Pewnego czerwcowego dnia 2004 roku zadzwonił do nas, dawno niewidziany Staszek – autor wspomnień ze Stalagu II B w Hammerstein, ale wtedy jeszcze nic o nich nie wiedziałem. Staszek przede wszystkim jest kimś, kto wnosił w nasze dawne, taternickie lata szczyptę rozwagi i rozsądku, który zawsze miał wśród nas autorytet, kogo lubiliśmy, lubimy i szanujemy.
– Wpadniesz do nas – spytałem ucieszony.
– Tak, ale wpierw chciałbym się spotkać z tobą na mieście.
Następnego dnia, już pół godziny wcześniej niż się umówiliśmy, krążyłem w okolicach Bliklego gdzie mieliśmy się spotkać. Zobaczyłem go pierwszy, szedł sprawnym krokiem jakby jego lata gdzieś tam dawno się zatrzymały, a przecież – pomyślałem – ostatni raz wspinaliśmy się razem pewnie ze trzydzieści pięć lat temu.
W małej herbaciarni przy ulicy Chmielnej rozmawialiśmy bardzo długo. Wspominaliśmy biwaki w kolebie i herbatę z menażki, i zimową wspinaczkę od północy na Zamarłą Turnię, przyjaciół i lawinę z Gładkiej Przełęczy. Podczas tej rozmowy nie wspomniałem, ale zawsze pamiętam docenioną znacznie później reakcję Staszka sprzed ponad trzydziestu lat. Wspinaliśmy się z Andrzejem Gardasem bez asekuracji w skałkach Rzędkowickich. Wtedy jeszcze takie wspinaczki, niepotrzebnie ryzykowne, były bardzo źle widziane w klubach wspinaczkowych.
Byliśmy właśnie w górnych fragmentach nadzwyczaj trudnego Filaru Lechfora, gdy na nasze nieszczęście pod turnię podeszło całe towarzystwo klubowe. Piotr groził, że nas wyrzucą z Klubu, ja wszystko starałem się obrócić w żart, gdy nagle z góry sfrunęła lina... To Staszek nie wdając się w niepotrzebne rozmowy wybiegł na szczyt okrężną drogą – przywiąż się – krzyknął tylko do mnie, bo Andrzej, który był kilka metrów wyżej już kończył wspinaczkę. Do liny jednak się nie przywiązałem, bo mi nie pozwalała młodzieńcza ambicja, ale ten czyn Staszka doceniłem, chociaż dopiero po wielu latach zrozumiałem, że nas tak bardzo ceniących sobie smak ryzyka, uczył cenić życie. Teraz, gdy czytam Staszka wspomnienia ze Stalagu wiem, że taki był już wtedy, pełen szacunku dla życia innych.
Wspomnienia Staszka, spisywane w Stalagu, w zeszytach ołówkiem, pozacierane, odcyfrowała z trudem i przepisała Marta Mann, również taterniczka. Gdzieś tam minęliśmy się w górach i nigdy nie poznali w tamtych latach, a dziś mam pracowicie wystukanych przez nią na maszynie ponad sto stron tekstu. Marta Mann wraz ze swoją partnerką Reginą Duchniewicz zginęła 27 sierpnia 1970 roku w ścianie Modrej Turni w Tatrach Słowackich. Jak wspomina Zbigniew Lesnobrodzki: Tragicznego dnia wyruszyły do Dolinki Jastrzębiej z zamiarem wejścia żlebem na Kołową Szczerbinę, a z niej – granią na Kołowy Szczyt. O godzinie dwunastej widziano je na śniegu, później wszystko zasnuła mgła. O piętnastej usłyszano z tej okolicy odgłos lawiny kamiennej i o godzinie piętnastej zatrzymały się wskazówki zegarka jednej z nich. Znaleziono je następnego dnia u podnóża ściany Modrej Turni – związane nienaruszoną liną.
Dziś czytam na pierwszej stronie, przepisanych przez Martę, Staszka wspomnień: Tomkowi z wdzięcznością za pamięć. Stanisław 20 XII 03.
