Dzisiaj już być może temat jest niemodny, nieaktualny, ale taka jest nasza historia, często smutna, dramatyczna, z której jednak można i trzeba się wiele uczyć i nauczyć. Ale na pewno nie wolno jej zapomnieć.
Z tej ciekawej i obszernej książki wyłuskałem – moim zdaniem – najciekawsze epizody z walk o Warszawę, „Wał Pomorski” i walk o Berlin w 1945 r..
Pierwsze wrażenie robi opisany w książce wygląd Warszawy w 1945 r., a raczej to, co z niej zostało, i przypadkowe spotkanie oficerów 1 armii Wojska Polskiego z saperami 6 samodzielnego batalionu pontonowo-mostowego i ich rozmowa na temat znajdującego się przed nimi fresku przedstawiającego wojów Chrobrego, którzy stawiali słupy graniczne nad Odrą.
W Warszawie saperzy zapewnili, że dokonają tego samego nad Odrą. I dokonali tego, zresztą, nie tylko oni.
Polskie słupy stanęły nad Odrą i Nysą Łużycką. A żołnierze poszli dalej, walczyć o Berlin.
I to jest kolejny wątek, jaki mnie zaintrygował, to pomoc 1 dywizji piechoty im. T. Kościuszki 1 armii Wojska Polskiego. 1 dywizja stała się języczkiem u wagi dla marszałka Żukowa – brak było już sił sowieckich na dalszą walkę o zdobycie, dobicie hitlerowców w Berlinie. Zabrakło sił, żołnierzy.
Kapitulacja Berlina, obóz jeniecki, wśród nich dzieci, uwolnione humanitarnie przez polskich oficerów.
Z drugiej strony masa zabitych żołnierzy - Rosjan i Polaków. Wśród zgliszcz Berlina. Polscy generałowie wśród ruin zniszczonego Berlina, tak jak wcześniej zniszczonej Warszawy.
Generałowie, ci sami, po kilku latach zostali bezpodstawnie oskarżeni o spisek przeciwko władzy ludowej (lata 1950 – 1956) i torturowani, przebywali w więzieniach Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie.
Był to sfingowany „spisek generałów”, a mimo to część niesłusznie oskarżonych skazano na karę śmierci i wyroki wykonano. Dramat ludzki, jakiego nie znała historia.
Taka była wdzięczność tzw. władzy ludowej dla oddanych w walkach ludzi, za udział w walkach z faszyzmem.
Tak było niestety. Tak, że nie tylko prześladowani byli żołnierze Armii Krajowej, jak głosi się dzisiaj światu… A również i żołnierze, ci co walczyli o Polskę i o swoje życie. Nie interesowała ich wielka polityka, o której nie mieli pojęcia. Wtedy nie było mediów, jak dzisiaj…
Bądźmy wyrozumiali, sprawiedliwi i miłosierni dla nich wszystkich, i nie zapominajmy też o innych bohaterach…
Dzisiaj słupów granicznych już nie ma. Ale wtedy, gdyby ich nie było? Jak przebiegałaby zachodnia granica Polski?
Stalin zabrał nam ziemie na Wschód od Bugu, a dał i przesunął granice Polski na Zachód, nad Odrę i Nysę Łużycką, tzw. Ziemie Odzyskane. Dał, niezupełnie, bo 1 armia w 1944-45 r. krwawiła na Pomorzu na „Wale Pomorskim”, a 2 armia na Śląsku. Polacy wywalczyli te ziemie.
A mnie nasunęło się proste pytanie: gdyby nie było tych, niekorzystnych wówczas dla Polski, zmian granic w 1945 r., jak wyglądała by Polska dzisiaj, jak przebiegała by granica zachodnia Polski???
Nie popieram działań Stalina, ale – myślę – że bylibyśmy takie granice, pewnie jak Księstwo Warszawskie, no może jak Królestwo Polskie…
Są to wstrząsające fakty z naszej historii, o których już nie pamiętamy, a które potrafią wycisnąć łzy. Ileż ci żołnierze obu polskich armii musieli wycierpieć, ilu ich zginęło, jak ciężkie musieli toczyć boje, walk wręcz na bagnety, ile mordów dokonali Niemcy na polskich żołnierzach - jeńcach… O ich mordach napisałem oddzielny artykuł.
