Wstęp
Książkę „Wspomnienia mojego dzieciństwa” napisałam z potrzeby serca. Jest ona hołdem, który oddaję tym Wszystkim, którzy byli obecni w moim życiu w czasach mojego dzieciństwa, a którzy już odeszli na „drugi brzeg” z życia doczesnego do życia wiecznego, a także tym, z którymi spędziłam lata dziecięce, a których dzięki Bogu do tej pory spotykam.
Kochani, żywię nadzieję, że czytając choćby niektóre wątki tej książki, pojawi się na Waszych twarzach uśmiech? A może w oku zakręci się łza wzruszenia, wywołana wspomnieniami, czy też tęsknotą za młodością, za tamtymi beztroskimi latami? Jeśli takich emocji doświadczycie, będę szczęśliwa i pełna satysfakcji z tego, co napisałam.
Niech zatem odżyją wspomnienia a „dom nad rzeką” niech na nowo zatętni życiem.
Kaszuby
Kaszuby znajdują się w obrębie trzech województw: pomorskiego, zachodniopomorskiego oraz kujawsko-pomorskiego. To jeden z najpiękniejszych regionów Polski. Jak głosi legenda, Pan Bóg podczas stworzenia świata zapomniał o Kaszubach. Jednak gdy się zorientował, że popełnił gafę, w nagrodę obdarował Kaszuby najpiękniejszymi jeziorami, pagórkami, dolinami, polami i lasami. Bliskie mojemu sercu, a zarazem chlubą Kaszub jest jezioro Wdzydze. Ma ono kształt krzyża: jedno jego ramię to Gołuń - o brzegach polnych, przetykanych niewielkimi laskami, otwarty; drugie Radolne – szerokie, koliste, odludne, z ujściem rzeki Wdy; trzecie Jelenie – wąskie, o pięknym lesie na stromym brzegu, a czwarte Wielka Woda zwana też Szerzawą – czyli szerokie wody. Na jeziorze Wdzydze jest wiele wysp. Największa z nich to Wielki Ostrów – wyspa długa i wąska, potem Sorka – o kształcie ściętego stożka, gęsto zalesiony zielony Glonek, Mały Ostrów – słynny z prawdziwków. Są jeszcze przeurocze małe wysepki: zarośnięta trzcinami Sidły, wydłużona Przerośla i Cyronek - gdzie znajdują schronienie dzikie kaczki.
Legenda o Wdzydzkim Jeziorze
Niezwykły kształt jeziora Wdzydze tłumaczy legenda, w której występuje książę Sorka i piękna Wdzydzana (rusałka, wodnica jeziora). Kiedy nie było jeszcze jeziora Wdzydze, na wyspie okolonej niewielką wodą stał zamek. Mieszkał w nim młody książę Sorka. Pewnego razu, polując w nadjeziornej kniei, książę zobaczył rusałkę jeziora - Wdzydzanę. Ukazała mu się na mgnienie oka i znikła. To jednak wystarczyło, żeby książę postradał dla niej serce i rozum. Była niezwykle piękna. Sorka natychmiast wezwał swoich poddanych i kazał im kopać tam, gdzie zniknęła. W rowy wlewała się woda a rusałki nie było. Po jakimś czasie pokazała się księciu w zupełnie innym miejscu i znowu zniknęła. Książę kazał więc kopać tam - jezioro zaczęło rozlewać się w drugą stronę. I znowu za jakiś czas zobaczył Sorka Wdzydzanę jeszcze gdzie indziej. I jeszcze raz rusałka pojawiła się księciu. Jezioro rozkrzyżowało swoje ramiona, jakby chciało nimi ogarnąć wodnicę, ale Wdzydzana wciąż była nieuchwytna. Dopiero na łożu śmierci książę Sorka zrozumiał, że strawił życie w pogoni za ułudą. Pozostawił jednak po sobie piękne jezioro, nazwane od imienia rusałki „Wdzydze”, na którym on, Sorka w pamięci ludu pozostał w nazwie wyspy, gdzie ponoć stał jego zamek.