– Widzisz – mówi Staszek – chciałem już tobie te wspomnienia ofiarować w ubiegłym roku, ale jakoś nie wyszło...
Bardzo ucieszyłem się z tego tak cennego daru, dokumentu pisanego z poświęceniem, na bieżąco w Stalagu II B. Czytam i myślę czy zasłużyłem, aby go otrzymać i czy potrafię go nie zmarnować. Ale nie ma już Tej, której ta dedykacja w pełni się należy.
Przytoczę jeszcze kilka zdań wspomnień Waldemara Betlejewskiego: Dzisiaj też jest piękny dzień, pierwszy dzień jesieni: pulsuje ciepłem powietrze doliny, szemrze lśniący potoczek spod Czarnego, zbocza Tatr Bielskich są jak paleta impresjonisty, a tylko czuby Durnych i Łomnicy posiwiały szronem. Powtarzamy z Krzysztofem drogę, którą Wy zamierzałyście przejść. W żlebie werżniętym w ramiona Kołowego i Czerwonej Turni utrwaliły się na śniegu odciski palców. Czy Twoich? Czy może Twoich, Marto? Wyżej rumowisko świeżych bloków w głęboko wytopionej ciepłem szczelinie brzeżnej. To tutaj!.. Miałyście w kieszeniach czerwone kamyki-talizmany... Chciałyście wejść na Kołową Szczerbinę, lecz tuż przed jedynymi trudnościami progu skorzystałyście z zaproszenia trawiastego zachodu, wiodącego w ścianę zdradliwej Modrej Turni. A kiedy się skończył, poszłyście wyżej w płyty, którymi nie wiedzie żadna droga...
I na zakończenie fragment wiersza Reginy, partnerki Marty:
...Powiedz, jak szukasz w ciemności
Ty, która nagle utraciłaś światło
Gdy ziemia uleciała spod stóp
Lekko jak piłka?...
Tak, „Ty, która nagle utraciłaś światło”, ocaliłaś swoją mrówczą pracą, wgryzaniem się w wyblakłe i pozacierane słowa i zdania – skrawek tak ważnej pamięci.
Tomasz Wasilczuk
Droga do Francji
Kartę mobilizacyjną otrzymałem dnia 28 sierpnia 1939 r.
Nasz oddział nie zdążył wziąć udziału w walkach. Przyszedł rozkaz wycofania się na wschód. W dniu 17 września, po drobnych utarczkach z wojskami wschodniego sąsiada przekroczyliśmy o północy granicę rumuńską. Po wielu dniach znalazłem się w obozie dla internowanych żołnierzy polskich. Rejon Delty Dunaju, piękne tereny, mnóstwo ptactwa, raj dla ornitologów. Otaczająca nas przyroda pięknie barwiona jesienią pozwalała choć na chwilę zapomnieć o brudach naszych baraków i trudnych warunkach życia. Niestety tereny te były bardzo niezdrowe, malaryczne. Wkrótce pojawiła się dyzenteria i malaria, a potem pierwsze krzyże nagrobne.
Myśl o ucieczce zrodziła się szybko. Polskie służby dyplomatyczne pracowały normalnie mimo klęski wrześniowej i udzielały internowanym wszelkiej pomocy, również w ucieczkach z obozu. Dostarczano to, co było potrzebne, informowano, co jak i gdzie.
W październiku „urwaliśmy się” z konwoju. A było to tak – pewnego dnia przyjechali jacyś oficjale rumuńscy, którzy szukali kierowców. Sytuacja była taka, że nasze wojska przekroczyły granicę z dużą ilością samochodów, które oczywiście zarekwirowali Rumuni. Brakowało im jednak kierowców. Zgłosiło się nas wielu, ja też, chociaż kierowcą nie byłem. Wiedzieliśmy, w którą stronę pojedziemy i ten kierunek nam odpowiadał.
