Książka korespondenta wojennego Alojzego Srogi, Na drodze stał Kołobrzeg, przedstawia takie fakty1. Morderstwa, bestialstwa, były dla hitlerowców normalnością. Uwidoczniło się to szczególnie podczas spóźnionej ewakuacji ludności cywilnej z miasta oraz podczas zaciętych walk o miasto. Dla ludności cywilnej i różnej zbieraniny rozbitych oddziałów wojsk hitlerowskich rozpoczęła się gehenna. SS – mani i żandarmeria siała postrach, wprowadzając terror. Miasto ogłoszono twierdzą (Festung Kolberg), więc władza przeszła w ręce komendanta pułkownika Fritza Fullriedego. Za akty sabotażu, rabunku i jakiekolwiek działania osłabiające Wehrmacht kara była tylko jedna – natychmiastowe rozstrzelanie. Zarządzono więc, że wszyscy znajdujący się w mieście nie mogli opuszczać go bez dokumentu wydanego przez komendanturę.
O zbrodniczych działaniach pułkownika Fullriedego świadczył fakt, że na drzewach przy drodze do Kołobrzegu widać było masy niemieckich wisielców z tabliczkami „za paktowanie z bolszewikami”.
O uprawnieniach komendanta świadczył też fakt, że w dniu 7 marca 1945 r. doszło do gwałtownego starcia pułkownika Fullriede z generałem majorem Krappem, komisarycznym burmistrzem Kołobrzegu. Generał został aresztowany na rozkaz komendanta, gdy wsiadł na statek i zamierzał opuścić miasto, kierując się do Szczecina.
Fullriede uznał to za próbę ucieczki, za dezercję. Generał Krapp nie dotarł do Szczecina. Różne były wieści: że go zastrzelono lub popełnił samobójstwo.
Z wielką dumą i osobistą satysfakcją mogę napisać, że znawca i badacz dziejów Pomorza Zachodniego Andrzej Czarnik na zapytanie A. Srogi w sprawie generała Krappa odpisał mu, że zapewne został on zabity na rozkaz Fullriedego. Absolutnie bezdyskusyjne jest, że Krapp był ofiarą podejrzliwości i brutalności władz hitlerowskich nasilonych w końcowej fazie wojny (s. 52-53).
A dlaczego piszę to z dumą i satysfakcją, można przeczytać na końcu artykułu…
*****
Przedstawię niektóre wyjątki, epizody z tego tragicznego okresu kończącej się wojny.
Polacy, jednak zachowywali się z honorem mimo, że dzisiaj próbuje się nam przypisywać różnego rodzaju przywary i przedstawia w fałszywym, często negatywnym świetle, co nie było prawdą.
Prawdą było brutalne traktowanie żołnierzy i cywilów Niemców przez samych Niemców, zamordowanie oficera i kobiety, będącej na robotach w Kołobrzegu przez niemieckiego żołnierza w cywilu.
Prawdą były bestialstwa popełniane na żołnierzach Wojska Polskiego, mordowanych w rowach, palonych i zastrzelonych w tył głowy, czy cała masa zdesperowanych snajperów niemieckich i obrońców – dzieci i starców - z panzerfaustami.
Zdarzały się też przypadki Człowieczeństwa Niemców - ratowania żołnierzy polskich przez jeńców.
Są też akcenty śląskich „pierunów”, gdy były żołnierz Wehrmachtu już w mundurze żołnierza polskiego w wyuczonym w Wehrmachcie języku niemieckim, zmusza Niemców do poddania się.
*****
Korespondent wojenny A. Sroga pisał:
Do kołobrzeskiego szpitala nad Parsętą wkroczyli żandarmi, SS – owcy i wszelka podobna im swołocz.
- Raus, raus! – zaczęli wypędzać chorych.
Zwlokła się i Józefina Grzybowska, (Polka będąca na robotach przymusowych w Niemczech – N. M. ), ciężko chora na wątrobę.
Stanęła obok innych, w karnym szeregu. Kierunek – port.
- Ewakuacja – bąkał z trudem poruszający się chory. – Dokąd? Daliby tu człowiekowi dożyć.
