Tępienie kaszubszczyzny i polszczyzny w czasach pruskich
W połowie XIX wieku interesujący nas tu dialekt „słowiński” był najdalej na północny zachód wysuniętym obszarem, gdzie znaczna część ludzi mówiła po kaszubsku. Granicą zasięgu kaszubszczyzny w tym rejonie był wtedy zachodni brzeg jeziora Gardno (do Słupska było stąd dwadzieścia parę kilometrów). Co prawda, nieco bardziej na południe Pomorza, w rejonie tzw. Gochów kaszubszczyzna sięgała nawet nieco dalej na zachód (aż pod Miastko). Ale proces germanizacji wciąż postępował i w połowie XIX wieku nabrał rozpędu.
O ile przedtem, jakieś sto, czy dwieście lat wcześniej, w Zachodniopomorskim Księstwie starano się, w miarę możliwości docierać do kaszubskiego ludu z nauką chrześcijańskich zasad moralnych i z głoszeniem Słowa Bożego w rodzimej mowie (w zasadzie polszczyzną, okraszoną kaszubizmami), to już w pierwszej połowie XIX wieku w sposób radykalny zmierzano do narzucenia Kaszubom języka niemieckiego. Używano przy tym podstępnych środków, gdyż jak ostrzegał swoich kamratów prepozyt słupski Haken, Kaszubi są bardzo przebiegli i mogliby się spostrzec, że są niemczeni. Wprzęgnięto w to dzieło szkolnictwo podstawowe oraz protestancki Kościół. Wiadomo, że protestanccy duchowni są, podobnie jak nauczyciele, etatowymi funkcjonariuszami machiny państwowej.
Jak pisze prof. Zygmunt Szultka w książce „Studia nad rodowodem i językiem Kaszubów” (str. 52): „Decydująca walka o język polski w zborach i szkołach synodu słupskiego rozegrała się już w latach 1775 – 1810, za prepozytów Ch. W. Hakena i Freyschmidta. (…) Podstawę prawną stanowiła ordynacja szkolna Fryderyka II z 1763 r. oraz (…) reskrypt z około 1775 r. Pierwszy dokument wprowadzał w szkołach elementarnych obowiązek nauczania po niemiecku. Drugi stanowił, że kaszubskie parafie należy obsadzać pastorami, którzy nie znali języka polskiego. (…)”.
Tę politykę, mającą na celu usunięcie języka polskiego („słowińskiego”) ze szkół i zborów i w rezultacie – zniemczenie Kaszubów Z. Szultka opisuje obszernie w książce pt. „Język polski w Kościele ewangelicko-augsburskim na Pomorzu Zachodnim od XVI do XIX wieku”[1].
Rosyjski językoznawca Aleksander Hilferding, który przybył w nasze strony w 1856 r. zacytował w swojej książce pt. „Ostatki Słowian na południowym brzegu Bałtyckiego Morza”[2] wypowiedź jednego z lokalnych przedstawicieli władz, przetłumaczoną z j. niemieckiego, którego ostatnie słowa brzmią: „Pragniemy skończyć z Polakami na Pomorzu, tak też chcemy uczynić”.
Rzut oka na Gdańskie Pomorze w XIX wieku
Kaszubi w XIX wieku nie tylko na terenie Zachodniego Pomorza, stanowili przeszkodę na drodze do pełniejszej integracji narodowej protestanckiego (i masońskiego…), prusko-niemieckiego państwa. Także na Gdańskim Pomorzu, tj. na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej, zwłaszcza w ramach ideologii tzw. Kulturkampfu w II połowie XIX wieku próbowano systemowej germanizacji, która dotyczyła nie tylko Kaszubów, ale też innych polskich mieszkańców tego regionu. Program germanizacji trafił jednak na opór ze strony katolików. Nie był to jakiś czynny opór, lecz samo to, iż używano polskiego języka w katechizacji i podczas kazań w kościele sprawiało, że kto przynależał do Kościoła katolickiego, identyfikowany był z polskością. Oczywiście byli także Niemcy wyznania katolickiego (np. większe ich skupisko we wsiach tzw. Kosznajderii, koło Chojnic. Ale jeśli chodzi o ludność wiejską, to na terenie Pomorza Gdańskiego protestanci (Niemcy…) byli w mniejszości. Zaś ogólnie w prowincji Zachodnich Prus istniała w połowie XIX w. mniej więcej równowaga liczbowa katolików i protestantów, ze względu na ogromną przewagę tych ostatnich w miastach, takich jak Gdańsk czy Toruń. Tych protestantów i w ogóle Niemców państwo pruskie starało się wspierać na różne sposoby.[3]
Kościół „polski” na Gdańskim Pomorzu, głosząc prawdy wiary i ucząc pieśni w języku polskim, od wieków zapewniał łączność z polską kulturą, w czasach panowania Krzyżaków i później Prusaków. Kaszubi tutejsi mieli świadomość wspólnoty z Polską. Nie żyli przecież na jakiejś oddalonej od cywilizacji wyspie. Wiadomo też, że Gdańskie Pomorze to w XIX wieku nie tylko Kaszuby, ale też, na południu Kociewie, Bory Tucholskie, Krajna i część ziem po wschodniej stronie Wisły[4].