I napiszę cz. 2.
*****
Tak się jakoś dziwnie złożyło, że pisząc ten artykuł, w nocy z 7 na 8 sierpnia włączyłem nieświadomie TVP Historia.
A tam akurat rozpoczął się film A. Wajdy „Katyń”.
I znowu zbrodnie na oficerach Wojska Polskiego.
Warto by i nad nimi, a może szczególnie nad nimi, pochylić czoła.
*****
Jeden z oficerów 1 armii WP Stanisław Nałęcz-Komornicki, były akowiec, który 23 września 1944 r. przepłynął Wisłę i przedarł się z czerniakowskiego piekła na Saską Kępę, aby wstąpić do wojska, napisał jak wyglądała Warszawa.
- Nie wiem… Brak mi słów. Nie wiem, czy to w ogóle można słowami wyrazić – mówił kapitan Ciesielski do swego przyjaciela porucznika Adamskiego, gdy szli Alejami Jerozolimskimi w kierunku Żelaznej, wracając z dłuższej wędrówki po mieście. – Nie ma Zamku. Nie ma katedry św. Jana. Poczta Główna, Ratusz, Pałac Staszica zburzone. Znikł Teatr Wielki i Pałac Krasińskich. Wszystkie pomniki wysadzone w powietrze. Ulice jak po największym w świecie trzęsieniu ziemi… To chyba zrobili wariaci ? Czy normalni ludzie mogliby do takiego stanu doprowadzić miasto?
Adamski milczał. Przed godziną patrzyli, jak grupa żołnierzy ściągała z wierzchołka ruin gmachu Prudential ostatnią ogromnych rozmiarów czerwoną flagę hitlerowską z czarną swastyką w białym kręgu. Flagę położono na jezdni jak chodnik, aby mogła być deptana przez maszerujące oddziały.
W tej chwili znaleźli się u wejścia do Wojskowego Instytutu Geograficznego, który z jakichś, znanych zapewne Niemcom powodów, ocalał. Ciesielski pchnął drzwi. Nie były zamknięte. Weszli do hallu i stanęli twarzą w twarz z wielkim ozdobnym freskiem. Wyobrażał rycerzy Bolesława Chrobrego wbijających słupy graniczne wśród fal Odry. Nie wiadomo, jakim cudem fresk ocalał. Może Niemcy nie zastanawiali się nad jego treścią? Może zostawili go na ironię, aby kontrastował z upadkiem okupowanej przez nich Polski?
- Czyje to jest ? – zapytał Ciesielski.
- Jeżeli dobrze pamiętam, Cybisa i Zamojskiego – odpowiedział Adamski.
Obaj oficerowie stali długo przed freskiem, jakby chcieli sobie jego treść utrwalić w pamięci. Zapatrzeni i zamyśleni nie spostrzegli wcale, że nie byli już sami w tym hallu Wojskowego Instytutu Geograficznego. Za ich plecami stanęli dwaj inni wojskowi.
- Chorąży Kobek – przedstawił się i zasalutował pierwszy z nich.
- Plutonowy Kalinowski – wymienił swoje nazwisko drugi.
- Jesteśmy saperami z 6 samodzielnego zmotoryzowanego baonu pontonowo-mostowego – wyjaśnił Kobek.
- To wy zbudowaliście ten pontonowy most na Wiśle? – zainteresował się Ciesielski.
- My – odparł nie bez dumy w głosie Kobek – I mamy z nim niemałe kłopoty. Gnie się wciąż jak sprężyna pod kołami pojazdów, ale będzie trzymał. Prawda? – zwrócił się do plutonowego.
- Tak jest – wyrąbał Kalinowski – Z pewnością będzie się trzymał.
Ciesielski uśmiechnął się po raz pierwszy od chwili znalezienia się w Warszawie. Podobała mu się ta postawa saperów.
- Wyszliście się trochę przejść ? – zapytał Adamski dla podtrzymania rozmowy.
