Wschodził świt pięknego, słonecznego, choć jeszcze chłodnego poranka czerwcowego 1945 r.. Na wygodnej dość szerokiej ławce w hallu pogrążonego w ciemnościach Dworca Somonińskiego spędzaliśmy w komplecie rodzinnym ostatnią naszą noc tułaczą.
Po sześcioletnim wygnaniu, objuczeni tłumoczkami, z resztkami ocalałego w ciężkiej zawierusze wojennej dobytku, z żoną i dwojgiem kilkuletnich dzieci wracaliśmy szczęśliwi i radośni do swych pieleszy domowych. Nie pamiętały dzieci domu rodzinnego, opuszczonego w 1939 roku, ale słyszały już dużo o pięknej Szwajcarii Kaszubskiej, tak barwnie im nieraz w tęsknocie opisywanej. Jak szczeniaki po przespaniu rozbawione, w śmieszny sposób ze sobą baraszkujące, tak i moje pociechy rozbrykały się w niesamowity sposób, skacząc sobie do oczu, z radości, że za chwilę zobaczą już Kartuzy i Szwajcarię Kaszubską… i morze polskie… i statki z białoczerwoną banderą na srebrnej wodzie, bo przecież tylko taką wodę ma Polskie Morze. Pokręciło im się w dziecinnych główkach. Poplątały te wszystkie cudowne opowieści i czarowne bajki o pięknych Kartuzach, o polskim morzu i o tej wytęsknionej Szwajcarii Kaszubskiej, których tyle się na swym wysiedleniu nasłuchały. Wszystko to mieściło się teraz w jednym cudownym punkcie, zwanym Kartuzami. Ta radość i ciekawość bliskiego już ujrzenia tych wyimaginowanych cudów, wieńczyła w wesołych szczebiotach i podskokach ostatni etap naszej długiej, a ich egzotycznej podróży.
I oto Kartuzy, oto ziemia wymarzona !
Niewyspani, znużeni uciążliwą podróżą, złożyliśmy toboły w gościnnym domu przedwojennych przyjaciół, w przytulnym, czasowo nam użyczonym pokoju.
Uff ! Nareszcie ! Nareszcie po pełnej niebezpieczeństw i strachu poniewierce, skończyła się wieloletnia Odyseja. Do przeszłości należy już ta długa, prawie sześcioletnia noc grozy i zniszczenia. Jak pies bezpański, ścigany i poniewierany, tułał się człowiek, nie mogąc znaleźć bezpiecznego, spokojnego azylu często choćby tylko dla spokojnego schronienia i spoczynku w nocy. Nareszcie ! wylądował już człowiek na swoim spokojnym zagonie. Choć zmęczony uciążliwą podróżą, wybiegłem pospiesznie na miasto… do biura… . Zameldować przecież trzeba staroście i kolegom biurowym swój szczęśliwy powrót, zapowiedziany przy pożegnaniu w 1939 roku. Odchodząc na front obiecałem im przecież buńczucznie powrót po wojnie zwycięskiej.
Piękne jakoś dziś Kartuzy, piękniejsze niż owego ponurego, zimowego dnia marcowego, kiedy to prawie za oswobadzającą je armią, wkroczyłem w jego zaśnieżone ulice. Wydają mi się piękniejsze nawet niż przed wojną. Domy jakby śmieją się w słonecznej poświacie, ogródki uporządkowane kąpią się w świeżej zieleni, balkony ukwiecone, ulice jakby wymyte, lśnią gładkością jezdni i równych chodników. A ten typowo małomiasteczkowy rynek kartuski ze stacją benzynową na środku, wybrukowany „kocimi łbami” jakże się zmienił ! Dziś ładną równoboczną kostką wyłożony, chełpi się swą szatą i obliczem wielkomiejskim. I ludzi już sporo kręci się po ulicach, nie tak wymarłych, jak niedawno w pierwszym powojennym marcu.
W radosnym nastroju, śmiejąc się pod nosem jakby w alkoholowym podnieceniu, kroczę beztrosko po ruchliwych ulicach, ściskając się co chwilę serdecznie ze spotkanymi znajomkami. Nie wszystkich sobie już przypominam, lecz starzy Kartezjanie, szczególnie chłopi, poznają mnie. Bezwiednie rzucają się na szyję i cieszą się ze spotkania. Wszak tyle niedziel spędziliśmy przed wojną na szkoleniowych zebraniach, w dobrze pracujących Kółkach Rolniczych.