Obok Józefiny kroczy starsze małżeństwo, poznane w szpitalu. On, profesor z Kolonii, przyjechał z żoną do Kołobrzegu po alianckich bombardowaniach.
Idzie ze zwieszoną głową.
Ani Józefina, ani żona profesora nie zwróciły uwagi na te trzy – cztery dodatkowe, w bok, kroki idącego mężczyzny. Skoczył nagle, mocno. Plusk wody Parsęty.
Konwojenci nawet nie pozwolili zwolnić kroku.
- Schnell, schneller! (Szybko, szybciej) – krzyczeli.
Jeden profesor więcej, jeden mniej! Niech się topi!
Przed świtem kolumna dotarła do portu. Płacz dzieci, krzyk kobiet, gardłowe komendy SS – owców, buczki statków, kwik koni, brzęk padających, odrzucanych przez konwojentów zbędnych metalowych, a obciążających przedmiotów, trzask płomieni – to wszystko zlało się w jedną ewakuacyjną kakofonię dźwięków.
.dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt osób… Dość! Tuż przed Józefiną, wciśniętą w szpitalny konwój, szło dwoje starszych ludzi z trójką dzieci. Może ich syna, który na wojnie broni fuehrera? Kobieta weszła na trap z dwójką dzieci.
- Genug! Halt! (Dość! Stój!) – ryknął SS – man.
Mężczyzna z trzecim dzieckiem usiłował przecisnąć się, wskazując na odchodzącą żonę.
Bandyta w mundurze z trupią główką pociągnął za język spustowy pistoletu maszynowego (podkr. N. M.). Mężczyzna padłmu obok nóg. SS – Man nachylił się; zsunął drgające ciało do kanału portowego.
Rozpłakało się pozostawione dziecko.
Jeden z tych, którzy „mieli bronić dzieci i kobiet przez Awarami i Mongołami”, zamierzył się pistoletem na płaczącego szkraba. Dziecko skryło się za czyjeś nogi.
Odpędzono resztę czekających. Dość na dzisiaj.
Józefina Grzybowska ruszyła w miasto, znanymi uliczkami. Może uda się przetrwać u kogoś znajomego? Trzęsło ją zimno, mdliło, przeżycia ostatnich godzin wprawiły w stan gorączki. Usiąść gdzieś, odpocząć. W oczach miała przerażoną twarz dziecka, w uszach dzwonił skowyt małego. I padające ciało mężczyzny. Niemiec strzelający do Niemca… (podkr. N. M.) 2.
*****
I nieco osobliwy przykład braterskiej - żołnierskiej szczerości Całkowskich:
Po wyzwoleniu Wołynia obaj bracia wstąpili do Wojska Polskiego. Stali się żołnierzami i trzej inni bracia. Partyzantów w ośrodku formowania w Sumach rozdzielono.
Po czasie odnaleźli się listownie, podali sobie numery poczty polowej. Jaka to jednostka i gdzie stoi?
Tedy Józef napisał do Bronisława list, którego szyfru złamać nie mógł cenzor wojskowy, nie złamałby go też pewnie i żaden wywiad.
„Jestem w dywizji takiej, ile było u nas sióstr, a w pułku, ile było nas wszystkich, a przy broni – Polinowski”.
Bronisław nie musiał sięgać do książki szyfrów.
Sióstr było u Całkowskich cztery, przeto dywizja – 4. Dzieci w ogóle w domu było dziesięcioro, a więc pułk – 10. Broń „Palinowski”, także jasne. W partyzantce Polinowski służył w rusznicach przeciwpancernych.
Bronisław odpisał Józefowi, że on jest w takiej artylerii, gdzie o jedną siostrę mniej…
Na Pradze szli kolumną piechurzy.
- Który pułk?
- Dziesiąty.
- A gdzie rusznice?
- Pułkowe?
- Nie wiem, ale chyba tak,
- Tam, w tyle.
No i przy „broni Palinowskiego” był Józef.
Ostatni list od niego otrzymał Bronisław przed kilkoma dniami. Wszyscy idą nad morze, może znów się spotkają…3.