- Tak. Mamy chwilę wytchnienia, więc chcieliśmy zobaczyć miasto – odpowiedział Kobek. Nie odrywał przy tym wzroku od fresku.
- Pójdziemy już – zaproponował Ciesielski.
- Możemy iść. Zapamiętałem to – odparł Kobek.
- Co? – zapytał kapitan.
- Ten fresk.
- Tak… - westchnął Adamski. – To był piękny czas.
- Był? – zdziwił się Kobek. – Będzie jeszcze piękniejszy.
- Widzieliście ruiny? – wtrącił Ciesielski.
- Trochę – mruknął Kobek i po chwili milczenia powiedział z jakimś gwałtownym naciskiem i zaciętością: - A swoją drogą taki słup w Odrę to i ja wbiję. Taki sam jak ten ich – wskazał palcem na fresk.
Ciesielski roześmiał się i klepnął chorążego po ramieniu.
- Skąd wiecie, że tak się stanie?
- Tak będzie, jeżeli dożyję. Dojdziemy przecież do tej Odry, nie? Co sądzisz o tym, Heniek?
- Murowane, że dojdziemy – przytaknął Kalinowski. – I słupy też wbijemy. Kto by to miał zrobić, jeśli nie saperzy? [1].
*****
Na przyczółku czelińskim zostali w tę niedzielę ranni saperzy Gozdek i Jabłoński. Przez cały dzień, jak również w poniedziałek 26 lutego (1945 r. N. M.), żołnierze 6 batalionu budowali swój odcinek mostu. W poniedziałek o zmierzchu pluton Kalinowskiego został skierowany na wschodni brzeg Odry. Zaledwie wysiedli z łodzi, rozległ się nad ich głowami przeraźliwy gwizd pocisków moździerzy. Gwałtowne eksplozje całej serii. Błyski i fontanny ziemi. Saperzy biegli rozsypani w tyralierę. Chcieli dopaść ściany lasu, w którym znajdowały się ich ziemianki. Nie wszystkim się to udało. Po drodze zginął pięćdziesięcioletni saper Wydrzyński z Wołynia, w cywilu stolarz. Jeszcze niedawno zwierzał się Kalinowskiemu, że ma już przygotowane cywilne ubranie na powrót do domu. Ranni zostali saperzy Bożek i Andrzejczak.
W lesie obok Czelina leżał świeżo ociosany i starannie wygładzony drewniany słup. Chorąży Stefan Kobek z 2 kompanii wyrysował na nim ołówkiem jednakowej szerokości pasy. W dwóch blaszankach przygotował sobie białą i czerwoną farbę. Znał się na tej pracy, bo ongiś był mistrzem malarskim.
- Co to będzie? – zapytał jeden ze świeżo przybyłych saperów.
- Nie widzisz, fujaro! Słup graniczny. Ustawimy go nad Odrą. Tu jest granica Polski – wyjaśnił porucznik Władysław Cieślak.
- Jak wojowie Bolesława Chrobrego – mruknął Kobek i roześmiał się z porównania.
- Kiedy będziemy go wbijać? – interesował się saper.
- Przy pierwszej możliwej okazji. Choćby jutro – powiedział Cieślak. – I tak zmitrężyliśmy przeszło dwa tygodnie. Należało to zrobić zaraz, jakeśmy tu przyszli.
Wszyscy pamiętali, że o tych słupach granicznych na Odrze mówił Gomułka na sesji Krajowej Rady Narodowej w pierwszą rocznicę jej powstania. Mówiły o nich rozkazy: nr 2 z 30 lipca ubiegłego roku i nr 13 z 1 września. Nie pomijano ich w żadnym przemówieniu. Były przedmiotem niezliczonych rozmów na temat, kto pierwszy je wbije. I teraz mieli tego dokonać oni – saperzy 6 batalionu[2].
*****
Saperów 6 batalionu nie obchodziły ani protesty Andersa, Raczkiewicza czy Arciszewskiego ani całe zamieszanie w Londynie łącznie z tarapatami Churchilla. Mieli w o wiele większej mierze poczucie dokonywania aktu historycznego niż politycznego, gdy w ów wtorek 27 lutego, po zakończeniu budowy swego odcinka mostu, późną nocą zabrali się do wbijania pierwszego słupa granicznego nad Odrą.