Zachodzę wreszcie i do Starostwa, oglądam opuszczone w sierpniu 1939 roku swoje biuro i biura inne, tak dobrze mi znane. Szukam znajomych. Niestety, same obce twarze. Nie ma więc Zaborowskiego, Kierownika Kancelarii. Nie ma służbistego lecz bardzo zacnego K-ka Ref. Wojsk. Renachowskiego, nie ma dobrodusznego Ćwiklińskiego, nie ma skaczącego zawsze jak sprężyna Drążkowskiego i obu stale uśmiechniętych braci Waleszkowskich. Tylko cienie ich snują się po rozległych, lecz jakże teraz smutnych pokojach. Prochy ich spoczywają w lasach podkartuskich Kalisk i Piaśnicy Wejherowskiej i w kominie Stutthofu.
To sprawka naszego „kolegi” biurowego Luftmanna. Skromny ten niepozorny, nie budzący żadnych podejrzeń urzędniczyna, przybyły w 1937 roku bodaj ze Starostwa Wejherowskiego, przydzielony jako pomocnik referenta do Ref. Wojsk. Starostwa, okazał się przy wkroczeniu Niemców do Kartuz agentem Gestapo. Wyjaśniła się zagadka tajemniczych druków tablic, które ustawione zostały którejś nocy sierpniowej 1939 roku na naszych biurkach w Starostwie z enigmatycznym „A d m i n i s t r o w a ć – to przewidywać”. Nikt z nas wówczas nie wiedział, co to ma znaczyć, jak również nie mogliśmy dociec, kto to ustawił. A jak się okazało było to złowieszcze Mane ! Tekel ! Farec ! – zapowiedź zagłady. Dopiero teraz jasnym stał się dla mnie cel podejrzanych wizyt tajemniczej pani w czerni, odwiedzającej go od czasu do czasu, przed którą jako przed rzekomo szantażującą go kochanką, czy też ze względu na jej podeszły wiek, ze wstydu się ukrywał.
Za jego to sprawą w bestialski sposób pomordowani zostali ludzie, jego koledzy biurowi, ba jego bezpośredni przełożony, za to tylko, że śmieli pracować w polskiej administracji państwowej w „Niemieckim Korytarzu”.
Mobilizacja – to straszne słowo ! Jest w nim coś ze zgrozy, pożogi i śmierci. Dla mnie była ona jednak zbawienna. Ocaliła mi życie jak wielu innym szczęśliwcom, których wojna nie złapała w urzędzie czy nawet w Kartuzach. Nie udało się Niemcom odfajkować mojego nazwiska na przywiezionej ze sobą liście 37 proskrybowanych do rozstrzału, choć miałem na niej wcale wysoką lokatę. Dowiedziałem się o tym po szczęśliwym powrocie, a czego domyślałem się w czasie okupacji z zagadkowych dopytywań się o moją osobę. Tylko na 24 obywateli z 37 proskrybowanych udało im się wyrok wykonać.
Smutne te rozważania, jak i pierwszą radość ze szczęśliwego powrotu na ojczyste zagony, rychło zgasiła szara rzeczywistość. Nie czas bowiem rozmyślać, cieszyć się i smucić. Czas zabrać się na nowo do pracy i to jak najszybciej i możliwie jak najsprawniej. Ojczyzna znowu w potrzebie !
Po krótkim zameldowaniu się u Starosty Piaseckiego i dość obojętnym przyjęciu, dopiero wieczorem 15. 06. 1945 roku spotkałem się, ze zmęczonym całodzienną pracą swoim poprzednikiem, kol. Zdzisławem Hobrzańskim. On to bowiem, po cudownym ocaleniu poza murami Getta, zgłosiwszy się do pracy w Urzędzie Wojewódzkim Gdańskim, skierowany został do Kartuz na zastępstwo do czasu mego powrotu według uzgodnienia z Dr Mendykiem – Naczelnikiem Wydz. Wet. UW Gd.. W drodze bowiem na swą „macierzystą” placówkę w Kartuzach, zameldowałem się w połowie marca u swego Naczelnika Wydz. Weter. W Urzędzie Wojewódzkim Pomorskim w Toruniu Dr Stefana Jakubowskiego. Byłem wtedy pierwszym jego powiatowym lekarzem, który zgłosił się do pracy. Oczywiście o zwolnieniu mnie do Kartuz, dopiero co wyzwolonych, leżących jeszcze właściwie na linii frontu jak twierdził, nie chciał słuchać, choć ciągnąłem do nich uparcie. Musiałem jednak ustąpić.