Początki mojego dzieciństwa
fot. od lewej na dole: Marysia,ciocia Urszula, Halinka, Krysia, ja
na drabinie: Danka, Renia, Józiek, Kazik
Jestem dumna, że urodziłam się na Kaszubach. Przyszłam na świat 24 września 1953 roku. Dokładnie 5 lat wcześniej, 24 września 1948 roku urodziła się moja siostrzyczka Marylka, której niestety nigdy nie poznałam. Pan Bóg zabrał ją, gdy miała zaledwie 4 latka. Zmarła w wyniku powikłań po oparzeniu. Mama (Helena) i babcia (Leokadia) wspominały Marylkę jako chodzącego po ziemi aniołka. Bardzo kochała Pana Jezusa. W pokoju na komodzie stał krzyż, a ona się w niego wpatrywała i pytała: „Dlaczego Jezusek jest taki smutny?” Jak tylko było to możliwe, przynosiła świeże kwiaty do wazonu stojącego obok krzyża, aby pocieszyć Pana Jezusa. Ufam, że ten mały aniołek przez cały czas czuwa nad nami.
Marylka, Józiek , Renia i ja, urodziliśmy się we Wdzydzach Tucholskich zwanych Rybakami. Mieszkaliśmy tam do 1955 roku. Ta malownicza wieś położona jest na wzgórzach jeziora Wdzydze. Mieszkali tam moi dziadkowie, zarówno rodzice mamy jak i taty (Jana). Na chrzcie otrzymałam imię Irena. Fakt, że nadano mi takie właśnie imię, to nie przypadek. Otóż moja matka chrzestna ciocia Maria przeczytała przepiękną powieść o cygańskiej dziewczynce o imieniu Irusia. Autorem tej powieści jest ksiądz Stanisław Pasławski. Ta właśnie ta książka była inspiracją do nadania mi takiego imienia. W szóstej klasie szkoły podstawowej byłam przez kilka dni u rodziców chrzestnych w Górkach i sama z zapartym tchem przeczytałam „Irusię”.
Jesienią 1955 roku moja rodzina przeprowadziła się do Przerębskiej Huty, zwanej też Osadą-Czarliną. Przeprowadzka odbyła się drogą wodną, łódką zwaną Titanik. Gdy dotarliśmy na miejsce, zamieszkaliśmy w dwurodzinnym domu, który należał do Państwowego Gospodarstwa Rybackiego Wdzydze. Mieliśmy do dyspozycji kuchnię i pokój oraz wspólny korytarz (sień). Taki sam metraż miała druga część domu, gdzie mieszkała ciocia Urszula, wujek Józef (brat mamy) oraz ich dzieci: Danka, Walek (mówiliśmy Kazik) i Marysia.
W listopadzie 1955 roku dom nasz powitał nowego małego człowieczka. Urodziła się moja siostra Krysia. Nie pamiętam jej jako niemowlaka, ale doskonale pamiętam małą Halinkę, którą ciocia Urszula urodziła w marcu 1958 roku. Wszyscy obstąpiliśmy jej łóżeczko – była taka słodka. Później, gdy już sama stała w łóżeczku, wyciągała do nas rączki i śmiała się radośnie. Mieszkaliśmy pod jednym dachem więc ja i moje rodzeństwo bardzo byliśmy zżyci z kuzynkami i kuzynem, a oni z nami. Byliśmy dla siebie jak siostry i bracia. Razem się bawiliśmy, chodziliśmy do lasu, nad jezioro, wspólnie paśliśmy krowy i owce, podlewaliśmy zagonki, kąpaliśmy się w rzece. Odkąd sięgam pamięcią, nasz dom zawsze tętnił życiem. Nikt się tam nie nudził. Mama i ciocia Urszula zajmowały się gospodarstwem domowym w szerokim tego słowa znaczeniu. Prały, gotowały, sprzątały, pielęgnowały przydomowe ogródki, pracowały w polu, suszyły siano, robiły zaprawy, karmiły świnie, kury i kaczki;nie sposób wymienić wszystkich zajęć jakie musiały wykonywać. Praca ta była tym bardziej ciężka, gdyż dopiero od 1958 roku mieliśmy prąd elektryczny i to z agregatu, a od 1961roku dostarczano już nam prąd z elektrowni. Wcześniej wieczorami siedzieliśmy przy lampie naftowej, która wisiała na ścianie. Czasami, gdy trzeba było zrobić coś wymagającego większej precyzji, na przykład ręczne szycie, robienie na drutach czy czytanie - lampę zdejmowano ze ściany i stawiano na stole. Gdy na kolację były ryby (a były