenowany. Co czują, wiem? Opuszczam ten koszmar a oni zostają. Żegnają mnie jednak przyjaźnie. Idziemy w kierunku stacji kolejowej. Wachman jest rozmowny, pytam więc dlaczego wracam do obozu?
Wyjaśnia – sanitariusze będą zwolnieni i wrócą do domu.
Teraz zobaczyłem, jak piękny jest ranek mroźny, słoneczny, śnieg ubity na drodze, sama radość maszerowania, choć nie mam wiele sił. Wachman, szczęśliwie, jest wypasiony, w starszym wieku, więc wolno idzie. Rozmowa się urywa. Wachman wyczerpał swoje tematy, a ja zasób słów niemieckich pozostałych w pamięci.
Jest teraz czas na refleksje. To jednak ten fałszywy zapis w karcie ewidencyjnej wyrwał mnie z Komanda, może więc nie był taki zły, jak go osądziłem. A z tą organizacją niemiecką nie jest nienajgorzej, jeżeli wysyłają wachmana tylko po jednego faceta. Pytanie, dlaczego zwalniają sanitariuszy? Czy z racji przepisów Konwencji Genewskiej? Wątpliwe, wystarczy zobaczyć obóz i Komando, aby przekonać się jak jest przestrzegana. Od mobilizacji utrwala się u mnie siedemnasty dzień miesiąca. Siedemnasty wrzesień przekroczenie granicy z Rumunią, siedemnasty czerwiec zajęcie szpitala przez Niemców i początek niewoli, siedemnasty luty powrót z dalekiej podróży.
Budynek stacji kolejowej oblepiony afiszami propagandowymi. Jeden z nich: Halte dir stets vor Augen, dass Feind, Feind bleib (Uważajcie, wróg pozostaje wrogiem.). Czyżby Francuzi zaczęli rozrabiać na Komando?
W obozie wachman odstawił mnie do Komendantury, tu sprawdzono mój numer i wskazano barak. W Zahlmeisterei (rachuba) wypłacono mi zarobione „pieniądze” pracą na Komando: 24,52 Lagermarki. Są to papierki wielkości nieco większej od biletu tramwajowego, o różnych nominałach, ważne tylko w obozie.
Idę do wskazanego baraku, melduję się Francuzowi, który jest tu komendantem. Zrozumiał, o co chodzi, nie jest źle. W baraku zimno. Śnieg przyniesiony na butach leży na ceglanej posadzce. Szukam wolnej pryczy, są tylko te na najniższym poziomie. Wybieram tę, w której brakuje najmniej desek poprzecznych. Zastanawiam się, co dalej robić. W mojej sytuacji zgłaszanie się do Komendatury i podtrzymywanie fikcji sanitariusza może okazać się niebezpieczne. Postanawiam nic nie robić i czekać na bieg wypadków. Pierwsze kroki kieruję w stronę kantyny. Niemcy tworząc walutę obozową tzw. Lagermarki musieli otworzyć kantyny, aby waluta ta nie była fikcją. I tak jest fikcją, nie wiele można tu kupić. Miałem szczęście. Kupiłem zeszyty i sporo polskich papierosów „Sport”.
1 III
Dużo zmieniło się w obozie. Nie ma awantur, wszyscy pogodzili się z losem. Zupa i herbata są przynoszone do baraku, a więc zlikwidowano ogonki przed kotłami, co w zimie nie jest bagatelne. Pozostają niezmienione apele wieczorne, ciągnące się nadal w nieskończoność, bo nasi gospodarze nie nauczyli się jeszcze liczyć. Pozostały zabawy w chowanego z wachmanami, chroniące od wyjazdu na Komando. Mimo mrozu apele wieczorne przebiegają w pogodnym nastroju, czas upływa na wymyślaniu okolicznościowych kpinek z wachmanów. Głód pozostaje nadal naszym wiernym towarzyszem.
Od przyjazdu szukam Janka i Xavier. Nie widzę naszych w rogatywkach. A Xavier? To szukanie igły w przysłowiowym stogu siana. Obóz jest nabity, na zimę wielu wróciło z robót.
4 III
Przyjechał transport jeńców belgijskich.
5 III
Od stycznia jeńcy mogą korespondować z krajem. Dostają odpowiednie druki, dwa listy i jedną kartę na miesiąc.
W wyniku korespondencji przychodzą paczki żywnościowe. Zawartość ich jest kontrolowana. Czasem nadgorliwy kontroler przebija konserwy, patroszy woreczki w poszukiwaniu zakazanych rzeczy. A może jest to małpia złośliwość? Paczki nie mogą przekraczać jednego kilograma wagi.
6 III
Zająłem zwolnioną pryczę na trzecim poziomie pod dachem. Doskonały punkt obserwacyjny. Prycza jest luksusowa, są wszystkie deski poprzeczne, zadbał o nie mój poprzednik. Sąsiadem najbliższym jest Henri, kawał chłopa, a dalej Paul. Ogólnym zjawiskiem jest „pitraszenie” na kuchenkach własnej roboty. Są to czasem dwie cegły nakryte rusztem z drutu, pojemnik blaszany po marmoladzie przystosowany do palenia papierem (ściślej, gazetami), lub kuchenka zrobiona z prętów metalowych i blachy. Problemem jest znalezienie dogodnego miejsca dla kuchni. Palenie ognia na terenie obozu jest wzbronione, a szczególnie w barakach. Tego ostatniego pilnują sami komendanci baraków, zaprószenie ognia, to katastrofa. Z kuchenką trzeba wychodzić na zewnątrz, czasem daleko od baraku. Z paliwem jest kłopot. Często przynoszą ci, którzy pracują w mieście. Rodzaj kuchenki i częstotliwość „pitraszenia” decyduje o przynależności do arystokracji, średniej klasy lub biedaków.
10 III
Z wysokości mojej pryczy obserwuję posiłek wieczorny. Najczęściej zasiadają do stołów ci, którzy pracują w mieście. Zawsze coś tam przynoszą. Nie ma tego wiele, jednak przyrządzając posiłek starają się stworzyć atmosferę domu rodzinnego. Pojawiają się zdobyte, nie wiem, jakim sposobem, talerze aluminiowe, sztućce, kawałki płótna białego, które przykrywają stół. Ci, którzy obierali ziemniaki na jutrzejszą zupę wyciągają teraz te, które udało się schować i gotują na „kozie”. Czym palą nie wiem, przypuszczam, że deskami z prycz.