Od drugiej połowy XIX w. mimo ucisku germanizacyjnego, następowała, po tzw. Wiośnie Ludów częściowa demokratyzacja pruskiego państwa. Pojawili się z czasem w berlińskim Reichstagu także posłowie reprezentujący interesy polskiej mniejszości narodowej. Ważną rolę odegrały polskie gazety, wychodzące w Grudziadzu i Pelplinie, abonamentowane, również na Kaszubach.[5] W rezultacie tego, na przekór uciskowi germanizacyjnemu, większość Kaszubów-katolików w XIX w. utożsamiała się coraz bardziej z polskością.
Porównanie sytuacji narodowej po stronie „słowińskiej” i polskiej w XIX wieku
Inaczej było w tych czasach na terenach „słowińskich” w okolicy jezior Łebsko i Gardno, gdzie Kaszubi już dawno oswoili się z protestantyzmem i byli w miarę lojalnymi obywatelami prusko-niemieckiego państwa. Jak pisałem wyżej, nie mieli oni w luterańskim Kościele oparcia dla obrony przed zniemczeniem, a raczej wprost przeciwnie. Tzw. prosty lud „słowiński” zdawał sobie sprawę z bliskości kaszubskiej mowy z polszczyzną, ale raczej nie miał polskiego poczucia narodowego[6]. Ten lud zajęty był ciężką robotą i pokonywaniem codziennych problemów bytowych. W tej sytuacji zanik kaszubskiej mowy był tylko jednym z elementów jego niedoli. Znajdując się od wieków poza granicami Rzeczypospolitej „Słowińcy” nie mieli co liczyć na pomoc ze strony polskiej, w sprawie podtrzymania swojej słowiańskiej tożsamości. Elit kaszubskich na tym terenie też nie było[7]. Droga awansu społecznego wiodła tam tylko poprzez przyjęcie niemieckiej kultury i języka.
Zaś w odległej Warszawie czy Łodzi mało kto wiedział czy pamiętał o tym, że istnieje jeszcze jakiś, taki nie całkiem polski… lud pod Słupskiem. Więc komu by tam przyszło do głowy upominać się o ratowanie „Słowińców” przed germanizacją?
W ciągu XIX w. wielu zamożniejszych warszawiaków i Polaków z innych polskich regionów spędzało wakacje nad morzem, w „Sopotach”. Wśród nich znajdujemy J. I. Kraszewskiego, O. Kolberga czy H. Sienkiewicza oraz M. Skłodowską. Ale mimo to istniejące za pruską granicą Pomorze, dla ogółu Polaków było ziemią prawie tak egzotyczną, jak dziś jakaś tam Tajlandia[8].
O prawa Kaszubów do nauki w polskim języku upomniał się w 1842 r. gdański pastor K. Celestyn Mrongowiusz, w liście skierowanym do króla pruskiego. Ale czasowe przywrócenie tej nauki, w rezultacie interwencji Mrongowiusza nie objęło jednak terenów „słowińskich”.
Mrongowiusz, pochodzący z Olsztynka na Mazurach nie reprezentował sobą typowego Polaka. Był on gdańskim pastorem i nauczycielem języka polskiego, oraz językoznawcą i autorem podręczników do nauki języka polskiego oraz słowników niemiecko-polskich. Sporządził on też krótki słownik wyrazów kaszubskich i odbył, w latach 1826 i 27 dwie wyprawy na Kaszuby, m.in. do nadłebskich wsi Cecenowo i Główczyce. Òn też, obok F. Ceynowy przyczynił się też do odwiedzin tych stron przez rosyjskich językoznawców, o czym będzie mowa niżej[9].