często), lampa również stała pośrodku stołu, żebyśmy mogli dokładnie wybrać ości. Cylinder lampy regularnie się czyściło - najlepiej kawałkiem gazety. Mama i ciocia Urszula prały w cynkowych baliach, do których wkładało się wielką tarkę, namydlało się brudne rzeczy do prania szarym mydłem i tarło, aż brud zszedł. Pranie wieszało się na linkach w ogrodzie. Po wyschnięciu pachniało słońcem i wiatrem. Cynkowe balie również służyły do kąpieli. Mieliśmy też żelazko „na węgle”. Po załadowaniu „duszy” żelazka, trzeba było kilka razy porządnie nim wymachiwać, żeby węgle się rozżarzyły. Gdy tak się stało – można było prasować. Ciocia Urszula miała niezwykłą lokówkę. Jej końcówki wkładało się w gorące węgle, a gdy sięnagrzały, czyściło się je papierem i robiło loki. Kiedyś Renia robiła mi fryzurę ową lokówką. Wyszło nie najgorzej, tyle, że lekko ucierpiała skóra mojej skroni i ucho. Tata i wujek Józef byli rybakami. Myślę, że bardzo się lubili. Wujek zawsze z życzliwością zwracał się do mojego taty . Tata również szanował wujka, wspólnie dyskutowali na różne tematy. Tata czasami zabierał mnie do łódki i płynęliśmy na jezioro Słupinko wyciągać zastawione na węgorze pęczki (pupy). Tatę zapamiętałam jako bardzo dobrego, spokojnego i ciepłego człowieka. Robił nam drewniane wiatraki, chodził z nami nad rzekę i do lasu. Nie mieliśmy praktycznie zabawek, więc któregoś dnia tata zrobił mnie i Krysi niespodziankę. Kupił nam lalki - bobasy. Miały wielkie głowy, a różniły się tylko kolorami; moja miała zielone namalowane ubranko a Krysi - czerwone. Byłyśmy takie szczęśliwe. W dniu wypłaty tata każdemu dziecku dał „rybaka” (5 złotych). Pieniążki chowaliśmy w pudełku po zapałkach. Przeznaczaliśmy je przeważnie na cukierki lub ciastka.
8 czerwca 1959 roku w naszym domu miała miejsce wielka tragedia. Tata spieszył się z pracy do domu, żeby zdążyć przed burzą. Jak na ironię, właśnie w domu czekała na niego śmierć. Ojciec spojrzał przez okienko w sieni na padający deszcz i nagle przez wybitą szybkę wpadł piorun, zabijając tatę i raniąc ciocię Ludkę –siostrę cioci Urszuli (wybił jej zęby). Wtenczas miałam zaledwie 6 lat i do końca nie zdawałam sobie sprawy z tego co się stało. Po śmierci taty przez dłuższy czas była u nas babcia Marianna z Rybaków (matka mamy). Mama była bardzo załamana. Często siedziała przy piecu w pokoju i płakała. Było nam bardzo smutno i przykro, że mama tak cierpi, więc wołaliśmy ciocię Urszulę, aby z mamą porozmawiała, albo zabieraliśmy mamę do cioci mówiąc „ciocia cos chcała od mamy”. Ciocia Urszula i wujek Józef bardzo mamie pomogli w tym trudnym okresie żałoby. Ciocia wspierała mamę psychicznie, wujek pomagał jej załatwiać różne sprawy; pomnik dla taty, rentę dla nas itp. Jeździł z mamą swoją SHL-ką. Pamiętam, jak na Święta Bożego Narodzenia PGR przygotował paczki ze słodyczami dla dzieci swoich pracowników. Nam podarunków nie przyznano. Wujek był oburzony; skrytykował związki zawodowe zarzucając im bezduszność. Po jego interwencji słodycze dostaliśmy. Wujek czuł się odpowiedzialny nie tylko za swoja rodzinę, ale też za rodzinę swojej siostry-wdowy. Naprawiał nam rowery; najczęściej łatał dziury w dętkach, przyklejając na nie krążek gumy. Do klejenia służył specjalny klej (gómelejzóng). Wujek naciągał nam też łańcuchy (kety), gdy były za luźne i podczas jazdy spadały. W każdej sprawie służył mamie i nam pomocą. Mama i ciocia Urszula również żyły w zgodzie. Mówiły sobie o wszystkim; co ugotują na obiad, kiedy będą piekły chleb; doradzały się w różnych sprawach.