Nie mogłem bowiem odmówić pomocy swemu dotychczasowemu wieloletniemu i cenionemu szefowi w rzeczywiście krytycznej sytuacji administracyjnej. Zdawaliśmy sobie obaj dobrze sprawę, że powiat ten wyłączony zostanie z dotychczasowego województwa pomorskiego i już włączony administracyjnie do nowopowstałego, polskiego już województwa gdańskiego. Po różnych propozycjach i kuszących ofertach, wybrałem Włocławek, jako powiat chyba najbardziej w tym czasie „upośledzony”. Duże to miasto i powiat, zupełnie nie uszkodzone w działaniach wojennych, z dużą rzeźnią, z dużym pogłowiem inwentarza gospodarskiego, nie miało żadnego lekarza weter.. Obowiązki Powiat. Lek. Wet. na powiat włocławski pełnił kol. Rybicki, student IV roku weterynarii, obowiązki zaś organu urzędowego badania zwierząt rzeźnych i mięsa w Rzeźni Miejskiej, oglądacz mięsa. Obsadzenie placówki włocławskiej, zapewnienie opieki weterynaryjnej w tym powiecie, było rzeczywiście pilniejsze i ważniejsze niż w dopiero wyzwolonym powiecie kartuskim. Nie mogłem odmówić. Dobro służby tego wymagało.
Niestety pobyt mój, umówiony wspólnie na jeden miesiąc, przedłużył się ponad dwa miesiące. Dopiero przybycie kol. Kokochy, skierowanego wreszcie przez Dr Jakubowskiego na tę placówkę w początkach czerwca 1945 roku, wyrwało mnie po wielu przekonywaniach, z bardzo serdecznych objęć i przyjacielskich więzów tamt. prezydenta miasta, bardzo sympatycznego i zapalczywie o swoje miasto walczącego staruszka i umożliwiło powrót do Kartuz. Dr Jakubowski chyba już wybaczył mi tę „ucieczkę”? Jeśli nie, przepraszam Go jeszcze raz jak najmocniej.
Jak obojętnie i bez specjalnego zainteresowania przyjął mnie w Kartuzach ówczesny starosta Zdzisław Piasecki, tak entuzjastycznie powitał kol. Hobrzański. Jako handlowiec, były przedwojenny przedstawiciel firmy Bayer – Remedia w Warszawie, nie miał żadnego przygotowania do administracji wet. Ani do badania zwierząt rzeźnych i mięsa, ani do terenowej praktyki weterynaryjnej – lecznictwa. I oto niespodzianka powojenna. Taki los wypadł Mu: Łatwiej byłoby mu być księdzem, jak powiedział, niż prowadzić tę placówkę, w dodatku wśród Kaszubów, których mowy ani słowa nie rozumiał.
Oczekując z dnia na dzień mego zapowiedzianego, a ciągle przez Włocławek opóźnianego powrotu, przywitał mnie z wielka radością. Mierząc siły na zamiary, a raczej na obowiązki, biedny Zdzisio, niczem mitologiczny Atlas – kulę ziemską, dźwigał ciężary różnych obowiązków służbowych, walcząc jak Tytan z trudami i przeciwnościami losu. I muszę przyznać, że radził sobie dobrze.
Odetchnął z ulgą wielką, kiedy wreszcie się zjawiłem i kiedy nareszcie, jak oświadczył, mógł zdać mi swoją „Władzę”. I nie dziwiłem się. Bo rzeczywiście jak mi przedstawił i co później sam stwierdziłem, sytuacja była ciężka. Ja, który miałem specjalistyczne wyszkolenie w tym kierunku, który miałem już 7 – letnie doświadczenie administracyjne jako Pow. Lek, Wet., który znałem już ten powiat jak własna kieszeń, nie wiedziałem teraz jak sobie poradzić, od czego zacząć. Chaos, ciemności, anarchia !