12 III
W kantynie spotykam pierwszego rodaka. Po dłuższej przerwie mogę porozmawiać ludzkim językiem. Mój rozmówca to sierżant armii zawodowej, jeniec września 1939 roku, Aleksander Dawidowicz. Choruje na owrzodzenie żołądka, oczekuje zwolnienia. Pytam o resztę naszych ziomków. Odmawiali nadal przejścia na status robotnika cywilnego, więc wywieziono ich z obozu. Pytam o Janka „Kucharza, czy wyjechał?
– Nie, Janka zastrzelił wachman. Uciekał z baraku francuskiego i na wezwanie nie zatrzymał się, chciał zniknąć w tłumie.
Mówię – to przecież zbrodnia.
– Tak, ale nie u Niemców. W kartotece odnotowano: auf der Flucht erschossen. (zastrzelony w czasie ucieczki)
14 III
Mój sąsiad na pryczy jest bardzo rozmowny. Korzystam z tego ile mogę i w konsekwencji staje się moim drugim, a właściwie trzecim nauczycielem języka. Łatwiej przychodzi nauka, nie jestem tak zmęczony. Nie mam trudności w zrozumieniu prostych zdań tyczących życia codziennego.
15 III
Spotkanie z Aleksandrem. Wiadomości o Francji. Generał Petain utworzył rząd, który współpracuje z Niemcami. Zrozumiałem, dlaczego zwolniono sanitariuszy.
16 III
Henri wstaje o godzinie piątej, to jest godzinę przed pobudką. Pytam. Dokąd idziesz? – Wstań i zobacz – odpowiada. Idziemy razem do umywalni w środkowej części baraku. Zimno tu i mokro. Jest nas kilku. Ktoś stawia ławkę na ławkę, inny wyjmuje z plecaka szaty liturgiczne. Będzie odprawiona msza. Trudno sobie wyobrazić bardziej ubogą oprawę dla liturgii. Po zakończeniu ksiądz zaprasza na następne dni. Od dziś zaczynam dzień o godzinie piątej, choć oczy mocno się kleją.
Spotkanie z Aleksandrem. Pytam, czy nie zechciałby odwiedzić moją rodzinę, gdy będzie w Warszawie. Zgadza się. Myślę o możliwości dostania słownika francusko-polskiego. Wieczorem pytam Henri czy zgadza się, aby na jego nazwisko przyszła paczka z Warszawy. Oczywiście tak.
17 III
Dostaję od księdza książeczkę: Prieres du Prisonnier (Modlitwy jeńców) z dedykacją: En souveńir affectueux de nos heures de captivite (Na pamiątkę naszych godzin w niewoli) Abbe (ksiądz) G. Debrey.
Pytam Henri – skąd księża w obozie?
Tłumaczy – księża nie są zwalniani z obowiązku służby wojskowej, zostali zmobilizowani jak inni, teraz pracują w obozie lub na Komandach, a tam gdzie to jest możliwe, pełnią służbę duszpasterską.
18 III
Aleksander otrzymał dokumenty zezwalające na wyjazd do Warszawy. Przygotowałem wszystkie możliwe adresy: nasz, Marysi i jej znajomych, również Janki z Grodziska i krótki list. – Jestem zdrów i jest mi dobrze, proszę tylko o przesłanie dobrego słownika francusko-polskiego na adres: Henri Emery Nr: 42756 Stalag II B Hammerstein. Pomyślałem chwilę, ten człowiek jedzie w mundurze z pustą kieszenią. Dopisuję, postscriptum. Proszę dać Aleksandrowi moje ubrania, o ile się uchowały.
Wiem, będą dobre na niego, jesteśmy jednakowego wzrostu. Rozmiary objętościowe nie są ważne. W obozie równi wzrostem mają identyczną wagę. Daję list Aleksandrowi do przeczytania, by sprawdził czy nie należy czegoś dodać. Przeczytał, patrzy w niewidzialny horyzont i mówi – poczekaj tutaj.
Wraca po chwili i podaje mi etui – weź to na pamiątkę. Patrzę na napis Garantie Solingen. To brzytwa, na wagę złota w obozie. Żegnamy się – do zobaczenia w Warszawie – choć wiem dobrze, jak i on, widzimy się ostatni raz. Mimo krótkiego czasu zżyliśmy się, mogliśmy długo rozmawiać na tym „bezludziu”.
19 III
Zbliża się wiosna. W obozie rozlepiono afisze dwujęzyczne. „Zabrania się wszystkim jeńcom, bez względu na pełnione funkcje, a więc również tłumaczom i personelowi sanitarnemu zawierania znajo¬mości z kobietami i dziewczynami niemieckimi i nawiązywania z nimi wszelkich stosunków. Przekroczenia zakazu będą karalne więzieniem do lat dziesięciu, a w szczególnych przypadkach karą śmierci”. Ten afisz to pierwsza jaskółka zwiastująca początek wyjazdów na Komando. Henri i Paul dyskutują, jak dostać stałą pracę w obozie i uniknąć wyjazdu. Bardzo dużo jeńców jest zatrudnionych w komendanturze, kartotece i administracji, gdzie potrzebna jest znajomość języka niemieckiego. Nie potrzebna znajomość języka w pracowniach, krawieckiej i szewskiej, na poczcie, służbach remontowych i asenizacyjnych. W tych jednostkach organizacyjnych dla dwudziestu czterech tysięcy jeńców rozrzuconych na terenie całego okręgu wojskowego, pracuje kilka setek ludzi w obozie.
Praca w obozie nie jest stała. Stały „etat” mają tylko sprawdzeni fachowcy w danym zawodzie. Kiedy Niemcy organizują wyjazdy na Komando, idą po linii najmniejszego oporu. W przypadku nie „wygarnięcia” z baraków potrzebnych jeńców, nie fatygują się do przeszukiwania terenu obozu, natomiast uzupełniają braki ludźmi pracującymi w służbach i pracowniach. Instytucje te nie mogą jednak zbyt długo pozostawać bez pełnej obsady i tu jest ten moment, w którym tacy jak my „niebieskie ptaki” mają szansę zająć opuszczone miejsca. Jest tylko problem, w jaki sposób. Chętnych jest dużo. Jest o czym dyskutować.
Dostajemy tygodnik Trait–d’Union i to w dużych ilościach, drukowany w Paryżu. Bardzo cenny dla nas jako dobre paliwo do naszych kuchenek. A treść? Oczywiście, propagująca współpracę z Niemcami, ma przekonać jeńców o szybkim zwycięstwie Hitlera, a więc o słuszności rządu w Vichy.