Na Wielkanoc 1961 roku mama wyszła za mąż za brata cioci Urszuli Bronisława. W styczniu 1962 roku nasza rodzina się powiększyła; mama urodziła nam braciszka Romka. Podobno, gdy rodzi się dziecko, na niebie pojawia się nowa gwiazda. Tak więc w latach 60-tych pojawiło się kilka gwiazdek na naszym niebie. Po Romku, w kwietniu 1963 roku urodził się nasz brat Mirek a w marcu 1966 roku – Piotruś. Natomiast ciocia Urszula urodziła Anię w lipcu 1965 roku oraz Kasię w marcu 1967 roku. Te wszystkie dzieciaczki urodzone w latach 60-tych, otoczone były nie tylko opieką rodziców, ale też - i to w dużej mierze – starszego rodzeństwa.
Język kaszubski
W naszym domu mówiło się w języku kaszubskim (mówjyło so po kaszubsku). Był ta język daleki od czystej kaszubszczyzny; taka mieszanina języka kaszubskiego polskiego i niemieckiego. Jeśli ktoś, kto do nas przyjechał i mówił po polsku, mówiliśmy, że ten ktoś „mówi po pańsku”. Prawdę mówiąc, mieszkańcy okolicznych miejscowości wymawiali niektóre słowa nieco inaczej niż my. Na przykład zdanie: Idziemy napić się kawy, u nas brzmiało: Idzymy napic so kawy;, we Wdzydzach: Idzimi napić sie kawi, a w Piechowicach: Idzymy napsic so kawy. W szkole podczas przerw miedzy lekcjami wszyscy mówili po kaszubsku. Nieraz, w czasie lekcji języka polskiego, uczniowie mieli problem z polskim nazewnictwem niektórych rzeczy. W tamtym czasie, „Elementarz” Mariana Falskiego był podstawowym podręcznikiem do nauki języka polskiego dla klas pierwszych. Właśnie z tej książki uczyliśmy się kolejnych literek alfabetu. W dolnej części każdej kartki były ilustracje przedmiotów rozpoczynających się na daną literę. Gdy poznaliśmy literkę „g” pani pytała nas, czy znamy jeszcze jakieś rzeczy na tę literkę. Dzieci wymieniały różne przedmioty, a pewien uczeń powiedział „guła” – czyli indyczka. Innym razem literką „t” nazwano „topek” - czyli nocnik. Pewnego razu, podczas przerwy, nauczyciel zwrócił się do ucznia z „jakimś” zapytaniem. Ten zaś miał w ustach cukierka. Nauczyciel na to: ”jak ze mną rozmawiasz, nie jedz cukierka”. Uczeń odpowiedział: „ proszę pana, ale ja już dawno miałem go w twarzy” (pewnie chciał uniknąć słowa „gęba”). Takie zabawne historie zdarzały się często. Zdarzyło mi się, że sama miałam nie lada problem. Gdy już chodziłam do szkoły w Kościerzynie, ojczym poprosił mnie, abym kupiła „sztrycholec”. Niestety, nie znałam polskiej nazwy tego przedmiotu. Kręciłam się po sklepie i nie wiedziałam jak mam o niego poprosić , tym bardziej, że za ladą go nie widziałam. Wreszcie powiedziałam: „poproszę takie coś do ostrzenia kosy”. Młoda ekspedientka nie wiedziała o co chodzi, ale na szczęście z zaplecza sklepu wyszedł starszy pan i powiedział do niej: „ta dziewczyna chce kupić „ sztrycholec” więc sprzedaj jej ostrzałkę do kosy. Wszyscy się roześmialiśmy. Niektóre wyrazy, jakich używaliśmy zupełnie odbiegały od polskiego nazewnictwa; na przykład: „jó” – tak, „niy” – nie, „ dziywcza” – dziewczynka, „knop” –chłopiec, „kara” –taczka, „czółyn” – łódka, „koło” – rower, „kurzaje” – kurki, „keta” – łańcuch do roweru, „szorc” – spódnica, „bukse” – spodnie, „żoga” – piła, „uczek” – szczypiorek, „kalmuz” – tatarak, „biksa” – blaszana puszka, „tuta” – papierowa torebka, „pluta” – kałuża, „bacher” – blaszany garnek z jednym uchem, „taska” – filiżanka, „wiera”- prawdopodobnie, „ty jes wiera obarkłi”- ty chyba zgłupiałeś, „póc tu” –chodź tutaj.