Pracuje już Starostwo, jako władza administracyjna powiatu, ale z wyjątkiem poczciwego, dobrodusznego, bardziej miękkiej ręki, wszystko akceptującego V-ce Starosty Andrzeja Filipka, byłego sekretarza gminnego na Lubelszczyźnie, pozostali pracownicy, to ludzie przypadkowi, bez żadnego przygotowania administracyjnego. Każdy administrował na swoim tylko odcinku i według swego „uważania” i „widzi mi się” i swoich norm prawnych. O jakiejś zespołowej administracji, opartej na przepisach prawnych, nie było mowy. Weterynarią nikt się nie interesował ani nawet życiowych, w tej chwili olbrzymich jej zadań, nie rozumiał. Zorganizowane już były inne władze administracji, bezpieczeństwa i porządku publicznego, jak Magistrat m. Kartuzy, Pow. Urząd Bezpieczeństwa, Milicja Obywatelska, Powiat. Urząd Ziemski (PZUZ) jako wyodrębniona jednostka dla administracji rolnej, Wydział Powiatowy jako jednostka samorządowa powiatu i inne.
Wszędzie jednak z wyjątkiem Wydziału Powiatowego, były takie same kadry, niedoświadczone i niewykwalifikowane, wszędzie ten sam sposób „urzędowania”.
Powiat kartuski do czasu wprowadzenia w 1955 roku nowego podziału administracyjnego, poza powiatem wejherowskim i gdańskim, w dużej części jednak zatopionym przez Niemców, był powiatem największym na terenie województwa gdańskiego. Obejmując dawne przedwojenne granice administracyjne, teren jego wrzynał się głęboko w obecne powiaty bytowski, kościerski, wejherowski, podchodząc niemal pod bramy Kościerzyny (Skorzewo, Gostomie, Cząstkowo), Bytowa (Jamno i Sieczno) i Trójmiasta (Tuchomek, Warzonko, Owczarnia). W kształcie grubego i długiego „balleronu”. Ciągnie się po przekątnej na blisko 100 km długości i 40 km szerokości. Ze względu na skąpą sieć dróg komunikacyjnych oraz piaszczysty, częściowo pagórkowaty teren, był zawsze obszarem trudnym do obsługi. Ludność w około 75 % rolnicza. Mały rys historyczny pozwoli nam zorientować się z grubsza w przemianach powiatu, jakie w nim zaszły. A zmiany zaszły tu poważne. Do 1939 roku poza 20 kilku większymi posiadłościami obszarniczymi należącymi w większości do zasiedziałych tu butnych junkrów pruskich, większość stanowili rolnicy mało i średniorolni. Podstawą ich gospodarki była hodowla świń i gęsi, a w rejonach Stężycy, Sulęczyna i Parchowa ponadto hodowla owiec, zaś w rejonach Żukowa i Banina – hodowla bydła. Wymienione rejony hodowlane osiągnęły już stosunkowo wysoki poziom rozwojowy. Szczególnie rozwinęła się dzięki niezmordowanej pracy mego niezapomnianego przyjaciela czasów przedwojennej współpracy Dra Stanisława Jełowickiego, dawn. Instruktora Pom. Izby Roln., obecnie cenionego prof. WSR w Krakowie (1970 r. – przyp. N.M.), hodowła okazałej owcy pomorskiej. A gęś pomorsko-kaszubska znana była i pożądana nie tylko w kraju. Co roku wiele tysięcy sztuk eksportowało się za granicę, przeważnie do Niemiec, nie licząc ok. 10 tys. sztuk sprzedawanych corocznie w byłym WM Gdańsku i na rynkach Gdyni, Kartuz i Kościerzyny. W Kościerzynie czynna była rzeźnia gęsi, która dokonywała uboju znacznych ilości białej gęsi kaszubskiej dla celów futrzarskich (ściągano skórę z pierzem i puchem na eksport, a mięso sprzedawano jako produkt odpadowy po niskich cenach na miejscu i w miastach okolicznych).
Wysokomleczne, rasowe bydło nizinne, czarno-białe, stale ulepszano wysokowartościowymi reproduktorami z importu, bogaciło nie tylko tutejszych magnatów ziemskich, ale także rolników całego rejonu banińsko-żukowskiego.