Czynność tę wykonywali: porucznik Władysław Cieślak, chorąży Stefan Kobek, plutonowy Zenon Janicki, plutonowy Henryk Kalinowski i dwóch saperów. Załadowali słup, pomalowany już przez Kobka w biało-czerwone pasy i ozdobiony tarczą z białym orłem, na ciężarowy samochód. Położyli nań wieńce z gałęzi świerka. Wzięli sprzęt do kopania.
W zupełnej ciemności dojechali do skraju Czelina, gdzie trzeba było samochód zostawić ze względu na niemiecki ostrzał. Słup wzięto na barki i cała grupa zaczęła się opuszczać ze stromego wzgórza ku rzece.
Saperzy zabrali się natychmiast do kopania dołu. Mieli ułatwioną robotę, bo w tym miejscu stał już uprzednio jakiś drogowskaz. Po kilkunastu minutach, ciężko posapując, zaczęli słup umocowywać. U podstawy osypali go ziemią i obłożyli kamieniami.
W świetle pękających pod niebem kolorowych rac słup połyskiwał bielą i czerwienią. Jeden z saperów przybił do niego szybko trzy poprzeczne deseczki. Na jednej z nich widniał napis: „POLSKA”; na drugiej – „Od Warszawy – 464 km”; na trzeciej „Do Berlina 64 km”.
Tuż przy słupie Cieślak zakopał włożony do butelki dokument stwierdzający, iż saperzy, którzy wbili ten słup, niechybnie pójdą dalej na zachód.
Potem stali przez chwilę nie bardzo wiedząc, co robić. Skrępowani, trochę zażenowani. Z daleka słychać było strzały. Noc była ciemna. Akurat w tym momencie nie było żadnych rac. Saperzy odeszli kilka kroków, ale nagle bez żadnej komendy jeszcze raz się odwrócili, stanęli na baczność i przez kilka sekund w całkowitej ciszy, salutowali z przyłożonymi do sfatygowanych czapek-polówek palcami.
Na tym skończyła się ceremonia wbicia pierwszego polskiego słupa granicznego na zachodniej, odrzańskiej granicy Polski[3].
*****
W porannych godzinach 26 marca 6 samodzielny zmotoryzowany batalion pontonowo - mostowy opuszczał przyczółek czeliński. Odmaszerowywał do rejonu Morynia. Saperzy żegnali ostatnim spojrzeniem ten skrawek terenu, na którym przebywali przez czterdzieści dni i tyleż nocy. Znali tu każdą bruzdę, każdy lej od bomby, każdą kępę drzew. Przywiązali się też do tego mostu, który zbudowali. Ile razy naprawiali go po bombardowaniach i ostrzałach artyleryjskich? Może 50, może sto razy… Kto by to zdołał zliczyć. Deski tego mostu były swojskie, znajome. Swoją historię miały nawet poszczególne gwoździe i klamry. Wiązały się z nimi nazwiska saperów, cudowne ocalenia, rany, a często śmierć. Każdy prawie metr tej konstrukcji był wydarzeniem i przygodą w grze między życiem a śmiercią… A tam, dalej na brzegu, znajdował się pierwszy słup graniczny nad Odrą. Ten opadający w dół żółty brzeg i zrujnowane domy, które trzeba będzie odbudować… Tak, zostanie tu na zawsze.
Dziwne i niezwykłe jest to przywiązanie żołnierza do miejsc, w których walczył.
Po drodze do Morynia saperzy przeszli przez komando jakiegoś obozu koncentracyjnego. Za drutami kolczastymi pełno było rozkładających się trupów.
Radziecki generał wezwał oficerów batalionu na odprawę. Oznajmił, że trzeba pilnie zbudować sto łodzi przeprawowych. Jako materiał posłużą deski z baraków podobozu koncentracyjnego.
- Brak nam gwoździ i smoły – powiedział jeden z saperów.
- Ja wam nie mieszaju rabotat, wy nie mieszjtie mnie – odparł sucho generał i na tym odprawa się skończyła.