Tygodnik przytacza pozytywne wyniki tej polityki szczególnie ważne dla jeńców. Zwolniono z niewoli sanitariuszy i uczestników I Wojny Światowej, w najbliższym czasie będą zwolnieni ojcowie czworga dzieci, o ile przekroczyli czterdziesty piąty rok życia. W opinii Henri te argumenty trafiają na podatny grunt w obozie. Znaczna część jeńców jest przekonana o szybkim powrocie do domu, wojna między Francją a Niemcami jest skończona i zawarto rozejm. Henri nie należy do tych, podziela zdanie krytyków Trait–d’Union potępiających redakcję tygodnika za szerzenie les torture d’ esperance (tortury nadziei).
26 III
Ostatni transport Belgów, to podoficerowie administracji wojskowej, ewakuowani w pierwszych dniach wojny do południowej Francji. Siedzieli tam spokojnie w dobrych warunkach. Niemcy zaproponowali im powrót do Belgii. Tylko nieliczni byli ostrożni, ci którzy skorzystali z propozycji znaleźli się nie w domu, ale w naszym obozie.
Poznałem jednego z nich, Oscara. Spotykamy się często, opowiada jaki przeżywają szok. Trudno się dziwić, są jeńcami na własne życzenie.
Proszę Henri o napisanie kartki do moich przyjaciół Państwa Dulczewskich na adres: Cite Grands Pres, Nr 3 Hericourt - H.Saone.
28 III
Uruchomiono pomieszczenia dezynfekcyjne z prysznicami. Dostaliśmy po kawałku tzw. „mydła”. Poszliśmy wreszcie umyć się. Kąpiel sportowa, woda lekko ciepła, taki luksus będziemy mieli raz na dwa tygodnie.
30 III
Jedną cześć baraku oddano na świetlicę. W niedzielę będą tam odprawiane nabożeństwa.
2 IV
Henri otrzymał paczkę z domu i oznajmił uroczyście – szykujcie się na souper chez Fouquet (na kolację u Fouqneta), 88 Champs – Elysces. Wymawiam się jak mogę brakiem możliwości rewanżu.
– Nie zawracaj głowy, nie zapominaj gdzie jesteś – mówi Paul.
3 IV
Henri sporządził menu na kartoniku zdobiąc go w stylu fin de siecle (koniec wieku). A wpisał: „Królik w sosie aigrelet (kwaskowatym), ziemniaki roussir (przypiekane), ser gruyere (rodzaj twardego sera).
W sumie trzy a może cztery łyżki dla każdego, ale jedzenia na dwie godziny. Henri jest w swoim żywiole, może popisać się sztuką kulinarną. Celebra oczywiście na wysokim poziomie. No i rozmowy. Henri i Paul pochodzą z różnych regionów, a więc opowiadaniom kulinarnym nie ma końca.
5 IV
Dziś mija dwusetny dzień za drutami.
(dalszy tekst nieczytelny)
20 V
W czasie drugiej obławy uniknęliśmy wyjazdu na Komando. Wygarnięto sporo kolegów z pracowni krawieckiej, jest nadzieja dostania się tam do pracy.
22 V
Spotykam się często z Oskarem. Opowiada mi o licznej rodzinie, rozsianej po całym kraju. Daję mu dwa blankiety listowe. Nie wie jak mi dziękować. Zapewniam go o mojej satysfakcji z faktu pomocy drugiemu, co i mnie podnosi z naszego dołka. Daje mi wizytówkę. Oskar Van Den Brocke, Boshave, 78 Anvers – En souvenir amical (Na pamiątkę przyjaźni.). Wymiana wizytówek lub adresów stała się powszechnym zwyczajem. Nie jest tylko wyrazem przyjaznej znajomości, często wiąże się z prośbą o zawiadomienie najbliższych w razie śmierci.
28 V
Dostaliśmy się z Henri do pracowni krawieckiej, Paul do szewskiej. Łatamy i zszywamy stare mundury przychodzące z Komando. Pracownią kieruje Niemiec, ocenia wykonaną robotę. Pracownia dzieli się na sekcje, kierownikiem mojej jest Richard, krawiec z prawdziwego zdarzenia. On rozdziela pracę i jest odpowiedzialny za jej wykonanie.
Richard narzeka i to głośno od samego początku. Zabrali mu przeszkolonych pracowników, a przysłali les imbeciles (głupkowatych), nawet bez umiejętności trzymania igły w palcach. Pytam Mathieu, mego sąsiada zasiedziałego tutaj, dlaczego Richard tak narzeka.
– Boi się ślimaczenia i fuszerki, a w konsekwencji posądzenia o sabotaż, za co idzie się do paki, a potem na Komando, eh bien, tu sais quel bonheur (ty wiesz jakie to szczęście) – kończy wyjaśnienia Mathieu.
Nie pierwszy raz słyszę o panicznym strachu Niemców przed sabotażem.
30 V
Przyszła paczka od Marysi, a więc Aleksander dojechał szczęśliwie. W paczce słownik francusko-polski i boczek, suchary i cebula. Wszystko z satysfakcją oddaję Henri do wspólnej kuchni.
Henri najwięcej cieszy się z cebuli, wszak to przyprawa. Radość i smutek. Żyją w Warszawie, ale dlaczego ul. Buduena Nr 9, a nie Szczygła? Gdzie Janka?
2 VI
Państwo Dulczewscy odpisali, dali mój adres pani Szelągowej. Od niej jest druga kartka. Żałuje mego wczesnego wyjazdu ze szpitala, wiem dlaczego. Proszę Henri o zredagowanie odpowiedzi do moich przyjaciół. Czego nie będę mógł się nauczyć to pisania po francusku, na to nie ma warunków.
5 VI
Wieczorem wielka feta z paczki warszawskiej la soup a l’oignion, cochon grille, pommes de terre rissolees
(zupa cebulowa, boczek opiekany, ziemniaki przyrumienione). Oczywiście menu na kartoniku, wielka celebra, nie kończące się rozmowy. Nie wiem czy istnieje drugi naród, w którym sposób przyrządzania i spożywania posiłków, przywiązanie do własnej kuchni, byłyby tak silnie zakorzenione jak u Francuzów.