*****
Już rozeszła się wieść, iż koło stacji stoi rozbity niemiecki pociąg. Uszkodzili go radzieccy czołgiści. Jest w nim masło, są konserwy, można się pożywić.
Ktoś przynosi wieść, że jeszcze dalej są i samochody, a w nich części zamienne do nich. Z tym zawsze jest bieda.
Wybrał się przeto na samochodowe rozpoznanie zastępca dowódcy 1 dywizjonu do spraw polityczno-wychowawczych, podporucznik Bolesław Lasek. Rodem spod kieleckiej Stopnicy, lat 22, cztery klasy gimnazjum ukończył w roku 1939, a w Sielcach – 1943 – kurs dla oficerów politycznych. Służył już w 1 brygadzie pancernej, zdolny, inteligentny – szybko awansował.
Pojechał „trofiejnym” samochodem.
Pod lasem stoi kolumna unieruchomionych samochodów. Też efekt działalności radzieckiej 45 brygady pancernej.
Oficer zrobił kilkanaście kroków. Z lasku wynurzyły się cztery postacie. Spojrzał na nie bez większego zainteresowania.
Jeszcze dwa, trzy kroki. Ledwie słyszalne dwa strzały. Pada ranny w pierś i żołądek podporucznik Lasek.
Jęknął. Dostrzegł biegnącą ku niemu kobietę.
- Zaraz panu pomogę, zaraz..! krzyczy po polsku. Łamie się nagle i ona, pada.
W sąsiedztwie znaleźli się szoferzy z brygady. Dwaj załadowali porucznika do samochodu. Pokazał im jeszcze kierunek, gdzie upadła kobieta. Przynieśli i ją. Pojechali poszukiwać najbliższego punktu medycznego.
W Niemierzu czerwony krzyż na białej fladze wskazuje batalion sanitarny 6 dywizji. Przyjęto rannych.
- Stawowczyk Irena, wywieziona na roboty do Niemiec – mówi z trudem ranna.
Obojgu potrzebna operacja.
Tymczasem w rejonie nieszczęsnych samochodów kierowcy 10 pułku artylerii urządzili pościg za tymi, którzy strzelali do ich porucznika i do kobiety.
Jest wśród ścigających i Kazimierz Kusowski, ten, który wczoraj był nad morzem i „zachwycił się jego urodą”, jest także Jan Ciniuch, obaj dobrzy kierowcy, odważni, rzutcy.
Im właśnie powiodło się. W lesie natknęli się na czterech ludzi: trzej w mundurach, jeden w ubraniu cywilnym. Artylerzyści-kierowcy byli szybsi; z gotowymi do strzału pepeszami nie pozwolili tamtym zrobić użytku z karabinów. Rozbroili ich. Mundurowi od razu wskazali na „cywila”.
- To on strzelał do kobiety i przedtem do tego, co szedł do samochodu.
Kusowski i Ciniuch poprowadzili jeńców do sztabu.
„Cywil” tłumaczy się, że on też żołnierz, tylko przebrał się ze strachu, chciał uciec od wojny…
- To czemu strzelaliście? Dlaczego i do kobiety?
Niemiec, który sam wyjął się spod konwencji chroniących żołnierzy faktem włożenia cywilnego ubrania, jest – zgodnie z prawem – zwykłym zabójcą dwojga osób.
Przesłuchanie, sąd i wyrok – kara śmierci przez rozstrzelanie.
Trzech jeńców w mundurach odesłano do punktu zbornego.
W Niemierzu zaś, w długim, niskim budynku stojącym przy krzyżówce wiejskich dróg, umierają: młoda dziewczyna Irena Stawowczyk i podporucznik Bolesław Lasek. Jemu trzeba urządzić pogrzeb z wszelkimi honorami, w brygadzie. Kobietę składa się do ziemi na cmentarzyku koło kościoła na wzgórku4.
*****
W macierzystej 5 kompanii, do której formalnie należy pluton Masiowskiego, a nadciągającej również do miasta, chwilę ciężkiego strachu przeżywa Marian Hawro, dziewiętnastolatek, rodem ze Stanisławowskiego, który do wojska przyszedł z ojcem. Służą obaj w jednej kompanii. Ojciec, Paweł, jest woźnicą. Dowozi amunicję, żywność. Marianowi czasem uda się podrzucić plecak na furmankę ojca.