Chorąży Kobek wyjaśnił plutonowemu Kalinowskiemu, że łodzie przeznaczone są dla oddziałów, które przygotowują się do forsowania Odry.
- Kiedy to będzie? – zapytał Kalinowski.
- Chyba już niedługo, skoro się tak spieszą – odparł Kobek[4].
*****
Dowódcy i szeregowcy mający frontowe doświadczenie przyglądali się nie bez niepokoju szeroko rozlanym wodom Odry oraz pofałdowanemu lesistemu terenowi po przeciwnej stronie. Jak sobie z tym dać radę? Co przygotował nieprzyjaciel? Wojna dobiegała przecież końca; Niemcy byli wszędzie bici i musieli się cofać. Ciężko jest ginąć w ostatnim akcie. Jeszcze ciężej chyba o tym myśleć.
Jednakże wszystko toczyło się jak zwykle. Kronikarz 3 pułku na przykład zanotował pod datą 13 kwietnia:
„ Z nowym uzupełnieniem przeprowadza się ćwiczenia ostrego strzelania. Odbyło się zaprzysiężenie nowo przybyłych w obecności zastępcy dowódcy dywizji, księdza kapelana, szefa wydziału polityczno-wychowawczego i przedstawiciela pułku. Ogółem przyjęło przysięgę 304 żołnierzy”.
Podpułkownik Duszyński dochodził do wniosku, że „wystarczy spojrzeć na mapę, aby ocenić ciężar zadania oczekującego żołnierzy… Dwa koryta rzeki, a między nimi płaska równina, pocięta licznymi kanałami, usiana szeregiem solidnie zbudowanych wiosek i folwarków. Trudno to atakować, łatwo się bronić. Na zachodnim brzegu Odry mocne przeciwpowodziowe wały”.
Żołnierze wszystkich pułków wbijali teraz słupy graniczne nad Odrą. Takie same, jak ten, który w lutym ustawili saperzy w pobliżu Czelina. Wzdłuż całej Odry i Nysy wyrósł łańcuch złożony z takich słupów pomalowanych w biało-czerwone pasy z orłem i napisem Rzeczpospolita Polska. W głębi nadodrzańskich lasów ścinano drzewa, budowano łodzie przeprawowe i tratwy. Na pobliskich jeziorach gorączkowo szkolono żołnierzy w sztuce wiosłowania, zajmowania miejsc w łodziach i wysiadania, a także strzelania[5].
*****
Zaciekłość walk w stolicy Rzeszy doszła do zenitu, zbliżał się moment rozstrzygający, a jednocześnie straty wśród nacierających jednostek radzieckich były tak duże, iż zaczynało wręcz brakować żołnierzy.
W szczególnie krytycznej sytuacji znalazły się jednostki pancerne, które, nie osłaniane dostatecznie przez piechotę, traciły zastraszająco wiele czołgów niszczonych przez pojedynczych nawet żołnierzy hitlerowskich z pancerfaustów.
W tej sytuacji wyłaniała się operacyjna konieczność ściągnięcia posiłków, wzmocnienia nimi szeregów walczących w olbrzymim mieście wojsk. Sprawa wymagała szybkiej decyzji.
Marszałek Żukow kazał się niezwłocznie połączyć z dowódcą 1 polskiej armii.
- Jakie siły moglibyście natychmiast wydzielić do walki w Berlinie? – zapytał generała Popławskiego.
- Jedną wzmocnioną dywizję.
- Którą?
- 1 dywizję piechoty im. Tadeusza Kościuszki.
- Czy będziecie mogli skoncentrować jeden z pułków tej dywizji 30 kwietnia do 7.00, a całość do 16.00 w rejonie Reinickendorfu? – zapytał Żukow.
- Zadanie wykonamy, jeżeli oddziały dywizji zostaną na czas zluzowane.
- Odcinek frontu od Bernoewe do skrzyżowania linii kolejowej z kanałem przejmie od waszej dywizji 61 armia – odparł dowódca 1 Frontu Białoruskiego.