12 VI
Warunki pracy mamy luksusowe. Krzesła, (zapomniałem jak wygodnie siedzi się na krześle) duże stoły, pomieszczenia suche z podłogą z drewna. No i uczymy się szyć, a nie jest to proste. Pomaga Mathieu, mój sąsiad, czasem prostymi uwagami. Męczę się przy nawlekaniu igły, bo nitka nie jest nitką.
– Popatrz na większy odcinek nitki pod światło, zobaczysz jej grubość jest różna, utnij w miejscu najcieńszym – mówi Mathieu.
Albo jak należy manewrować, aby guzik nie był przyszyty za ciasno ani za luźno. W miejscach trudnych de forme convexe (o formie wypukłej), na przykład przy rękawie – radzi Mathieu – korzystaj z własnego kolana jako formy.
Zastanawiam się, co ma z tym wspólnego nasze powiedzenie „robota na kolanie”? Swoje rady praktyczne Mathieu kończy czasem uwagą filozoficzną – staraj się wszystko robić prosto, ale nigdy prościej. – Jak to pod pozornym prostactwem, kryje się czasem dociekliwy umysł.
14 VI
Transport jeńców jugosłowiańskich w charakterystycznych ciemno popielatych mundurach, oznaka dalszych niemieckich zwycięstw, działa na wszystkich przygnębiająco.
16 VI
Wiadomo, każdego tutaj zjada od wewnątrz mały robaczek i ma w tym różne metody w zależności od klienta. Nie może jednak ugryźć poczucia humoru Francuzów i ich zdolności wyławiania akcentów komicznych ze zdarzeń wręcz ponurych. Przed apelem feldfebel przezwany przez ogół mianem quinze gramme (piętnaście gramów), z uwagi na swoją wyjątkową otyłość, wpada w szał, bo coś mu się nie podoba. Nasz komendant baraku Fernand Veron stoi wyprostowany, uśmiechnięty na swoim miejscu i przemawia słodkim głosem do grubasa ne fache pas mom amour, il faut en passer par la (Nie gniewaj się mój kochany, trzeba to w końcu przeżyć).
Natychmiast paruje z nas napięcie. Fernand Veron, sergent (sierżant) armii zawodowej, kawał chłopa, o oczach zaczerwienionych, jest przykładem do naśladowania. Koleżeński, a jednocześnie wymagający przestrzegania dyscypliny i zachowania właściwej postawy. Spotykamy się czasem wczesnym rankiem lub, gdy dzień się nachyla i zawsze taki dialog.
Fernand: – Comment ca va mom vieux vieillard, convert avec la mousse. (Jak idzie mój staruszku, pokryty mchem?)
– Merci, ca colle bien et toi mom petit lapin? (Dziękuję, wszystko dobrze się klei, a ty mój króliku?)
Fernand (z emfazą): – Arrete tournet ton poignard dans ma plaie. (Przestań obracać swoim sztyletem w mojej ranie.)
Przy następnym spotkaniu, dialog ten sam, zmieniają się tylko epitety, a Fernand kończy (zawsze z emfazą) innym cytatem z literatury pięknej.
18 VI
Niespodziewane spotkanie z Xavier. Pracuje w następnym baraku tzw. „pocztowym”, tylko dlatego spotkaliśmy się. Nawiązał kontakt z rodzina, otrzymuje listy i paczki. Stwierdza postępy w mojej nauce języka.
– Musisz tylko odróżniać język literacki od wszelkich l’argot (Gwara złodziejska) czy patois (gwara prowincjonalna), inaczej skompromitujesz się na salonach Palais de l,Elysse, gdy zostaniesz tam zaproszony – kończy Xavier.
20 VI
Zupa wyjątkowo słona, Henri oczywiście komentuje – eucore une fois le cuisto glisse dans la marmite avec une boite du sel (jeszcze jeden raz kucharz ześlizgnął się do kotła z pudłem soli).
Henri pyta – nie wiem, który już raz – kiedy tu będzie ciepło. A pogoda jak na Pomorzu, chmurki, wiatr, czasami deszcz.
Henri przyrządził konserwę wołową zwaną przez Francuzów la singe (małpą), przysłaną przez Czerwony Krzyż. Z jakiej dziury wyciągnięto te konserwy, nie wiem. Data wytłoczona na puszce: 1914 rok. Wielkie uznanie dla fabryki, wszyscy są zdrowi.
Podoficer niemiecki z aparatem fotograficznym oferuje swoje usługi. Ma duże powodzenie. Zdjęcia pamiątkowe z les Grandes Vacances (wielkie wakacje) (tak nazywają Francuzi pobyt w niewoli), to wielka atrakcja.
Za zdjęcia płaci się Lagermarkami. Jestem fundatorem tej przyjemności, mam takowe.
26 VI
W każdym środowisku pozbawionym szerszych wiadomości powstaje „poczta pantoflowa”. Tak i w obozie kursują różne wiadomości nazywane bobard (blaga) lub bouteillon. Ostatnio, bouteillon. Podobno Niemcy dnia 22 czerwca zaatakowały Rosję. Dziwnie ta data jest przyklejona do historii. Dnia 22 czerwca Napoleon przekroczył Niemen i tego samego dnia abdykował tyle, że w roku 1815. Czyżby powtórka z historii?
27 VI
Spotkanie z Xavier. Pyta, co działo się na Komando po jego wyjeździe? Jak wydostałem się stamtąd? Opowiadam o naszej nędzy, nieudanych próbach przemiału ukradzionego ziarna, o biegunkach, próbach polowania czynionych przez Crepin i Guy, o mojej chorobie i nieoczekiwanym powrocie.
Xavier mówi – trafiliśmy na najgorsze Komando. Byliśmy wysłani, o czym nie wiesz, bo nie znałeś języka, aby zastąpić tych, którzy uciekli nie mogąc tam wytrzymać. A pamiętaj, był to sierpień i wrzesień, miesiące ciężkiej pracy. A Crepin i Guy – to Bretończycy, rozmawiali swoim językiem, którego nie mogłeś rozumieć. Kiedyś może opowiem ci więcej o Bretanii i jej mieszkańcach.
Z kolei ja pytam o Eugene i Michel.
– To byli aspiranci. Stopień oficerski nie znany w armii niemieckiej i dlatego zaliczyli ich do podoficerów, a Stalag i Komando były tego konsekwencją. Omyłkę naprawiono i Eugene w końcu wyjechał do obozu oficerskiego. A Michel w niedługim czasie zmarł w szpitalu z wycieńczenia. Pochodził z zamożnej, arystokratycznej rodziny. W spotkaniu z przeciwieństwami, jak sądzę, musimy mobilizować nie tylko siłę mięśni, ale również siły ducha i nie wiem, a vrai dire (prawdę mówiąc), czy te drugie nie są ważniejsze, czy nie następuje wpierw załamanie psychiczne, a reszta jest tylko kwestią czasu?