Tabory pozostały w tyle. Nie spojrzy Marian na ojca, nie zaczerpnie otuchy z jego spokojnej twarzy.
Przeciwnie, kiedy patrzy na biegnących obok kolegów, wśród nich Ślązaków, zaczyna mu kołatać po głowie, w innych sytuacjach odbierane żartobliwie, teraz jednak dyszące grozą – powiedzenie Ślązaków:
- Kaj idziesz, pierunie?
- Na pogrzeb, pierunie.
- A kto umarł, pierunie?
- Umarł pierun, pierunie.
Marian nie może w tym momencie uśmiechać się. Boleśnie obijają go torby z amunicją do erkaemu. Jest amunicyjnym, jego to obowiązek żywić kaem.
„Dużo będzie dzisiaj pierunów” – myśli z żalem, przypadając na chwilę za kupą – jak wszyscy mówią – gnoju, a naprawdę złożonej w stożki borowiny5.
*****
Inny tragiczny epizod.
20 letni podporucznik Włodzimierz Łozina-Łoziński ruszył ze swoimi „ogniomiotczykami”, teraz występującymi jako fizylierzy i wdał się w zażarty bój przy kolejnym domu. Popędził za uciekającymi Niemcami.
Jakby ubezpiecza go Ślązak, chorąży Karol Szuła. Razem ukończyli jesienią szkołę oficerską. Chorąży wsadził dwie butelki z płynem zapalającym do kieszeni, przerzucił pepeszę przez plecy, ruszył ze swoimi za Włodkiem.
- Wiesz, Karol – skarży się mu Łozina-Łoziński podchodząc do okna na piętrze – cholernie tu grzeje strzelec wyborowy. Jakoś tak skosem wali.
Karol wystawia głowę.
- Zdradziłem się, gdzie jestem, i nic.
- Popatrz, do ciebie nie strzelił, a do mnie… - Łozina wysadza głowę.
Upada, zdążył jeszcze powiedzieć tylko: „Ma…”. Szuła próbuje go chwytać. Leci mu przez ręce.
- O Matko Boska! Jak cie pizna! – Karol rozpalony do wściekłości zaczyna szukać sprawcy śmierci Włodka.
Po piętnastu minutach wie, gdzie się ukrył. Szturmuje ze swoimi chłopcami pomieszczenie, w którym działał strzelec wyborowy. Pięść pancerna załatwia go najskuteczniej.
Gdy wyciąga spod niego karabin snajperski, może naliczyć na nim… dwadzieścia osiem nacięć. To ostatnie – bardzo świeże. Po Włodku6.
*****
Ale była też i taka, mrożąca krew w żyłach, niecodzienna sytuacja.
Pierwsza kompania strzelecka, a w niej Paweł Pitura i Zbigniew Pilawski, stosunkowo spokojnie dotarła do głębokiego rowu przeciwczołgowego, osłaniającego dostęp do miasta od strony pola. To jest zapora, która w razie upadku gazowni ma powstrzymać atak.
Już żołnierze trafiają w niemiecki ogień. Wyczołguje się – poprzez rów – Paweł Pitura. Wysadza pistolet maszynowy. Palec trzyma na języku spustowym. Diabli wiedzą, kto tam na górze…
Przezorność okazała się na miejscu. Gdy Paweł wysadza głowę, dostrzega uniesione do góry dwie pary niemieckich rąk.
Ruchem dłoni każe jeńcom zsunąć się do rowu. Ucieszy się kapitan Bekieszko z dwóch „języków”. Pitura spogląda na zryty pociskami plac boju, ma także pójść śladem swoich jeńców, gdy dostrzega to biegnącego, to czołgającego się ku niemu jeszcze jednego Niemca. Groźnie nastawia pepeszę, zapomina o tamtych dwóch. Ten jednak, trzeci, już z dala wykrzykuje magiczne – wedle chętnych do niewoli – hasło:
- Hitler kaputt! Hitler kaputt!