Fakt, że 1 dywizja będzie tą, która w razie rozkazu w tej kwestii pójdzie na Berlin, był już przedtem zatwierdzony przez generałów Żymierskiego i Spychalskiego, obecnych zresztą przy rozmowie telefonicznej Żukowa z Popławskim. Los, ten genialny reżyser historii, sprawił, że właśnie 1 kościuszkowska dywizja znajdowała się w najkorzystniejszym położeniu bojowym, umożliwiającym jej niezwłoczne zluzowanie i przerzucenie do Berlina. Żadna też z jednostek polskich nie zasługiwała na to w takim stopniu jak ta, której tradycja bojowa zaczęła się jeszcze nad Oką i wiodła spod Lenino przez Warszawę, Pomorze aż tutaj. Toteż polscy generałowie odczuwali w tej chwili radość i satysfakcję. Sprawa miała przecież obok ważnego aspektu wojskowego, prestiżowego, także znaczenie polityczne. Polska została pierwsza zaatakowana w tej wojnie i Polska uzyskiwała dziś prawo wkroczenia do stolicy wroga, prawo do wywieszenia swych barw nad miastem, z którego wychodziły wszystkie decyzje mające na celu likwidację polskości[6].
*****
A więc kapitulacja Berlina… Kilkuset jeńców na dziedzińcu jakiejś szkoły. Polscy żołnierze z bagnetami na karabinach. Niemcy wyciągali ręce po chleb, tytoń, zupę. Pokorni, proszący. I znów, jak tyle już razy, wszystkim nasuwało się pytanie: Czy jest rzeczą możliwą, że to są ci sami hitlerowcy, którzy zabijali, palili, rozstrzeliwali, mordowali, torturowali z wyrafinowanym sadyzmem, pędzili do gazowania, nie przepuszczali starcom, kobietom, dzieciom, wyniszczali całe narody? Ci sami? Tak: ci sami.
Przed chwilą zginął porucznik z 1 pułku. Wszedł do jakiegoś pustego, zdawało się, domu. Został z wysokości czwartego piętra wyrzucony przez okno na bruk.
Ciesielski szedł w kierunku Pestalozzistrasse. Widział, jak tłum zaatakował sklep z obuwiem. Kobiety biły się o kartonowe pudełka z trzewikami. Te, którym udało się zdobyć łup, uciekały gonione przez inne, mniej szczęśliwe. Taka sama scena przed sklepem z artykułami gospodarstwa domowego. Brudne, zakurzone płaszcze, rozczochrane włosy, opadające podarte pończochy lub wymiętoszone męskie spodnie. Kobiety berlińskie nie wyglądały zachęcająco w dniu kapitulacji swej stolicy. (…).
Kapitan stał oko w oko z Anną Hoepfner. (…) – Herr Offizier – szepnęła błagalnie – Mój brat jest tam, w szkole…
- Jeniec?
- Jawohl. Ma 14 lat. – Rozpłakała się.
- Hitlerjugend. Po co się tam pchał? – ugryzł się w język. Zły był, że postawił to pytanie.
- Nie zabierzecie przecież tych chłopców! To są dzieci! Dzieci!
Miał na końcu języka całą masę replik o dzieciach wywożonych do obozów koncentracyjnych, o dzieciach rozstrzeliwanych, o dzieciach palonych żywcem w różnych wioskach tytułem represji za działania partyzantów, o dzieciach, których główki roztrzaskiwano uderzeniem w mur czy zderzaki samochodów, o dzieciach zabieranym rodzicom, o setkach tysięcy, milionach dziecięcych istnień… Powiedzieć to tej Niemce?
- Chodźmy tam – rzucił krótko. – Zobaczymy, co się da zrobić.
Ujrzeli ich siedzących lub stojących w rogu podwórza. Chłopcy w wieku 16, 15, 14 i 13 lat. W czapkach Wehrmachtu czy SS opadających na uszy, w zbyt obszernych mundurach dorosłych mężczyzn, w pofałdowanych i opadających spodniach, w za dużych niezgrabnych buciorach. Umorusane twarze; nieopisanie brudne ręce.