Głównym rynkiem zbytu produktów rolnych i gospodarskich (ziemniaki, nabiał, drób, mięso w różnej postaci, trzoda chlewna itp.) było dawne WN Gdańsk, rynek ze względu na korzystne dla nas różnice walutowe, bardziej od krajowego opłacalny oraz dynamicznie rozwijająca się Gdynia.
Ten wysoki poziom handlowy powiatu oparty w dużej mierze na eksporcie, znalazł również odbicie w różnych urządzeniach, bazach handlowych i przetwórczych. Było więc w powiecie – prócz Rzeźni Miejskiej w Kartuzach, na owe czasy nowoczesnej (wybud. w 1912 r. według najlepszych ówczesnych wzorów), stojącej na wysokim poziomie sanitarnym, ponadto 36 rzeźni prywatnych rozmieszczonych po większych wsiach, produkujących głównie dla WM Gdańska oraz dla Gdyni nie posiadającej jeszcze własnej rzeźni. Ponadto 9 targowisk lepiej lub gorzej urządzonych z regularnymi targami zwierząt (Kartuzy, Żukowo, Przodkowo, Chmielno, Sierakowice, Gowidlino, Sulęczyno, Stężyca, Szymbark) 10 ramp załadowczych PKP.
Opiekę weterynaryjną sprawowało i potrzebne usługi świadczyło 6 lekarzy wet. (Żukowo, Przodkowo, Sierakowice, Sulęczyno, Kartuzy – 2).
Powiat kartuski, mimo swych złych warunków naturalnych – słaba gleba, niekorzystne dla rolnictwa warunki klimatyczne – był dobrze zagospodarowany. Ludność o wysokim poczuciu odpowiedzialności osobistej, karność i uczciwość oraz wielkim poszanowaniu dla prawa i porządku publicznego.
Administracja w tak uporządkowanym powiecie nie przedstawiała większych trudności.
A jak wyglądała sprawa po wyzwoleniu ? Jak przebiegało oswobodzenie powiatu? Jakie skutki pozostawiła okupacja hitlerowska i jakie przyniosło samo wyzwolenie ?
Szeroką tyralierą od wschodu, południa i częściowo zachodu w dniu 10 marca 1945 r. wkroczyły na ziemię kartuską odważne bataliony potężnej Armii Radzieckiej. Niczym lotne ważki przynieśli wiadomość o wyzwoleniu do każdej wsi, przysiółka i bezdrożnego wybudowania, nieraz swawolnie i humorystycznie. Nie dla wszystkich była ona jednak radosna. Wielu rozbitków z uciekającej w popłochu armii oraz cywilnych uciekinierów niemieckich i różnego rodzaju przyczepionych do nich maruderów, zatrzymawszy się tu z braku możliwości dalszej ucieczki, drżała w panicznym strachu o swój los. Nie wybredna, nie przebierająca w słowach propaganda hitlerowska, wpajana w ogłupiany naród, wierzący ślepo swemu Führerowi i jego wodzirejom, wydawała teraz swe owoce. Bo kto są ci bolszewicy ? Według ich obrazu o wcale nie jakaś regularna armia, rządząca się międzywojennymi prawami wojennymi, jeno dzicy i krwawi Azjaci. W pijanym rozpasaniu i rozwydrzeniu biją, rabują, gwałcą i mordują niemieckich nadludzi i kulturtregerów. Chowa się więc to całe strwożone bractwo po strychach i piwnicach, w polu, krzakach i lasach i na prędko sklecionych szałasach i niewybrednych kryjówkach, byle by tylko głowę i „boże poszycie” przechować i uratować. A że strach ma wielkie oczy i łatwo przeradza się w panikę, nie zasłużoną poniewierkę odczuwało i ponosiło również wielu „Bogu ducha winnych” Kaszubów, z urzędu „Eindeutschowanych” (Eindeutschowanymi nazwano tu Polaków, których Niemcy, jako roboczo czy wojskowo przydatnych uznali za Niemców III grupy. „Eingedeutscht” – zniemczony. Grupę taką stworzyli Niemcy tylko na Pomorzu, a obywateli tej grupy uważano za hierarchicznie niższych od tzw. Volksdeutschów.).
Piszę o tym, bo dzieje te będą miały wpływ na kształtowanie się początkowe mej pracy w powiecie, podobnie zresztą jak poniższy szkic zniszczeń wojennych, stanowi barwne ale rzeczywiste tło, na którym rozwijała się odbudowa rolnictwa i restauracyjna działalność służby weterynaryjnej w tym powiecie.