- No, jak kaput, to chodź i ty.
Rozradowany Niemiec podbiega do Pitury, unosi ręce górę, by zademonstrować czystość swego zamiaru.
Na rów przeciwczołgowy zwala się lawina niemieckiego ognia moździerzowego. Pociski biją nie na skarpę, gdzie Pitura znajduje się z trzecim jeńcem, lecz na dno rowu. Obaj wcześniej wzięci jeńcy giną od tych pocisków. Piturze podmuch zrzuca konfederatkę z głowy. Dotyka czoła, włosów. Lepią się od krwi.
Pawłowi zaczyna się robić najdosłowniej gorąco. Zrzuca półkożuszek. Nadal gorąco.
Doczołguje się doń jeniec.
- Was, was? – nachyla się nad rannym. Dostrzega krew na jego twarzy. Wydobywa opatrunek, bandażuje twarz Pawła
Ręką wskazuje na gazownię i pyta rannego:
- Pole, Pole ?
Pitura nie bardzo wie, o co tamtemu chodzi, bardziej się domyśla z intonacji głosu.
- Tak, tam są Polacy.
Niemiec tedy ciągnie za sobą rannego Polaka. I tak go – jeniec – dostarcza do gazowni, sam zaś oddaje się, już spokojny, do polskiej niewoli.
Pitura ma cztery rany: głowa, plecy i obie nogi. Na punkcie sanitarnym traci przytomność. Odzyskuje ją na chwilę, by sanitariuszce powiedzieć jedno słowo:
- Pić!
- Cóż ci, kochany, dam? Nie ma wody.
Zakręciła się jednak, podsuwa mu za moment kubek wina. Pitura chciwie pije, znów traci przytomność.
Tak więc Paweł zakończył swoją kołobrzeską bitwę7.
****
Plutonowy Marcin Pietruszka, późniejszy podpułkownik rezerwy, powiedział o walkach ulicznych Kołobrzegu:
- Strzelałem ze swojego działa do tego domu. Ale nie z haubicy, a siedemdziesiątki szóstki. Gdy wyciągnęliśmy działo, nie rozkładaliśmy całkowicie ogona, chcieliśmy, żeby tarcza nas chroniła przed snajperem. Celowniczy Zygmunt Zalewski, stary żołnierz, mówi mi, że nie opanuje się. Celownik czterysta metrów. Stanąłem sam przy dziale. Kilka pocisków, i dom faktycznie wali się. Lecą meble, uciekają Niemcy. Duża satysfakcja. Piechota zaraz poszła do ataku. Ze skutkiem.
Ja natomiast zetknąłem się z makabrycznym widokiem. Gdy poszedłem zobaczyć skutek mojego strzelania, zobaczyłem w domu zabitego Niemca, na oko mojego rówieśnika – nie miałem dziewiętnastu lat – przy ciężkim karabinie maszynowym. Ręce miał przykute do podstawy cekaemu i podłogi. Łańcuchami! Żeby nie mógł uciec8.
*****
Kiedy już 2 batalion oczyścił „czerwone koszary”, dokonano makabrycznego odkrycia. W jednej z piwnic znaleziono trzynaście związanych drutem zwłok, noszących wyraźne ślady oblania benzyną i podpalenia. Musieli zemrzeć w okrutnych męczarniach.
Po pierwszym szoku żołnierze zaczynają się uważniej przyglądać. Ależ tak – resztki polskich mundurów. Najmniej spalona twarz i odzież chorążego.
Alarmuje się sztab pułku. Zjawia się jeden i drugi oficer z 3 batalionu. Rozpoznają ponad wszelką wątpliwość: to chorąży Marek Kahane. Nie udaje się rozpoznać żadnego z żołnierzy.
Więc – najokrutniejszy los jeńca w niewoli niemieckiej.
Po Podgajach, gdzie również spalono żywcem trzydziestu dwóch jeńców – żołnierzy 3 pułku piechoty z 1 dywizji, kolejna zbrodnia9.
*****
Siłą wzmacniającą odcinek nadmorski stała się także druga kompania fizylierów porucznika Antoniego Kołwy, również przedwojennego oficera, nauczyciela z zawodu, rzeszowianina.