- Ludwig! – zawołała Anna. Jasnowłosy wyrostek rzucił się biegiem w kierunku dzielących go od niej sztachet. – Miałam jeszcze jednego brata. Był od niego o rok starszy. Zginął – wyjaśniła Ciesielskiemu. Głaskała Ludwiga po twarzy. - Gott się Dank, du lebst! Gott seiDank… - powtarzała.
Kapitan zostawił ich samych. Podszedł do siwego majora, który z boku obserwował tę scenę. – Co będzie z tymi smarkaczami? – zapytał. Major skrzywił się. - Właśnie się sam nad tym zastanawiam – powiedział.
- Nie będziemy ich chyba brali do obozu jeńców. Hitleryzm się skończył. Powinni pójść do szkoły. W tym wieku nie są jeszcze straceni – mówił Ciesielski.
- Niech ich tam tych gówniarzy! – Major machnął ręką i głośno krzyknął do wartowników! – Cała ta smarkateria won! Do domu! Nie prowadzimy wojny z dziećmi – dodał, jakby się usprawiedliwiając.
Chłopcy rzucili się jeden przez drugiego ku bramie szkoły. W ciągu minuty byli na ulicy i rozbiegli się we wszystkich kierunkach. Słychać było tylko tupot podkutych butów na bruku. Inni jeńcy patrzyli za nimi. Niektórzy klaskali.
- Zrobiliśmy to, abyście zaczęli być ludźmi! – krzyknął do pozostałych, po niemiecku, major.
Ciesielski podszedł do Anny. – Jest pani zadowolona, Fraeulein?
W jej oczach wyczytał ogromną, bezgraniczną wdzięczność. Ludwig patrzył na czubki swych butów.
Niech pan przyjdzie do nas na obiad, Herr Offizier. Nie mam wprawdzie nic do jedzenia, ale może teraz, kiedy to się skończyło, coś znajdę – mówiła.
- Niestety – odparł. – Nic z tego nie wyjdzie. Wkrótce opuszczamy Berlin.
- I nie będzie pan tutaj więcej? – zapytała z żalem.
- Nie wiem. Może kiedyś… Po wojnie.
- Zapamięta pan nasz adres?
- Z pewnością
- Anna Hoepfner, Pastalozzistrasse – szepnęła. Patrzył za nią, jak odchodziła z bratem[7].
*****
2 maja 1945 r. Berlin skapitulował.
Na Neusiegesallee sanitariusze układali zwłoki poległych radzieckich i polskich żołnierzy. Długie rzędy zabitych z twarzami przykrytymi płachtami namiotowymi, kocami i płaszczami ciągnęły się na przestrzeni kilkuset metrów. Między ciałami można było zobaczyć potrzaskane i zwalone na ziemię posągi z białego marmuru. Były to pomniki elektorów brandenburskich i pruskich. Odrąbane marmurowe głowy, ręce, nogi, tułowie. Sproszkowana, zdruzgotana potęga prusactwa. Dumne, pełne bezbrzeżnej pychy twarze w gładkim chłodnym kamieniu. A wśród nich zwłoki poległych. Cena zwycięstwa. Cena, którą musiało się zapłacić.
Generałowie Żymierski, Spychalski, Bewziuk zwiedzali berlińskie pobojowisko. Spychalski dobrze znał Berlin sprzed wojny. Jako młody architekt był tu z grupą innych, wysłanych wówczas przez prezydenta Warszawy Starzyńskiego. Hitlerowcy wznosili wtedy budowle i pomniki, które miały upamiętnić ich na tysiąc lat. Z butą i nonszalancją przedstawiali Polakom swe plany urbanistyczne. Nie kryli tego, że w przyszłości widzą Berlin jako coś w rodzaju stolicy świata. Powinien olśniewać, zaskakiwać, a jednocześnie przerażać cudzoziemców, aby wiedzieli, że również ich losy tu się decydują. Z dziedzictwa królów pruskich, Bismarcka i Wilhelma II, Adolf Hitler chciał uczynić coś więcej, coś co nosiłoby piętno jego tysiącletniej Rzeszy.