Załadowali nas na ciężarówkę z jednym tylko strażnikiem. Gdy podjeżdżaliśmy pod górę i ciężarówka zwolniła, odpięliśmy szybko burty i wyskoczyliśmy. Jeden strażnik nie miał szans nas zatrzymać. Zdjęliśmy mundury, a pod spodem mieliśmy ubrania robocze. Dalej wędrowaliśmy pieszo w kierunku Tulczy. Tam udaliśmy się pod wskazany przez rodaków adres. Byliśmy zaskoczeni liczbą Polaków. W tej gromadzie spotkałem znajomego z Warszawy, Zbigniewa Ciesielskiego, który poinformował mnie o sytuacji. Był w Bukareszcie. Sprawę przejazdu pociągiem załatwił z konduktorem posługując się banknotem o odpowiednim nominale. Z Rumunii można było wyjechać w każdej chwili i w dowolnym kierunku, jeśli uzyskało się wizę wyjazdową. To niestety, nie było łatwe. Prefektura miejscowa wydawała dziennie kilkanaście wiz dowolnie wybranym osobom z tłumu uchodźców oblegającego budynek Prefektury. Podobno trwały targi między Ambasadą a Prefekturą o wysokość opłat wizowych. Rumunia była przepełniona ewakuowaną ludnością polską. Liczbę uchodźców oceniano na dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Było więc o co się spierać.
Historia Zbigniewa była następująca. Zmobilizowali go do specjalnej jednostki. Ewakuowani z Warszawy rozproszyli się w drodze. Zbigniew prowadził zarekwirowaną „Tatrę” mając w niej szefa i dwóch towarzyszy. „Tatra” miała defekt, trzeba było ją pchać, aby ruszyła z miejsca. Zbigniew ukończył kurs tuż przed wojną, samodzielnie przejechał dziesięć kilometrów. Problemem były tłok na drodze i brak paliwa. Zatrzymali się z pustym bakiem w Trembowli. Na bocznicy kolejowej stała cysterna – jak się okazało – z resztkami paliwa. Koło cysterny tłok i bijatyka o dostęp do zaworu. W czasie, gdy zastanawiali się co robić dalej, nadleciały samoloty niemieckie. Tłum szybko rozproszył się, a Zbigniew z towarzyszem dobiegli do cysterny, gdy pierwsza bomba eksplodowała obok stacji kolejowej. Zaczęli sączyć paliwo do kanistra i butelek, nie bacząc na to, co się obok dzieje.
Rankiem 17 września usłyszeli strzały. Zatrzymali się, szef rozkazał palić dokumenty w przydrożnym rowie. W tym czasie nadjechał z przeciwnej strony czołg i ostrzelał ich. Zbigniew skoczył do „Tatry”, inni padli na ziemię. „Tatra” raz nie zawiodła i ruszyła. Uciekli. Nocą dojechali do granicy rumuńskiej. Nie byli umundurowani, granicę przekroczyli jako uchodźcy. Szef ulotnił się na granicy. Zbigniew nie mając mapy i nie znając Rumunii jechał zawsze za samochodami z rejestracją polska. Karmieni i zaopatrywani w paliwo przez „Czerwony Krzyż” dojechali do Tulczy.
– Gdyby szef rozkazał palić dokumenty na szosie a nie w rowie, prawdopodobnie nie mógłbym opowiedzieć tej historii – zakończył Zbigniew.
W Tulczy rodacy radzili sobie jak mogli. Sprzedawali co mieli, również samochody, którymi przyjechali do Rumunii. Zbigniewowi i jego towarzyszom udało się sprzedać zarekwirowaną „Tatrę” z trzema dziurami w karoserii po kulach. Aktu kupna i sprzedaży dokonano w urzędzie miejskim. Nikt nie pytał o tytuł własności samochodu. Kupujący wręczył urzędnikowi kilka banknotów za usługę.
– Rumunia jest krajem wszelkich możliwości – twierdził Zbigniew. Dwóch podoficerów lotnictwa przyjechało ciężarówką wojskową do Tulczy. Nikt ich nie zatrzymał po drodze, nie zarekwirował samochodu i nie wsadził do obozu dla internowanych. W Tulczy sprzedali ciężarówkę i w mundurach pojechali do Bukaresztu. Po trzech tygodniach przysłali pocztówkę z pozdrowieniami z Aleksandrii.