W jego kompanii dowódcą plutonu jest podporucznik Stanisław Olejarka. Idzie on, Henryk Szerer, który nie może darować Niemcom morderstwa na rannym koledze, Franciszku Ziemlance, idzie starszy strzelec – i w stosunku do innych fizylierów starszy już nieco człowiek, bo trzydziestopięcioletni. Antoni Hywel ze Stanisławowskiego. W barakach spostrzegli dużo nowych karabinów i spalone płaszcze. Po ocalałych guzikach z orzełkiem domyślili się, że to polskie mundury. W rowach – trupy polskich żołnierzy. Wszyscy nosili ślady strzałów w głowę.
- Dzieci, zabierzcie mnie! – wołał starszy jeszcze od Hywla ranny żołnierz. Trudno było się dowiedzieć od niego, w jakich okolicznościach został ranny, co się stało z tamtymi, ze śladami strzałów w głowę. Ciężko ranny, był na pół przytomny. Hywel z kolegą odnieśli go do punktu sanitarnego10.
*****
Pomaszerował ze swoimi ciężkimi karabinami maszynowymi chorąży Adam Piskorski, z boku zaś, z 1 batalionem – sierżant Zbigniew Polawski.
Biegną schyleni dwaj żołnierze z 2 kompanii fizylierów: kapral Jan Sroka i szeregowiec Jan Jarosz. Wpadli do parowozowni, w gorączce bojowej przebiegają przez otwarte wielkie wrota, wypadają znów na zewnątrz. Pełno tu kanałów rewizyjnych, rozjazdów. Spostrzegają, że okrąża ich chyba z dziesięciu Niemców. Fizylierzy są jednak szybsi, działają w najwyższym napięciu bojowym. Palce na języku spustowym. Regulator ognia przestawiony na seryjny. Prażą wprost w tamtych. Wydaje się, że sami są nietknięci, gdy ostatniego żywego Niemca biorą do niewoli.
Kiedy jednak Sroka i Jarosz zawracają, widząc, że przed nimi nie tylko ta jedna grupa Niemców, i prowadzą między sobą jeńca, stwierdzają, że nie mają sił iść. Odkrywają na swoich ciałach liczne rany. Zaczynają się wzajemnie podpierać, przytrzymują się zdrowego jeńca. Dokładnie jak w ludowej balladzie: ”wiódł ślepy kulawego…”. Z trudem doprowadzają Niemca do sztabu pułku. Wyczerpani do reszty, padają na ziemię.
Nie powstrzymali dwaj fizylierzy Niemców szykujących się do kontrataku. Próbują oni odzyskać parowozownię. Niestety, cofają się żołnierze 10 pułku. Chorąży Piskorski, który przywarł do jednego z cekaemów kosząc wrogich żołnierzy, gdy już minie niebezpieczeństwo, zapisze w notatniku: „…ale wieją”.
Ostatecznie utrzymano parowozownię. Nie udało się jednak pójść naprzód, mimo sprowadzenia po południu na wsparcie 10 pułku czterech ciężkich czołgów.
Podczas chwilowej przerwy w działaniach kapitan Michał Bekieszko, dowódca 1 batalionu 9 pułku, natyka się na rannego żołnierza w mundurze SS. Mówi on czystym, rosyjskim językiem, tłumacząc, że jest „radzieckim człowiekiem”.
Bekieszkę Aś zatkało:
- Ty! Skatina! Izmiennik rodiny! (Zdrajca ojczyzny).
Spluwa na tego, który przyodział mundur SS „Galizien”.
Jest inny ranny Polak w mundurze Wehrmachtu. Ślązak.
- Zabierzcie go razem z naszymi rannymi – komenderuje dowódca plutonu cekaemów, chorąży Adam Piskorski11.
*****
I jeszcze jeden, ciekawy epizod.
Tego dnia (15 marca 1945 - N. M.) pułk wziął do niewoli 47 jeńców niemieckich, ale 34 przypadło na… jednego żołnierza.