Tyle Xavier. Przypominają się dwaj ranni w szpitalu. Jeden podziurawiony, wywożony na zabiegi czy operacje o wielkiej chęci życia, co było widoczne. Drugi ranny w nogi – wydaje się – nie ciężko, był załamany, bez reakcji na cokolwiek, szybko zmarł. Pierwszy, jak opuszczałem salę starał się stawiać pierwsze kroki.
1 VII
Potwierdza się wiarygodność bouteillon o inwazji Niemiec na Rosję. Porusza wszystkich. Dla jednych jest przekreśleniem nadziei szybkiego końca wojny i powrotu do domu. Dla drugich, niewierzących propagandzie rządu w Vichy, jest nagrodą za wiarę w ostateczną klęskę Niemiec, podtrzymywaną wbrew wszelkim sukcesom armii niemieckiej. Po sprawdzeniu się tej bonteillon, inne nabierają wiarygodności – o rządzie Generała de Gaulle, kontynuowaniu wojny w Afryce, o resistans (ruch oporu) we Francji.
10 VII
Spotkanie z Xavier. Pytam o szczegóły śmierci dwóch Francuzów w styczniu.
– To był l’acte gratui (czyn dokonany bez powodu). W słoneczny ranek spora grupa oczyszczała teren koło pierwszej linii drutów, nieopodal wieży wartowniczej. Jeden z tych samotników, dotknięty chorobą les fil de fer barbele (chorobą drutów kolczastych) zaczął wspinać się po drutach. Sąsiad podbiegł i usiłował ściągnąć go. Nie zdążył, poszła seria z wieży. Czy ten nieszczęśliwy miał tego ranka le grand cafard, (dużą chandrę) czy zatęsknił za wolnością, czy zdecydował się na ten krok świadom konsekwencji? Nie wiem, ale wiem, że ten na wieży był złym człowiekiem, lub niespełna rozumu człowiekiem. Tylko taki mógł krok jeńca w tym miejscu i w takich warunkach uznać za chęć ucieczki z obozu. Nieszczęśliwy, budził zawsze współczucie, jego los był przesądzony. Natomiast niepomiernie większy żal wywołała śmierć tego drugiego.
Xavier zakończył zdaniem – le temps arrive en lequel nous tous ensemble et chacun separement faison l’examen tous les jour de notre l’humanite. (Przychodzi czas, w którym wszyscy razem i każdy osobno, zdajemy egzamin z naszego człowieczeństwa.)
Tego zdania nie zapomnę.
14 VII
Liczymy szczęśliwe dni spokojnej pracy u krawców. Nie ma kłopotów, szef nie narzeka, Mathieu jest przyjazny. Przy okazji zadbaliśmy o nasze okrycia, był czas ku temu. Wieczorem Henri opowiada historie o zabawach ulicznych. Dziś dzień święta narodowego Francji.
Dziś mija też trzechsetny dzień za drutami.
(dalszy tekst nieczytelny)
3 IX
Chleb wypiekany jest coraz gorszej jakości, mniej mąki, więcej dodatków. Dzisiaj poszliśmy do piekarni bez asysty wachmana. Widać ci panowie są bardziej potrzebni w innym miejscu. Mała rzecz, a jednak. Nie narzekaliśmy na wachmana, ale mimo tego swobodniej idzie się bez niego, można powałęsać się, spocząć na chwilę, jest luźniej. Komando obozowe ma swoje zalety, bo jest nas zawsze więcej niż faktycznie potrzeba. Praca rozkłada się na większą ilość rąk i w ten sposób jest lżejsza. Poza tym nie zamykają nas na noc w kojcu, wracamy do obozu, korzystamy z jego udogodnień.
5 IX
Drogą biegnącą koło piekarni nieustannie idą jeńcy rosyjscy, w opłakanym stanie, do swego obozu. Wieczorem, gdy szykujemy się do powrotu, od strony obozu dochodzi do nas śpiew chóralny kilku tysięcy. Smutna melodia, typowo rosyjska. Dla nich pieczemy ten chleb drugiego gatunku.
7 IX
Brak wachmana ma swoje konsekwencje. Dozór nad nami przejmuje nasz szef Herr Keller, cywil, jowialny starszy pan z zawodu oczywiście piekarz. Stosunki z nim mamy dobre od samego początku. Skory do rozmowy, deklaruje swoją niechęć do reżimu, nie wiem czy szczerze. Daje nam większą swobodę. W przerwach od pracy możemy pójść do lasku, położyć się na trawie, której w obozie nie ma i patrzeć w niebo. Herr Keller ma do nas zaufanie.
Nie uchylamy się od pracy, która w końcu nie jest taka ciężka przy tej ilości rąk. A już prawdziwe uznanie ma Henri, bo rzeczywiście pracuje z zamiłowaniem. Henri nie może mi wytłumaczyć skąd u niego, czcigodnego l’employe des postes, (Urzędnika pocztowego) takie zamiłowanie do kuchni i pieca.
Zaufanie Herr Kellera ma jeszcze jedną podstawę. Jak dotychczas nie zginął ani jeden bochenek chleba. Przyczynę tego zjawiska Herr Keller widzi w naszym strachu przed karą, która nas by czekała. Mówię o tym towarzyszom.
Henri zaraz komentuje – quele betise (co za głupota), gdybyśmy chcieli kraść chleb, to bochenki znikałyby przed liczeniem, a nie po liczeniu wypieku.
Herr Kellerowi ani na chwilę nie przyszła do głowy myśl o właściwych powodach naszego postępowania.
10 IX
Zapewniając Herr Kellera o braku jakiejkolwiek chęci do ucieczki z obozu, pytamy czy nie moglibyśmy zobaczyć bliższej okolicy piekarni w czasie przerwy obiadowej. Chodzi nam o obóz rosyjski. Kręci głową, ale paczka papierosów robi swoje.
– Weźcie tylko piłę i siekierę dla pozoru – mówi.
Idziemy w trójkę. Po kwadransie, za zakrętem, widzimy obóz. Ogromny teren odrutowanego piachu, na którym siedzą, leżą ludzie, właściwie mrowie ludzkie. Poza wiatą żadnych baraków, żadnych znaków, które wskazywałyby na zamiar rozpoczęcia budowy czegokolwiek, a to już jest wrzesień.