Okrutne są dzieje i dzieła wojny, choć los czasem potrafi być łaskawy. Łaskawy okazał się on w 1945 roku dla większości tut. powiatu, ale za to bardzo okrutny dla mieszkańców jego części północnych. Rejon Żukowa i Banina stanowił pierwszą i chyba główną linię obronną dla Gdańska. Wsie Miszewo, Tuchom, Pępowo, Rębiechowo, Czaple, Bysewo i inne leżące w pobliżu tego miasta przeżyły piekło. Ruiny spalonych zabudowań, kikuty drzew przydrożnych i lasów, ściętych śmiercionośnymi pociskami, setki czołgów, samochodów, wozów pancernych i różnego sprzętu wojennego, tysiące zwłok ludzkich zaścielających pola, zryte pociskami świadczyły o zażartych bojach. Ta tragedia przeżytego piekła rzutowała na psychę ocalonych w tym rejonie ludzi. Stracili nie tylko członków rodziny, dom i cały dobytek, stracili wiarę i ochotę do odbudowy, stracili wiarę w sens i celowość życia. A tymczasem za wojskiem wraz z cywilnymi ekipami administracyjnymi i ekipami skierowanymi dla zasiedlania wyzwolonych ziem, ciągnęły jak szakale bandy różnego rodzaju rzezimieszków, złodziei i tzw. oględnie szabrowników. Terroryzując zastraszonych Kaszubów, szantażem i groźbami (niejednokrotnie bronią), wymyślając im od szwabów, fryców i zdrajców Polski itp. wyzwiskami, przeplatanymi ohydnymi, tu wtedy jeszcze nieznanymi wiązankami, wyłudzali lub wręcz rabowali ich mienie. Czelność ich nie miała granic. Bandyci jeszcze po moim przyjeździe do powiatu, umundurowani w jakieś różnie sklecone mundury wojskowe względnie marynarskie, czasem nawet zaopatrzeni w papiery i zezwolenia – oczywiście fałszowane – przyjeżdżały samochodem do wsi i rekwirowały bydło, trzodę chlewna i co popadło, rzekomo dla wojska. Dla ułatwienia sobie rabunku bandyci zajeżdżali nawet wprost do sołtysa i z wielką powagą oraz stanowczością żądali niezwłocznego dostarczenia do oczekującego samochodu określonej ilości bydła. Szły więc pod nóż krowy i jałówki bez względu na wartość hodowlaną czy użyteczną, owce i świnie odbierane chłopom w zależności od stanu ich posiadania. Ohydna ta grabież spowodowała nie tylko straty wartościowego materiału hodowlanego, ale co gorsze spowodowała, że chłopi, posiadacze 3 – 4 krów, oskarżani o kapitalizm dla uniknięcia wynikających z tego zarzutu skutków, sami zaczęli wyrzynać bydło, dażąc do utrzymania 1 a najwyżej 2 sztuk według zalecenia tych „instruktorów”.
A w Szan. Starostwie nikt nie zainteresował się tym jawnym gwałtem, czy też nie miał odwagi pchać palca między drzwi. A wystarczyło przecież tylko, że zainterweniowałem w Wydziale Aprowizacji Urzędu Wojewódzkiego i Komendzie Wojewódzkiej MO w Gdańsku, by zbrodniczy proceder niebieskich ptaszków przerwany został w stosunkowo krótkim czasie.
Sterroryzowany człowiek zdolny jest do spełnienia najpodlejszych usług i najbardziej śmiesznych czynów. Czy można się więc dziwić biednym Kaszubom tak ciężko doświadczonym w czasie wojny, wystraszonym i sterroryzowanym – z natury swej niesłychanie zdyscyplinowanym, mającym wielki szacunek dla prawa ?
W takich oto warunkach objąłem administracyjną służbę weterynaryjną w powiecie. Jak już powiedziałem – chaos, anarchia i ciemności wielkie.
Źródło: Archiwum Muzeum Kaszubskiego im. Franciszka Tredera w Kartuzach, Akta personalne, sygn. 58/16, B. Nowak, A było to w jednym powiecie…, (Wspomnienia lekarza weterynarii w 25 lecie PRL), s. 1 – 10.