Stało się to dziełem starszego strzelca Karola Wacławika, gońca z 2 batalionu 7 pułku, Ślązaka z Cieszyna, którego droga doWojska Polskiego wiodła przez obóz w Krasnogorsku. Posłał go dowódca batalionu z rozkazami do kompanii.
Rozkazy rozkazami, ale nie bez tego, by Wacławik nie „zachacharzył”. Pobiegł z nacierającą kompanią; wystrzelał w czasie ataku większość naboi. Przy pasie wisi jeszcze granat.
Czas wracać do sztabu batalionu.
Uszy ma dobrze nastawione. I one to wyławiają, jakby spod ziemi, niemieckie głosy. Wacławik przystaje, przysłuchuje się. Piwnica? Bunkier? Stamtąd niosą się głosy. Jest okienko, otwór. Bez namysłu ciska tam granat. Krzyki, jęki.
Nachyla się i mówi tonem, który zapamiętał z Wehrmachtu: stanowczym, nie znoszącym sprzeciwu:
- Jesteście okrążeni! Jedyna szansa, wyjść i złożyć broń.
Chwila szeptów, narada.
- Liczę do trzech. Eins, zwei, drei…
Uchylają się drzwi bunkra. Uniesione w górę ręce pierwszego żołnierza. Ilu ich będzie: dwóch, trzech? Słychać łomot padającej broni, rzucanej w bunkrze.
- Schneller, schneller! – pokrzykuje Wacławik.
Zaczyna go ogarniać chłód, zimno. Już jest piętnastu, dwudziestu, dwudziestu pięciu. Las rąk. Trzydziestu… Trzydziestu czterech.
- Schon alle? (Już wszyscy?) – starszy szeregowiec z orzełkiem na czapce nadrabia miną.
- Ja! Und jetzt geradeaus – marsch! (Tak, i teraz prosto, marsz!). Karabin trzyma wystawiony, gotowy do strzału.
Doprowadza ich do sztabu 2 batalionu. Budzi sensację. Tu już jest spokojny. Już widzi kolegów.
Wyszedł z piwnicy porucznik Stefan Litwora. W pierwszej chwili cofnął się na widok tylu Niemców.
- Melduję, panie poruczniku, jeńców przyprowadziłech.
Wacławikowi śmieje się gęba, ale czoło jest całe zroszone potem.
Niechby się dwóch, trzech odwinęło. Sprawdza karabin.. Ma … jeden, dokładnie jeden nabój w lufie. Reszta poszła podczas „chacharzenia”.
Jakby dziwnie zmiękły nogi Karolowi. „Krucy…”.
- Zuch z was, Wacławik – Litwora ściska mu rękę.
- Kaj tam…
Nie mówi głośno, myśli jedynie, że „pierdoły”, czyli głupstwa, opowiada pan porucznik. Jaki tam zuch!
Do pułku i dywizji idzie błyskawiczny meldunek o wyczynie Wacławika, który musi jeszcze raz i jeszcze raz opowiadać.
- Aha – przypomina sobie nagle – jeszcze dałech im, pierunom, śląskie słowo honoru, że im się krzywda nijaka nie stanie. Tobych si przał, żeby…
- Dobra, Wacławik! Włos żadnemu nie spadnie z głowy.
Niesie i żołnierski „telegraf bez drutu” wieść o Wacławikowym wyczynie.
- Chachar! – z uznaniem kwituje kolega z tegoż batalionu, kapral Nikodem Wolski. Zazdrości mu skrycie. Jakaż to frajda mieć polski mundur i prowadzić tak niemieckich jeńców.
Nie pora na zastanawianie. Wolski, wraz z innymi, rusza do natarcia. Ginie w nim kapral Józef Król, rocznik 1927, który przed trzema dniami ostrzegał brata ciotecznego, Kazimierza Danielewskiego z batalionu szkolnego, że „tu trzeba uważać”.
Pocisk karabinowy zahacza o pierś Wolskiego. Ześlizguje się jednak po… talii francuskich kart, które Nikodem zdobył pod Nadarzycami i trzyma w górnej lewej kieszeni munduru12.
Te uratowały mu… życie.