Przy powrocie Henri mówi – czy widzieliście tę nędzę? Dziękujmy Bogu, nie dotknęliśmy tego dna.
13 IX
Henri mówi, że do obozu przyjechali oficerowie polscy.
Pytam – skąd wiesz, że polscy?
– Noszą bonne carre (rogatywki), nie ma drugiej armii na tym świecie, która nosiłaby coś podobnego na głowie.
16 IX
Wieczorem przemykam się z duszą na ramieniu do wskazanego baraku. Rzeczywiście są. Widzę Marysia Brandysa, co za spotkanie, chodziliśmy razem na wydział prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Krótko opowiadamy nasze historie. Grupę oficerów uznanych za rasowo „nieczystych” wywieziono z Oflagu i nie wiadomo, dokąd jadą. Mają najgorsze przeczucia, czemu trudno się dziwić.
20 IX
Do obozu przyszła z Czerwonego Krzyża odzież używana, przeznaczona dla tych w obozie, którzy nie mają rodzin. Z tej okazji dostałem sweter bardzo ładny w kolorze błękitnym z karteczką. Miła Pani napisała kilka miłych słów kończąc je voudrai prendre soin de vous comme uue merę de guerre (chciałabym opiekować się panem jako matka wojenna). Zatrudniłem oczywiście sekretarza w redagowaniu równie miłej odpowiedzi na adres: M-me Anne Binot 10, rue des Arenes – Bourges.
25 IX
Pogoda dotychczas ładna pogorszyła się, koniec wylegiwania na trawce w przerwie obiadowej. Doceniamy ciepło w naszych pomieszczeniach. Przy przygotowaniu drewna do pieców, zwiększamy naszą prywatną „produkcję” drobnicy opałowej do kuchenek, cieszącej się dużym, uznaniem w obozie. Mimo deszczowej pogody, nie ustaje śpiew w obozie rosyjskim, odgłosy jego nadal dochodzą do nas.
30 IX
Byliśmy na seansie filmowym w świetlicy. Film Poncaralle bardzo patriotyczny, na tle życiorysu pułkownika z okresu wojen napoleońskich, z Piere Blanchard w roli głównej. Ten artysta przypomniał mi Symfonię Pastoralną oglądana tuż przed wojną, w której występował obok Michelle Morgan.
Wychodząc z seansu Henri mówi do mnie – Stanis va cherciie taxi (idź po taksówkę), nie mam zwyczaju wracać z kina do domu piechotą.
10 X
Szybkość posuwania się wojsk niemieckich w Rosji jest przerażająca. Propaganda rządu w Vichy na terenie obozu odżywa ze zdwojoną siłą. Postępy wojsk niemieckich potwierdzają obozowe bouteillon.
– Skąd one przychodzą? – Pytam oto Xavier.
– Mom vieux (mój stary), wiesz co to jest resistans (ruch oporu) we Francji? Ta organizacja istnieje również w obozie, tylko nikt o niej nie wie, ale każdy odczuwa jej obecność. La resistans inspire du courage ici. (Ruch oporu podtrzymuje naszą odwagę) Drugim zadaniem trudniejszym jest ściąganie z Komando do obozu nie mogących wytrzymać ciężkiej pracy, przede wszystkim intelektualistów. Są na to metody, dają one coraz lepsze rezultaty.
– Nie boisz się powierzać mi takich poufnych informacji? – pytam.
– Je sais, a qui je parle. (ja wiem do kogo mówię) A wiesz, dlaczego ty jeden z naszej grupy pozostałeś na Komando, a wszyscy inni szczęśliwie wyjechali?
– Nie wiem, dlaczego.
– Pomyśl, a jeżeli nie dojdziesz do sedna, to może kiedyś ci powiem.
Z przykrością stwierdzani niski poziom mojej inteligencji. Nie mogę zrozumieć związku między resistans, informacjami Xavier, a moim pozostaniem na Komando.
16 X
Handel kwitnie w obozie. Nic o tym nie wiedziałbym, gdyby nie propozycja „przedstawiciela” – jak sądzę, sfer finansowych obozu – kupna, sprzedaży moich blankietów listowych. Zapłata może być w prawdziwych markach niemieckich lub towarem. Nie mam zamiaru sprzedawać blankietów, chcę natomiast dowiedzieć się o szczegółach rynku. Niestety, mój rozmówca nie podjął tematu. Zastanawiam się jak „finansista” trafił do mnie i skąd miał wiadomość o „towarze”?
22 X
Dziś mija czterechsetny dzień za drutami.
26 X
Barak naszych oficerów jest pilnie strzeżony, wobec tego w niedzielę „podmieniłem” jednego z dwójki kucharzy, noszących tam codziennie zupę. Mój towarzysz nalewał zupę, miałem czas na rozmowę z Marysiem. Życie w Oflagu też ciężkie, inny tylko gatunek tego ciężaru. Nie pracują fizycznie, natomiast mają problem, czym wypełnić czas bardzo długiego dnia. Starają się organizować kółka naukowe czy literackie. Głód ich nawiedza, gdy brak paczek z domu, czy darów Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Maryś jest spokojny, mimo wielkiej niewiadomej, przed którą stoi.
– Mogło być gorzej – mówi – jednego z nas zamknięto w tutejszym więzieniu, a mogli zamknąć wszystkich.
Wachman pilnujący baraku przyszedł sprawdzić, dlaczego tak długo rozdzielamy zupę. Zrewidował nas i pogonił do kuchni.
W drodze powrotnej mój towarzysz pyta – gdzie nauczyłem się mówić po polsku? – Też wybrał sobie pytanie.
28 X
Grupy powracające z Komando kieruje się do łaźni, a ich odzież do dezynfekcji. Przyczyną jest pojawienie się tyfusu, który podobno mieli przynieść z sobą Rosjanie. To by tłumaczyło zwiększony ruch jeńców rosyjskich na drodze do ich obozu, obserwowany przez nas z piekarni.
1 XI
Nasi oficerowie opuścili obóz. Opowiadam Henri ich historię, nie wiem czy wyjechał również ten, którego zamknięto w więzieniu.
10 XI
Łaźnię i komory dezynfekcyjne odizolowano od obozu. Zorganizowano oddzielne Komando. Pracujących tam odseparowano z zakazem wstępu do obozu. Mieszkają w baraku przy łaźni. Cały obóz idzie pod prysznic, a mundury do dezynfekcji.