Wystrój mieszkania
Nasze mieszkanie było bardzo skromnie wyposażone. Z uwagi na mały metraż były tam tylko najpotrzebniejsze sprzęty. W kuchni po lewej stronie stał kuchenny piec kaflowy z płytą i rynkami oraz piekarnikiem ( plata), po prawej – ława na wiadra z wodą i umywalka z miską. Pod oknem stał stół i krzesła, na wprost szafa kuchenna tradycyjna z nadstawką , a w rogu leżanka. W tamtym czasie bardzo modne były makaty (serwety) z ilustracjami oraz odpowiednimi do nich hasłami - mądrościami życiowymi. Nad stołem wisiała makata z napisem „smacznego”, nad wiadrami z wodą - „świeża woda”, na wiszącej półce – „szczęść Boże”, lub - „miłość i zgoda to domu ozdoba” albo też - „ gdzie miłość i zgoda panuje, tam szczęście swe gniazdko buduje”. Na „placie” stał blaszany dzbanek z kawązbożową. Mama dbała o to, aby zawsze była w nim świeża kawa. Tuż obok miał swoje miejsce blaszany garnek z jednym uchem (bacher), który służył do nalewania wody. W pokoju był piec kaflowy, dwa łóżka, dwa nocne stoliki, trzydrzwiowa szafa, stół i krzesła. Stoliki udekorowane były serwetkami. Na ścianie wisiał duży obraz Świętej Rodziny. W pokoju, tuż obok drzwi wisiała kropielnica ze święconą wodą. Łóżka przykryte były kapą i poduszkami. W pamięci utkwiła mi haftowana poduszka, która leżała na łóżku u cioci Urszuli. Przedstawiała ona śpiącą mamusię i małe tłuściutkie dzieciątko baraszkujące i próbujące ją obudzić. Pod tym ślicznym obrazkiem był napis „mateńko, obudź się”. Te wszystkie drobne „detale” i gwar dzieci sprawiały, że nasz dom miał „duszę”. Nad kuchnią i pokojami był strych. Wujek Józef szył tam sieci, zimą wieszano tam pranie. Wychodziliśmy po drabinie w to tajemnicze miejsce, aby szukać skarbów. Wisiały tam płócienne worki, w nich były suszone jabłka, gruszki i wiśnie. Często podbieraliśmy susz. Po naszej stronie stał wielki wiklinowy kosz (kipa), a w nim były stare buty, suknie, szale i inne ciuchy, które chętnie przymierzałyśmy. Miałyśmy z tego frajdę. Oprócz mieszkania mieliśmy do dyspozycji połowę chlewa, połowę stodoły, część drewutni (szołra) i ziemiankę krytą strzechą (sklepek). Wodę czerpaliśmy początkowo ze studni; później postawiono na niej pompę.. W 1962 roku, ku radości wszystkich domowników, ze strychu zrobiono pokoje, po jednym dla każdej rodziny.
Wtedy starsze dzieci przeprowadziły się na piętro. Łóżka i nocne stoliki też tam powędrowały . Dzięki temu pokoje na dole zmieniły nieco wystrój, tym bardziej, że obie rodziny zakupiły bardzo modne w tym czasie tapczany.
Przyroda
Zawsze będę tęskniła za słońcem, które świeciło nad moją przeuroczą „małą ojczyzną” – Przerębską Hutą, w której spędziłam lata dziecięce. Zapewne nie zdołam słowami opisać piękna przyrody tego majestatycznego, niezwykłego miejsca. Niemniej jednak, w miarę możliwości postaram się opisać jego dziewiczy, nieskażony klimat. Nasz dom okalały lasy, pola, rzeka Wda zwana też Czarną Wodą i dwa jeziora: Radolne i Słupinko. Można by powiedzieć: Pustkowie „zabite deskami”. Jednak jakże urocze, pełne niepowtarzalnego piękna. Tam śpiew ptaków, szum wody, każde źdźbło, każde drzewo i każdy kwiat, przypominały o wszechpotężnym istnieniu Boga. Wszystkie pory roku miały tam swój urok. Wiosną, latem, jesienią i zimą podziwiać można było cudowne dzieło stworzenia. Wiosną, gdy przyroda budziła się z zimowego snu a lody na rzece i jeziorach topniały, wszystko pachniało świeżością i młodością. Brzozy wypuszczały pąki, które przeradzały się w jasnozielone listki. W przydomowych ogródkach zakwitły narcyzy i szafirki, rozkwitały bzy o białych i fioletowych kwiatach. Pięknie