A karty zdobyte… na francuskich grenadierach pancernych SS z 33 dywizji „Charlemagne”.
W Czarnem i Nadarzycach liczyła ona 5. 000 żołnierzy, w Kołobrzegu już tylko ok. 5oo. 10 % stanu osobowego.
*****
W tym miejscu pozwolę sobie na dygresję.
Dzisiaj żyjemy w Unii Europejskiej. Jesteśmy partnerami. Czy rzeczywiście? Wspomnijmy historię, i uczmy się z niej wg łacińskiej zasady „Historia magistra vitae est” - Historia jest nauczycielką życia.
I o tym pamiętajmy, zawsze i wszędzie…
Wspomniany na wstępie prof. dr hab. Andrzej Czarnik, którego wspominam z dumą, był wybitnym historykiem - specjalistą dziejów Pomorza Zachodniego XIX i XX wieku.
Był Rektorem Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Słupsku i promotorem mojej pracy magisterskiej (1981 r). Osobiście wiele Mu zawdzięczam. Przy Jego poparciu byłem 3 krotnym stypendystą w Niemczech Zachodnich i Wschodnich, gdzie w archiwach spędziłem ponad 8 miesięcy.
Profesor wydał pracę, w której napisał o powojennej sytuacji na Pomorzu i pobycie wojsk radzieckich na naszych terenach. Zdobywali je Polacy przy wsparciu Armii Radzieckiej. Ale Niemcy nie odpuszczali i bronili się zaciekle, nie chcieli oddawać ziem swojego Vaterlandu. A jednak, gdy stało się inaczej, przez długie lata chcieli doprowadzić do rewizji polskiej granicy zachodniej i zwrotu polskich ziem północnych i zachodnich.
Profesor napisał, nie bez racji:
(…) Trasa łącząca miejscowości, w których stacjonowali Rosjanie biegła od Kołobrzegu przez Białogard, Połczyn Zdrój, Borne Sulinowo, Wałcz, Gorzów, Zieloną Górę, Lubin, Legnicę do Świdnicy. Po tej drodze oddziały radzieckie mogły się poruszać kiedy chciały i jak chciały. Swobodę poruszania miały one też na drogach łączących koszary z poligonami, strzelnicami, lotniskami itd.. Rosjan stacjonowało wówczas w Polsce sześćdziesiąt kilka tysięcy, a wraz z pracownikami cywilnymi i rodzinami około dziewięćdziesięciu tysięcy.
Dziś kilka tomów dotyczących stacjonowania wojsk radzieckich w Polsce nosi tytuł „Okupacja w imię sojuszu”, z akcentem na słowo okupacja. W tamtym czasie realistycznie patrzący Polak dostrzegał jednak wagę sojuszu, bo przecież rewizjonizm niemiecki w stosunku do ziem północnych, które zamieszkiwaliśmy, nie był wcale zjawiskiem wydumanym (…)13.
*****
Podsumowanie cz. 1 – 3.
Dzisiaj mamy inną sytuację w Europie. Wywalczyliśmy Ziemie Zachodnie i Północne i dzisiaj są one integralną częścią naszego kraju. Wprawdzie utraciliśmy w 1945 r. ziemie za Bugiem, ale dzisiaj są one suwerennymi państwami.
Powstaje więc krótkie, ale bolesne dla nas pytanie: jaki byłby kształt dzisiejszych granic Polski?
Na to pytanie każdy musi sobie sam znaleźć odpowiedź. A ta jest tylko jedna…
1 A. Sroga, Na drodze stał Kołobrzeg, Warszawa 1985.
2 Ibidem, s 36.
3 Ibidem, s. 108.
4 Ibidem, s. 108 – 109.
5 Ibidem, s 155.
6 Ibidem, s. 275 – 276.
7 Ibidem, s. 324 – 325.
8 Ibidem, s. 355 – 356.
9 Ibidem, s. 358 – 359.
10 Ibidem, s. 369.
11 Ibidem, s. 393.
12 Ibidem, s. 423 – 424.
13 Cyt. za: A. Czarnik, Moje powroty do przeszłości, t. 1. Dzieciństwo i młodość, Słupsk 2005, s. 252 – 253.