Wiadomo, że w owym czasie tamtejsi Kaszubi i Kaszubki wchodzili w związki małżeńskie z Niemkami / Niemcami i w tych, niedawno jeszcze „słowińskich” rodzinach niemczyzna stawała już czymś naturalnym[10]. Młodzież tamtejsza, w połowie XIX wieku była już (chyba w większości) oderwana od swych narodowych, słowi(a)ńskich korzeni. A przestając ze swoimi rówieśnikami już zniemczonymi, w szkole i poza szkołą, dzieci stopniowo przestawiały się na język niemiecki. W tych warunkach rodzice nie bardzo mieli wpływ na te sprawy i sami (też dla własnego dobra) uczyli się niemieckiego, np. pomagając dzieciom przy odrabianiu lekcji. Więc także oni coraz częściej zwracali się swych dzieci raczej po niemiecku.
W ogóle dla óczesnych Kaszubów niemiecki był językiem przydatnym w kontaktach na obszarach niemieckojęzycznych w całej środkowej Europie. Zaś lokalnie, dla Kaszubów z opisywanych okolic był to język umożliwający zdobycie lepiej płatnej pracy, w Słupsku, czy w małej Łebie. Większość młodych mężczyzn odbywała też służbę w wojsku, gdzie językiem komend była niemczyzna, zaś kaszubszczyznę tępiono. Dla ubogich rolników czy rybaków służba wojskowa była również jedną z niewielu dziedzin dających szansę na poprawę sytuacji materialnej i awansu społecznego. Jest dość znanym faktem, iż synowie drobnej i biednej szlachty kaszubskiej wstępowali (albo byli też siłą porywani i wcielani) do szkół kadetów w Słupsku[11] i nierzadko osiągali nawet rangę generałów[12].
Pojawienie się w okolicach Łebskiego jeziora rosyjskiego językoznawcy A. Hilferdinga (w 1856 r.) było wydarzeniem przerywającym na chwilę marazm panujący wśród miejscowego ludu. Hilferding wspomina o pewnym 80 letnim starcu, który stanowił godną uwagi osobistość w okolicy Kluk. Pisze: „Z jakąż dziecięcą radością powitał on mnie, gdy się dowiedział, że ja przybyłem do Kleczycy głównie po to, aby się przekonać, czy tam jeszcze ludzie mówią po słowińsku [mówił on]: – Otòż ja wam dowodziłem, że nasz język jeszcze nie jest wcale tak niegodziwym, skoro aż z moskiewskiej ziemi przyjeżdżają do nas, aby go się nauczyć! – Słowa te powtarzał kilkakrotnie z zadowoleniem ludowi, który zbiegł się w gromadkę, aby zobaczyć "cudzoziemca”.
Hilferding też pisze: „Wspominali oni także, co za radość była dla rekrutów wziętych z ich wsi do landwehry, gdy ci usłyszeli, stojąc kwaterą w Dolnych Łużycach (w r 1850), mowę słowiańską i rozmawiać tam mogli z ludźmi swym narodowym językiem.” Dolne Łużyce, to okolice Chociebuża i Zgorzelca (Cottbus, Goerlitz). Jednym z tych rekrutów był pół stulecia lat później informator, F. Lorentza, 75 letni rybak, który właśnie o tym pobycie na Łużycach opowiada. Ten tekst, zamieszczony w książce "Wybór polskich tekstów gwarowych” (WPTG), nr 427.
[1] Zygmunt Szultka „Język polski w Kościele ewangelicko-augsburskim na Pomorzu Zachodnim od XVI do XIX wieku”. Zakład Narodowy im. Ossolińskich Wyd. PAN 1991.
[2] „Ostatki Sławjan na jużnom bjerjegu Bałtijskago Moria”, opoublikowane najpierw w czasopiśmie „Etnograficzeskij Sbornik Russkogo Geograficzjeskogo Obszczjestwa”, V, Petersburg 1862. Zostało to wydane drukiem (w tłumaczeniu na język polski Òskara Kòlberga), w latach 1970., w 39 tomie dzieł Òskara Kòlberga, pt. „Ostatki Słowian na południowym brzegu Bałtyckiego Morza” – w: Oskar Kolberg „Dzieła wszystkie”, Polskie Towarzystwo Ludoznawcze Wrocław-Poznań, Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza..