pachniały. Pierwsze pąki pojawiały się również na rosnących nad jeziorami drzewach; głównie na wierzbach, grabach i olchach. Nad rzeką po stronie Słupinka była niby łączka, takie rzeczne rozlewisko. Rosły tam kaczeńce, drobne stokrotki i niezapominajki. Ogród za domem pokrywały żółte kwiaty mniszka (mlecza). Młode źdźbła trawy miały kolor świeżej, soczystej zieleni. Przyleciały bociany, reperowały gniazdo na rogu stodoły, a potem wysiadywały młode. Jaskółki budowały gniazdka w chlewie, w stodole, a także nad zewnętrzną stroną okna pokoju na piętrze. Obserwowaliśmy ich zwyczaje, podziwialiśmy ich troskliwą opiekę nad młodymi. Nad jeziorem Słupinko w szuwarach, tuż przy rzece, co roku pojawiała się ta sama para łabędzi. Samica wysiadywała jaja, a samiec przez cały czas jej strzegł. Gdy wykluły się pisklęta, oboje „rodziców” brało udział w opiece nad nimi. Pływały po jeziorze w szeregu: najpierw samica, potem szare pisklęta, a na końcu samiec, niecierpliwie rozglądający się dookoła. Oprócz łabędzi, po błękitno-zielonej tafli jeziora pływały dzikie kaczki, głównie krzyżówki i cyranki. Ich pisklęta wyglądały jak małe kłębuszki. Od takich widoków trudno było oderwać oczy. Po drugiej stronie rzeki była wielka polana, z dwóch stron otoczona wodami - tak zwane „Badzienko” . Były tam porośnięte trawami bagna, a wokół nich rosły różnorakie drzewa i krzewy, w tym wiele wierzb, które miały dorodne bazie. Aby tam dotrzeć, trzeba było przejść przez rzekę po drewnianej, wąskiej kładce. Zrywaliśmy gałązki z baziami i robiliśmy z nich bukiety do wazonu i na Palmową Niedzielę. Równie pięknie było nad Słupinkiem, nad Radolnym, na Małej Łączce i Głębokiej Łące, w lesie i na polanach; wszędzie tam, gdzie w „zielonej sukience” przeszła wiosna i porozrzucała promyki wiosennego słońca.
Lato w Przerębskiej Hucie było urocze. Było ciepło, czasami burzowo i deszczowo. W słoneczne dni błękit nieba odbijał się w szmaragdowej toni jeziora. Rośliny osiągnęły pełen rozkwit. Drzewa przybrały zielone szaty z gęstych liści. Bujna trawa pokrywała ogród za domem, przydroża, nabrzeża rzeki i jezior.
W przybrzeżnej części Słupinka, po przeciwległej jego stronie spośród rozłożystych okrągłych liści wyłaniały się piękne białe lilie wodne. W rzece natomiast rosły grążele (kwiaty o żółtych płatkach). W przydomowych ogródkach kwitły nasturcje, mieczyki, dalie, lwie paszcze, irysy oraz pięknie pachnąca wieczorami maciejka. Zza płotu wystawały wielkie, żółte głowy słoneczników. Dojrzewające złote łany żyta mieniły się czerwienią maków i błękitem chabrów. Rosły ziemniaki i brukiew. Ogród warzywny zapraszał na soczyste marchewki, ogórki, sałatę, pietruszkę, szczypiorek i fasolkę. Dynie (banie) czekały na zbiór do jesieni. Nad rzeką, tuż przy płocie z żerdzi rosła mięta. Łąki wyglądały jak kobierce utkane z kolorowych kwiatów, na których beztrosko tańczyły pszczoły, polne koniki, bąki i różnobarwne motyle. Wieczorami rechotały żaby. Lasy oferowały dojrzałe jagody, maliny i poziomki. Zagajniki żółciły się od kurek, w lasach brzozowych rosły koźlarze (brzozoki). Wszędzie słychać było śpiew ptaków i kukanie kukułek. W upalne dni ciepłe powietrze leniwie unosiło się do góry. Wtedy można było spodziewać się burzy. Gwałtownym wyładowaniom atmosferycznym towarzyszyły ulewy. Błyskawice i pioruny przypominały o potężnej sile natury. Po burzy powietrze było czyste jak przysłowiowa łza. Cała roślinność nabrała świeżości. Czasami, gdy burza miała miejsce w ciągu dnia, wyświeciło słońce a na niebie ukazała się wielobarwna tęcza - znak przymierza nieba z ziemią.