Co zostało z tego wszystkiego? Generał Spychalski idąc wśród ruin Berlina mimo woli myślał o tym. Słowa pyszałkowatych hitlerowskich budowniczych sprzed wojny rozwiał wiatr. Ten wiatr, który wzniecił ich fuehrer. Ten wiatr, który w końcu zmiótł z powierzchni dwie trzecie tego miasta.
Zburzone i płonące jeszcze gmachy. Zgliszcza i ruiny. Podziurawiona, postrzępiona Brama Brandenburska. Reichstag z rozbitą kopułą i olbrzymimi przestrzelinami, przez które widać było niebo. Postrzelane złote litery wielkiego napisu na frontonie: DEM DEUTSCHEN VOLKE. Zdruzgotane kamienne orły hitlerowskie ze swastyką w otoku wieńców laurowych i dębowych. Unter den Linden z powywracanymi drzewami…
Generałowie przystanęli na stopniach Kancelarii Rzeszy. Duże tablice z brązu – REICHSKANZLEI – podziurawione przez pociski. Na schodach trupy esesmanów w czarnych mundurach. Trupy wielkich, barczystych, jasnowłosych mężczyzn z Leibstandarte des Fuehrers, samych najświetniejszych okazów aryjskiej rasy panów; rasy uebermenschów, n a d l u d z i[8].
*****
I moja skromna uwaga. Odnieśmy się do dzisiejszej sytuacji międzynarodowej i wyciągnijmy stosowne wnioski.
*****
W tym miejscu pozwolę sobie na osobistą dygresję. Mój Ojciec Mieczysław był żołnierzem 1 Dywizji im. Tadeusza Kościuszki 1 armii Wojska Polskiego. Od 1943 r. był na 1 linii frontu, od Sielc nad Oką aż do Berlina. Był snajperem. Potem jeździł dużym traktorem wożąc amunicję i paliwo. Po wojnie do końca 1946 r., do chwili demobilizacji jeździł nim z Warszawy do Berlina i odwrotnie. Przebył szlak bojowy opisany w książce Gerharda.
Chciałbym zwrócić uwagę nad jeden epizod zamieszczony w tekście. Saper zginął, a wcześniej radował się, że ma już ubrania cywilne i niebawem wróci do domu. Niestety.
Pamiętam też incydent, jaki przed wielu laty, opowiadał mi Ojciec. Tuż przed zakończeniem wojny jego przyjaciel tak bardzo się cieszył, że już niedługo wróci do domu.
Stało się jednak inaczej. Oficer ów, wykonując swoje zadanie, jechał ciężarówką pełną żołnierzy.
Wtem, nagle, ni stąd ni zowąd, pojawił się pojedynczy samolot niemiecki, ostrzelał ich, i zrzucił bombę. Trafiła prosto w ciężarówkę. Było to trzy dni przed kapitulacją Rzeszy.
Dla nas słuchających, szok.
Dla weteranów wojny, starych frontowców, ot, normalne. Ale, ale.
Jednak po wielu, wielu latach, podczas tej opowieści, w oczach Ojca – po raz pierwszy w moim życiu – zauważyłem - kręcące się łzy.
Dziś rozumiem, był Człowiekiem…
I to wpoił we mnie. Bądź Człowiekiem. Bądź Człowiekiem.
No i takim staram się być od chwili nakazań Taty. I taki jestem.
A czy wyjdzie mi to na dobre, w tym dzisiejszym świecie?
Nie wiem, wierzę, że tak.
Nieważne, słucham przykazań mego rodzonego Ojca i mego… tego Niebieskiego.
[1] J. Gerhard, Zwycięstwo. Żołnierze i dyplomaci, t. 1, Warszawa 1968, s. 234 – 238.
[2] J. Gerhard, Zwycięstwo. Wielkie intermezzo, t.2, Warszawa 1968, s. 63 – 64.
[3] Ibidem, s. 68 -69.
[4] Ibidem, s. 290 – 291.
[5] Ibidem, s. 400 – 401.
[6] J. Gerhard, Zwycięstwo. Berlin 1945, Warszawa 1968, t. 3, s. 208 – 209.
[7] Ibidem, s. 306 – 309.
[8] Ibidem, s. 309 – 311.