14 XI
Przez obozową łaźnię i dezynfekcję przechodzą również robotnicy cywilni różnych narodowości. Podwojono stan zatrudnionych w Komando, nazywanym przez nas „gazowym”. Obiekty te pracują bez przerwy, a zatrudnieni w kombinezonach, codziennie dezynfekowanych po pracy. Wiadomości przynoszą ci, którzy zaopatrują Komando gazowe w zupę i herbatę.
18 XI
Oddział zakaźny szpitala jenieckiego przepełniony. Są pierwsze przypadki śmiertelne.
20 XI
Mimo przedsięwzięcia środków ostrożności są pierwsze przypadki tyfusu w Komando gazowym. Dalsze zgony na tyfus w szpitalu.
24 XI
– Pocztę ogołocono z Niemców, zabrano wszystkich cenzorów, możesz spokojnie pisać do domu – informuje Xavier.
Pierwszy śnieg, dzień krótszy. Wcześniej dochodzą do nas śpiewy z obozu rosyjskiego. Poruszają wszystkich. Czy można mieć nadzieję przeżycia zimy na głodno, pod gołym niebem?
26 XI
W obozie Niemcy zorganizowali specjalne Komando zajmujące się pochówkiem zmarłych w obozie rosyjskim (tzw. Tod Komando (Komando śmierci)).
Relacja pracujących w tym Komando. – Rosjanie koczują w jamach wygrzebanych w piasku. Rano jest apel. Ci, co nie mogą powstać do apelu, są uznani przez Niemców za zmarłych. Tych zbierają Francuzi i ładują na wozy dwukołowe (charrette a bras), które sami ciągną do rowów, gdzie składają zmarłych. Nie mają pewności, czy wśród zebranych nie ma żyjących. Codziennie wywożą około osiemdziesięciu zmarłych.
27 XI
Pomyślne wiadomości z frontu wschodniego. Ofensywa niemiecka załamała się.
28 XI
Jeden z Komanda gazowego zmarł w szpitalu.
3 XII
Dwóch z naszej ekipy Luc i Gregoire, zwani traperami, od pierwszego opadu śniegu śledzą w lasku ślady zająca i zakładają wnyki. Dzisiaj przynieśli szaraka. Problem. Jak przenieść go przez kontrolę w bramie obozu? Ryzyko duże, wpadka to paka i utrata dobrego miejsca pracy. W przerwie obiadowej padają różne pomysły, wszystkie groteskowe i do śmiechu, bo jak by mogło być inaczej w tym towarzystwie. Propozycje. Przeprowadzić szaraka jako oswojone zwierzę domowe, ułożyć szaraka z talentem na szyi tak, aby mógł być uznany za futrzany kołnierz płaszcza, wojskowego, otoczyć szaraka śniegiem, polać wodą, zrobić kulę i zamrozić, a następnie dać pokaz nowej zabawy obozowej i przeturlać kule przez bramę obozową. Po wyczerpaniu wszystkich pomysłów Henri zdecydował – szaraka wsadzimy do naszego dużego szaflika, w którym nosimy zupę. Drzewce przeciągnięte przez ucha szaflika weźmie na ramiona dwójka najwyższych. Nigdy przy kontroli nie zaglądano nam do szaflika, dzisiaj też tego nie zrobią. Wieczorem w obozie Luc i Gregoire patroszą szaraka.
7 XII
Psychoza epidemii tyfusu ogarnia obóz. Faktem jest, że ekipa Komanda gazowego wchodzi w trzecią fazę wymiany. Tyfus nie oszczędza Niemców. Przerzut epidemii na obóz jest realny. Henri szuka zawsze dobrej strony w najgorszych zdarzeniach. I tutaj ją znalazł. Z miejscowości dotkniętych tyfusem zabrano wszystkich pracujących do obozu.
– Nie jednemu powrót do obozu może uratował życie – mówi Henri.
13 XII
Zamknięto kantynę, widocznie brakło towaru.
15 XII
Zmarł jeden z ekipy Komanda gazowego. Nie miałem z nim bezpośredniego kontaktu, Zwracał uwagę swoim wyglądem. Był to okaz zdrowia. Tuż przed wojną zaczynał karierę zawodowego boksera. Myślałem, kto jak kto, ale ten niewolę przeżyje.
17 XII
Smutny wieczór – wachman wylał nam kolację do piachu.
Za wiatą, z dala od baraku Henri gotuje zupę z resztek pozostałych po darach Czerwonego Krzyża. Na chwilę odchodzi, pozostawiając mnie do pilnowania „kuchni”. Znienacka, od strony osłoniętej wiatą, czort przyniósł wachmana. Kopnął „kuchnię” z wrzaskiem i zabrał mój numer identyfikacyjny. Henri rozpacza, nie z powodu wylanej zupy, ale mojej blaszki z numerem.
– Tu iras en tole a ma place. (pójdziesz do więzienia w moje miejsce) – Nie może darować swego odejścia, on gotuje on powinien iść en tole.
(do więzienia (w gwarze))
Tłumaczę, że jestem równie dobry do pójścia en tole, a wreszcie wszystko jedno, kto idzie, kuchnię prowadzimy wspólnie. Nic nie pomaga.
20 XII
Od wczoraj jestem en tole. Cela długości pryczy, która swoją szerokością i długością przypomina leżankę do plażowania. Brak siennika i koca. Wolna przestrzeń nie ma szerokości jednego metra. Nie ma ogrzewania, posadzka betonowa, zimno i wilgotno. Nie ma chleba ani ziółek, tylko zupa w południe. Brak okna, słaba żarówka przy suficie pali się bez przerwy.
22 XII
Momentem przerywającym monotonię jest przyjście kucharza z zupą i wiadomościami. Wychodzimy na korytarz z menażkami, do których kucharz wlewa nam zupę. Z ostatniej celi, a może to jest pierwsza, wychodzi wspomniany przez Marysia nasz oficer z różańcem w ręku.
24 XII
Dzień wigilijny. To już trzecie święta poza domem, chyba najsmutniejsze.