Dni stawały się coraz krótsze a słońce słabiej świeciło. Nadeszła pełna melancholii jesień. Po żniwach opustoszały pola, zostało tylko rżysko. Nastał czas kopania ziemniaków i brukwi. Pod drzewami leżały dywany liści w odcieniach żółci, brązu i czerwieni. Chmury leniwie wędrowały po niebie. Dały o sobie znać poranne chłody. Mgły unosiły się nad wodami. Z okalających jezioro Słupinko trzcin wystawały długie brązowe bazie niczym wielkie spławiki. Odleciały bociany. Klucze dzikich gęsi również z gwarem żegnały nasze strony. Na trawach i krzakach nici pająków tworzyły tak zwane babie lato. W lasach rosły prawdziwki i podgrzybki. Zagajnik nad jeziorem Radolne obfitował w rude rydze i maślaki. Nad łąkami dojrzewały jeżyny a na mokradłach żurawiny. Jesienne wiatry powodowały, że na jeziorach tworzyły się wysokie fale. Za zakolem rzeki, po jej drugiej stronie rosły dorodne drzewa jarzębiny. Jesienią wisiały na nich kiście czerwonych korali.
Gdy pojawiły się pierwsze przymrozki, zbliżała się zima. Drzewa, pola i łąki odpoczywały. Biały puch pokrył całą Przerębską Hutę. Śniegu z dnia na dzień przybywało. Silne mrozy zakuły w lody jeziora. Czasami zamarzała nawet rzeka. Drzewa i krzewy pokrywały wielkie czapy śniegu. Mróz malował przepiękne wzory na szybach okiennych naszego domu, a także rozwieszał „misternie zrobione koronki” na gałęziach drzew. W słoneczne mroźne dni kryształki śniegu świeciły niczym małe brylanciki. Wsłuchując się w ciszę tego „niemego” krajobrazu, można było pozbierać własne myśli i „porozmawiać” z samym sobą. To wspaniałe uczucie.
Tak więc przyroda była nieodzownym i bardzo ważnym elementem mojego dzieciństwa. Nauczyła mnie wrażliwości na piękno stworzenia i pokory wobec swoich sił.
Wiara
fot. od lewej: siostra Krysia i ja do Pierwszej Komunii Świętej.
Wiara odgrywała kluczową role w naszym domu. Gdy wychodziliśmy do szkoły, do kościoła lub gdziekolwiek indziej, pozostającym w mieszkaniu domownikom mówiliśmy: „Zostańcie z Bogiem”. Po powrocie do domu chwaliliśmy Boga słowami: ”Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Jeśli w drodze do kościoła spotkaliśmy starsza osobę, też pochwaliliśmy Boga. Taki zwyczaj obowiązywał we wszystkich katolickich rodzinach. Pacierz odmawialiśmy razem, na głos, przez co utrwaliliśmy sobie wszystkie najważniejsze modlitwy. Tak więc mama nie musiała przygotowywać nas indywidualnie do I Komunii Świętej. Pacierz mówiło się wieczorem. Składały się na niego następujące modlitwy: Ojcze nasz, Zdrowaś Maryjo, Wierzę w Boga, Dziesięć Przykazań Bożych, Pięć Przykazań Kościelnych , Wierzę w Ciebie Boże Żywy; na końcu „zdrowaśka” za dusze zmarłych i trzy razy „wieczny odpoczynek”. W czasie Wielkiego Postu dodatkowo odmawiało się” Któryś za nas cierpiał rany…”. Czasami mama darowała nam którąś z modlitw. Zarówno u nas jak i u cioci Urszuli w październiku odmawiana była część różańca świętego. Czasami modliłam się wraz z rodziną cioci, innym razem Marysia odmawiała różaniec z naszą rodziną. Gdy jeszcze nie chodziłam do szkoły, mama o dwunastej w południe wołała mnie i Krysię na Anioł Pański. Mama była bardzo pobożną osobą. Każdemu z nas zawiesiła na szyi poświęcony medalik, aby nas chronił od złego. Na uroczystość Zesłania Ducha Świętego (Zielone Świątki) mama dekorowała obie strony drzwi wejściowych domu jasnozielonymi, majowymi gałązkami brzozy. Na murawie nad rzeką leżał wielki, o płaskiej powierzchni kamień. Pamiętam jak mama na nim siedziała i śpiewała „Chwalcie łąki umajone” oraz „Po