– W Tulczy Zbigniew zaproponował mi miejsce w pokoju, który wynajmował z towarzyszami ucieczki z Warszawy: Zygmuntem Jóźwiakiem laborantem i Eugeniuszem Dylem podporucznikiem służby czynnej. Dał mi pieniądze na moje wydatki. Kupiłem na targu za grosze marynarkę i spodnie, oczywiście nie pasujące do siebie.
Zbigniew utrzymywał kontakt z Ambasadą. Wezwano go do Bukaresztu i wrócił z paszportem i wizą. Wyjechał do Francji przez Zagrzeb, Triest, Mediolan, Turyn i Modenę graniczącą z Francją. Wkrótce przyszła kartka pocztowa od niego, zapisana dwustronnie, pełna optymizmu, z kolorowymi flagami trzech państw: Francji Wielkiej Brytanii i Polski, umieszczonymi w miejscu przeznaczonym na znaczek pocztowy.
Tymczasem uregulowano sprawę zaopatrzenia uchodźców. Wyznaczono kilka miast, w których uchodźcy będą otrzymywali stałe zapomogi miesięczne. Ponieważ kończyła się gotówka opuściliśmy Tulczę i na dalszy pobyt w Rumunii wybraliśmy miasto Piteszti.
W Piteszti zastaliśmy dobrze zorganizowaną naszą społeczność. Wynajęliśmy pokój przy Strada (ulica) Negru Voda (nazwa ulicy) duozecziopt (Nr 28). Było to w listopadzie 1939 roku.
Na początku 1940 roku powiadomiono nas o wyjazdach ochotników do armii tworzonej przez rząd emigracyjny we Francji i na Bliskim Wschodzie. Zgłaszać się mogli mężczyźni zdolni do służby wojskowej, którzy nie przekroczyli czterdziestego roku życia. Zgłaszają się wszyscy z małymi wyjątkami. Przeszliśmy badania lekarskie. Listy ochotników wysłano do Bukaresztu.
Otrzymaliśmy wiadomość o terminie naszego wyjazdu. Ponieważ nazbierało się trochę drobiazgów, kupiłem walizkę. Chciałem również zabrać koc i potrzebny był mi pasek do związania go z walizką. Dostałem adres rzemieślnika, u którego mogę zamówić pasek. Znalazłem go na peryferiach w jednej izbie z gromadką małych dzieci. Tu zobaczyłem jak bardzo biednym krajem jest Rumunia. Pasek odebrałem w dniu wyjazdu. Był solidny, szeroki, wykonany z grubej skóry. Zostawiłem rzemieślnikowi wszystkie pieniądze, jakie miałem, może nie tyle z dobrego serca a raczej z przyczyny bardziej prozaicznej – te pieniądze nie były mi potrzebne. Dla rzemieślnika przedstawiały jednak pewną wartość, bo dziękował mi „z łezką w oku” i ściskał moją dłoń. Oczywiście, nie znałem dobrze języka rumuńskiego, zrozumiałem jednak, że życzy mi szczęśliwego powrotu do domu.
Do Zagrzebia wyjechaliśmy w trójkę mając w kieszeni paszporty z wizami, bilety kolejowe, kilkanaście dinarów i adres noclegu. Następnego dnia przez Belgrad pojechaliśmy do Splitu. Kwaterowaliśmy w budynku „Jadrańskiej Straży” – organizacji młodych żeglarzy. Tu zbierali się ochotnicy z Rumunii i Węgier. Ci z Węgier patrzyli na tych z Rumunii z drwiącym uśmiechem i pogardą, jak na dobrze ubranych turystów z dużymi bagażami i nazywali „baronami”. I słusznie. Oni przekraczali granicę w trudnych warunkach, bezpośrednio po ucieczce z obozu, w łachmanach, z przysłowiowym ręcznikiem i szczoteczką do zębów. Wszyscy czekaliśmy na statek. Każdego dnia przybywali nowi ochotnicy. Duży tłok. Nadwyżka wyjechała do greckiego portu Pireusu. Dwie linie: Split – Marsylia i Pireus – Marsylia obsługiwały dwa statki. „Warszawa II” z kapitanem Tadeuszem Meissnerem na pokładzie i statek armatora greckiego „Patris”.