Powtórnie to dzieło A. Hilferdinga zostało opublikowane pod tytułem „Resztki Słowian na południowym Wybrzeżu Morza Bałtyckiego” tłum. Nina Porczyńska, oprac. Jerzy Treder, Gdańsk 1989 r.).
[3] Osiedlano na naszych Kaszubach w różnych miejscach kolonistów przysyłanych z głębi Niemiec już na przełomie XVIII / XIX w. (np. Dohnasberg / Kolonia Chwaszczyńska i Wilhelmschuld koło Prokowa). Później w tym celu wykupu ziemi powołano w 1886 r. w Poznaniu specjalną Królewską Komisję Osiedleńczą. Między innymi w 1901 r. za pośrednictwem tej Komisji kupił ziemię pod zasiedlenie Niemcami w Niestępowie niejaki Hartman, dyrektor fabryki z Gdańska-Wrzeszcza.
[4] W tamtych dialektach też znajdujemy sporo kaszubizmów (granice językowe nigdy nie były ostre na pograniczach).
[5] Wydawane było drukiem wówczas - w latach 1866 – 68 – także pierwsze kaszubskie „czasopismo”, biuletyn pt. „Skôrb kaszëbsko-słowińsczjé móvé” Floriana Ceynowy. Ale ze względu na prekursorskie użycie w niej kaszubszyzny, jako języka literackiego, było ono ostro krytykowane przez katolickich kapłanów (Kaszubów!), którzy pisanie po kaszubsku uznali za szkodliwą dywersję wobec polskiej sprawy w obliczu zagrożenia germanizacją. Co prawda, F. Ceynowa im się odgryzał równie ostro… Następny autorem piszącym po kaszubsku był Hieronim Derdowski, autor m.in. znakomitej epopei „O panu Czorlińscim, co do Pucka po secë jachoł”, wydanej w 1880 r.
[6] Wypada dodać, że także na terenach Rzeczypospolitej szlacheckiej, do pierwszej połowy XIX wieku Polakami byli w zasadzie tylko szlacheckiego pochodzenia, a lud był „tutejszy”. Ten lud zaczął się utożsamiać z polskością właśnie w tamtych latach prorozbiorowych, czyli w okresie, gdy na omawianych tu terenach słowińsko-kaszubskich zabrano się za systematyczne tępienie resztek polskości.
[7] Tamtejsi Kaszubi mogli niekiedy liczyć na współczucie i zrozumienie dla swej sytuacji, u niektórych pastorów. W czasach pobytu w tych stronach Hilferdinga takim był wspominany przez niego pastor Lohmann, urzędujący w Główczycach, na terenach kabackich. Dawniej takim pastorem był Behnke, urzędujący w Charbrowie (na wschód o jeziora Łebskiego), pochodzący ponoć z Mazur (takie nazwisko występuje też w mojej rodzinnej Osowej…).
[8] Franciszek Mamuszka, w książce, pt. „Sopot, szkice z dziejów” przytacza wypowiedź Augusta M. Grabowskiego, jak to będąc w „Sopotach”, 1844 r. zastał on licznych współrodaków z Poznańskiego, Prus Zachodnich i Królestwa. „Goście ci – stwierdza z goryczą Grabowski – nie próbowali nawet porozumieć się z braćmi Kaszubami po polsku. (…)” [Grabowski] Z zadowoleniem pisze również, iż spotkał w Sopocie dzieci kaszubskie, które nieznały zupełnie języka niemieckiego, i widział radość w ich oczach, gdy się dowiedziały, iż pochodzi z Warszawy.
[9] Zob. Wyprawa badawcza A. Hilferdinga na Pomorze.
[10] Bilingwizm, czyli dwujęzyczność jest rzeczą nieuniknioną w sytuacji sąsiedztwa, a tym bardziej małżeństwa. W przypadku sytuacji „Słowińców” raczej można mówić o wpływie niemczyzny na kaszubszczyznę, niż na odwrót.
[11] Opisuje to Zygmunt Szultka w książce „Szkoła Kadetów w Słupsku (1769 – 1811)” ZK-P Gdańsk 1992.
[12] Zyciorysy ponad stu wysokiej rangi oficerów kaszubskiego pochodzenia opisuje Marek Dzięcielski w książce „Pomorskie sylwetki” Wydawnictwo Adam Marszałek, Toruń 2002.