26 XII
Śniła mi cię Janka i Matka i nasze mieszkanie przy Piaseczyńskiej. Jest czas na rozmyślania nad przebiegiem zdarzeń niezupełnie zrozumiałych. W szpitalu siostra Juliette była zawsze troskliwa. Wyjątkową troskę okazała, gdy, opuszczałem szpital. Wyposażyła mnie wówczas w nową bluzę, płaszcz, bieliznę i wiele drobiazgów, również w zeszyt, ołówek i koperty do korespondencji. Lekarz niemiecki wizytował, co pewien czas naszą salę. Zatrzymywał się przy tych, którzy już dobrze chodzili, coś tam mówił, a towarzyszący mu Francuz coś tam notował. Po kilku dniach opuszczało salę paru pacjentów. Nie wiedziałem wówczas, o co chodzi, nie wiązałem wizyt lekarza niemieckiego z wyjazdami do obozu. W czasie ostatniej wizyty lekarz nie zatrzymał się przy moim łóżku, a Francuz nic nie notował. Lekarz niemiecki w obozie w czasie przeglądu naszego transportu narzekał w związku z moją osobą – na kierowanie do obozu jeńców nie wyleczonych. Zestawiając te fakty zadaję sobie pytanie, czy nie wyjechałem do obozu w miejsce Francuza wyznaczonego do transportu, o czym mogła wiedzieć siostra Juliette. Czy to możliwe? W obozie – jak wynika z obserwacji – przy wyjazdach (czy wymarszach) grupowych nie sprawdza się, kto stoi w szeregu tylko ilu stoi. Nie pamiętam już szczegółów jak to było w szpitalu. Ile dobroci doznałem od odwiedzających mnie w szpitalu, mogę teraz właściwie ocenić. Państwo Dulczewscy, rodzina emigrantów, naturalizowana we Francji, pierwsza znalazła mnie w szpitalu.
Wielką pomocą były wizyty Marii Szelągowej, Francuzki, która wyszła za mąż za Polaka i mówiła po polsku. Dzięki niej mogłem porozumieć się z siostrą Juliette – moją opiekunką. Obie panie zastanawiały się nad moją przyszłością. Pani Maria planowała wyprowadzenie mnie ze szpitala w ubraniu cywilnym, gdy będę mógł normalnie chodzić.
– A co będzie, gdy ucieczka nie uda się? – Tłumaczy pani Maria słowa siostry.
Postanowiono więc przygotować mnie również na ewentualny pobyt w obozie jenieckim. Po wypadkach, które zdarzyły się w czasie zajmowania szpitala przez Niemców (zastrzelono wówczas trzech naszych, którzy w odwrocie szukali tutaj schronienia), siostra proponowała, abym zataił moją narodowość, jak również przynależność do jednostki polskiej, a podał formację francuską, najlepiej sanitarną.
W kilka dni później otrzymałem na kartce pytania z odpowiedziami, z którymi mogłem spotkać się w obozie przy rejestracji czy też identyfikacji. Tekst był w dwóch językach, francuski pisany fonetycznie alfabetem polskim. Uczyłem się tego na pamięć. Były to pierwsze lekcje nauki nowego języka.
Czy można wszystko przewidzieć? W czasie rejestracji padło pytanie, którego nie było na mojej kartce. Tylko dzięki przytomności umysłu Francuza prowadzącego rejestrację nie było wpadki.
Od pani Marii dowiedziałem się, w którym dniu resztki mojej dywizji przekroczyły granicę Szwajcarii. Mnie do tego szczęścia zabrakło kilku dni. Dostałem od niej, między innymi, książkę. Nie wiem, czy mógłby ktoś znaleźć cenniejszy prezent w mojej sytuacji. Było to bardzo wczesne wydanie Pana Tadeusza. Nie długo się cieszyłem. Książkę zabrano mi pierwszego dnia w obozie.
Jak można szukać nadziei w chwilach ciężkich? Koniec czerwca, upał niemiłosierny, ktoś z Czerwonego Krzyża roznosi soki owocowe, stawia przy łóżkach jedną, dwie lub trzy butelki. Dostałem dwie butelki i od razu refleksja „in plus”. Nie jest tak źle, gorzej byłoby, gdybym dostał trzy. Dzisiaj, gdy myślę o tym dniu widzę to, czego nie chciałem widzieć wówczas. Ten spieszący się bidula, z Czerwonego Krzyża nie miał czasu ani możliwości rozeznania stanu każdego z nas, butelki rozdawał bez namysłu.
Dzisiaj Henri wymienił kucharza, przynosi i rozdziela z konwi zupę. Zaczyna od naszego oficera, stojącego jako pierwszy na lewym skrzydle. Oddaje mu honory, a potem nalewa zupę. Wiem, dzisiaj zupa będzie dla niego smaczniejsza. Podchodzi na końcu do mnie, jestem ostatni na prawym skrzydle. Odczepia od konwi swoją menażkę z zupą, a zabiera moją pusta mówiąc – Tu as l'oeil sur la gamelle (zwróć uwagę na menażkę) i ucieka szybko. W zupie znajduję pudełko sardynek. Wczoraj przy rozdziale zupy sąsiad z lewej strony żegna się, wychodzi z paki. Dzisiaj widzę karteczko na drzwiach jego celi: Je reviens tout de suite. (zaraz wracam) Nie wiem gdzie jest granica poczucia humoru u moich towarzyszy. Tę karteczkę zostawił dla nas, na pocieszenie.
Nie wiele pamiętam z pierwszych dni w szpitalu. Przez długie godziny leżałem na dziedzińcu w upale, nie wiem dlaczego. Później dowiedziałem się od siostry Juliette, poprzez panią Marię, o kolejności udzielania pomocy rannym. Pierwszeństwo mają lekko ranni, bo po wyleczeniu mogą wrócić do szeregu, natomiast inni takiej nadziei nie dają. Była późna pora. Po operacji zbudziły mnie bóle i wybuchy pocisków. Leżałem w sali o oknach otworzonych na przestrzał. Świst pocisków szedł po ich linii, co czyniło zabawne wrażenie, jakby one wlatywały przez jedno okno a wylatywały przez drugie.
Późną nocą, przy głębokiej ciszy, wszedł do sali oświetlonej teraz niebieską żarówką, zakonnik. Coś powiedział. Jak później dowiedziałem się, zawiadomił nas o zajęciu szpitala przez Niemców. Był to dzień 17 czerwca.
Jak wynika z kresek codziennie skreślonych w zeszycie, jutro wracam do baraku, ale nie wrócę do piekarni, moje miejsce jest już na pewno zajęte. Co przyniesie los w najbliższych dniach, najprzemyślniejszy i najzłośliwszy reżyser zdarzeń?
(brak tekstu dalszego)