Mieliśmy pełną swobodę poruszania się po mieście i okolicy, byle nie dużymi grupami. Po dwóch tygodniach oczekiwania wpłynął do portu „Patris”. W nocy opuszczaliśmy kwaterę trójkami, w odstępach co kilka minut. Nie zatrzymując się w porcie wchodziliśmy po trapie na zaciemniony statek. Split opuściliśmy o świcie. „Patris”, gdy zaczął się sztorm strasznie skrzypiał, jakby za chwilę miał się rozpaść. Wszyscy, którzy chowali się pod pokładem chorowali. Zostałem na pokładzie. Tam wystawione były kosze z pomarańczami i tylko nimi się żywiłem. Do Francji dotarłem w całkiem dobrej kondycji.
Z Marsylii przewieziono nas do obozu przejściowego w Carpiagne. Tu rejestrowano ochotników i odsyłano do właściwych jednostek wojskowych. Pierwszy wyjechał Eugeniusz, był oficerem zawodowym. Mnie posadzono za jednym ze stołów, przy których rejestrowano ochotników zgłaszających się z czterech stron świata. Zgłosił się również ochotnik z Kanady, rocznik 1909. Twierdził, że jest Polakiem, tylko zapomniał mowy ojczystej. Jego rodzice wyjechali do Francji i tam się urodził. Wcześnie opuścił dom rodzinny i ruszył w świat. Mówił po francusku, znał również język angielski. Gdy prowadzący rejestrację polecił tłumaczowi zapytać go czy nie pamięta choćby jednego słowa polskiego, pochylił głowę i wydawało się, że w tej głowie szuka czegoś. Po dłuższym namyśle zaczął mówić „Ojcze Nasz”, gwarą góralską.
Zastanawiałem się, co powoduje ludźmi, że jest taki tłok przy rejestracji ochotników do armii Generała Sikorskiego.
Otrzymałem przydział do II Dywizji Strzelców Pieszych, a Zygmunt pozostał w Carpiagne. Potem było szkolenie wojskowe, które nazywaliśmy „podchorążówką”. Moja Dywizja kwaterowała w Parthenay i Bressure, a potem wyruszyliśmy na front.
Niemcy wkroczyli do Francji. II Dywizja Strzelców Pieszych osłaniała odwrót wojsk francuskich wycofujących się w kierunku południowym. Na terenie jednego z fortów z pierwszej wojny światowej, zostałem raniony odłamkiem pocisku i kontuzjowany fragmentami muru, który się na mnie zawalił. Dostałem się do szpitala. Czekałem długo na operację, bo pierwszeństwo mieli lżej ranni. Tymczasem oddziały II Dywizji Strzelców Pieszych przekroczyły granicę szwajcarską.
W czerwcu 1940 roku leżałem we francuskim szpitalu poraniony i na dodatek jeszcze kontuzjowany. Gdy pierwszy raz spróbowałem wstać z łóżka, zobaczyłem pasek przecięty w miejscu, w którym byłem opasany dwukrotnie, trzy jego części wisiały „na włosku”. Pomyślałem nie bez satysfakcji – to robota odłamka, czyżby dzięki paskowi ominęła mnie okazja chwalebnego przekroczenia progu wieczności? Odbierając mundur we Francji nie dostałem paska do spodni. Wykorzystałem ten z Rumunii, którym mogłem się opasać prawie dwukrotnie.
Niemcy opanowali szpital. Ponieważ krążyły wieści o rozstrzeliwaniu żołnierzy polskich, doradzono mi, abym udawał Francuza i to najlepiej z oddziału sanitarnego. Nie znałem francuskiego, więc nauczono mnie tylko kilku zdań, jakie będą potrzebne przy rejestracji jeńców przez Niemców. I tak zaczęła się moja historia – historia Polaka, który udawał Francuza w Stalagu II B w Hammerstein.