górach dolinach”. Święto Matki Boskiej Zielnej było nam bliskie, gdyż patronką parafii w Wąglikowicach była właśnie Matka Boska Wniebowzięta (Zielna). W tym dniu udawaliśmy się do kościoła na uroczystą mszę z bukietami zrobionymi z ziół, zbóż i kwiatów, które po poświęceniu wkładało się za święty obraz, by przynosiły naszemu domowi błogosławieństwo. W okresie Wielkiego Postu, szczególnie w piątki i niedziele mama śpiewała „Gorzkie żale”, czasami siedząc przy piecu a czasami wykonując jakieś zajęcie. Słowa znała na pamięć. O religijności w naszym domu świadczyć może też piękny zwyczaj robienia przez mamę i ciocię znaku krzyża na bochnie chleba, zanim się ukroiło pierwszą kromkę. Przed zamknięciem piekarnika pełnego blaszek z chlebem do pieczenia, mama nakreśliła ręka znak krzyża i mówiła:” W imię Boskie”. Gdy nieopatrznie na podłogę spadła kromka chleba, podnosiliśmy ją z szacunkiem i pocałowaliśmy. Pierwszą czynnością jaką mama wykonywała po wykąpaniu małego Romka, Mirka czy Piotrusia był znak krzyża jaki wykonała ich rączkami. Przed położeniem się do łóżek sięgaliśmy ręką do kropielnicy i się przeżegnaliśmy.
W tamtych latach, latem nękały nas straszne burze. Gdy ciemna chmura pojawiła się w pobliżu a z oddali słychać było grzmoty, babcia Marinka z Rybaków, a pod jej nieobecność mama - brały święconą wodę i kropiły nią dom, chlew, stodołę i drewutnię z nadzieją, że dzięki poświeceniu Pan Bóg ochroni te miejsca. Gdy burza się przedłużała, w czasie dnia czy też w nocy, paliliśmy gromnicę i klękaliśmy do różańca. Zdarzało się, że śpiewaliśmy suplikacje.
Niedziela to był dzień święty. Już w sobotę przygotowywano się do niedzieli. Często zabijało się koguta czy kurę na niedzielny obiad. Obejście wokół domu należało wysprzątać, więc w ruch poszły chruściane miotły i grabie. W niedzielę wszyscy byli odświętnie ubrani. Nie do pomyślenia było, żeby ktoś pracował (oprócz przygotowania posiłków i nakarmienia zwierząt). Czasami nawet nie musieliśmy paść krów , gdyż wcześniej nakoszono dla nich trawy. Po południu chodziliśmy na spacery, rozmawialiśmy, wymyślaliśmy zabawy.
Gdy już chodziliśmy do szkoły, na mszę świętą jeździliśmy na rowerach do Wąglikowic. Ciocia z wujkiem i mama z ojczymem jeździli motocyklami. Zimą chodziliśmy pieszo.
Mnie, siostrom i kuzynkom bardzo podobała się uroczystość Bożego Ciała, a szczególnie sypanie kwiatów przez dziewczynki. Ponieważ, ze względu na dużą odległość nie mogłyśmy sypać kwiatów podczas procesji w Wąglikowicach (musiałybyśmy chodzić na próby), urządzałyśmy własne procesje i na swój sposób wielbiłyśmy Pana Boga. Ich trasa wiodła od dużego lasu w kierunku naszego domu. Miałyśmy prowizoryczne koszyczki zrobione z kartonu, ozdobione krepą lub bibułką, a w nich płatki stokrotek, maków i chabrów. Delikatnie sypałyśmy kwiaty i powtarzałyśmy słowa: „Jezu dobry, Jezu drogi, rzucam kwiatki pod Twe nogi”. Na zakończenie oktawy Bożego Ciała w kościele święci się pierwsze kwiaty i zioła lecznicze. Na tę uroczystość wiłyśmy mały wianuszek z rozchodnika - żółtego soczystego ziela, które rosło na pagórkach. Poświęcony, był symbolem ludzkiej pracy, darem Bożym służącym ludziom i wszelkim stworzeniom. Wisiał na świętym obrazie i chronił nasz dom. Pierwsze komunie święte w Przerębskiej Hucie miały wyjątkowy urok. Już dzień wcześniej nakoszono trzciny i trawy dla krów i owiec, żeby wszystkie dzieci mogły świętować. Najpierw przyjęty był mój brat Józiek – w 1960r. Do kościoła zawiózł go wujek Józef swoją SHL-ką. W tym czasie chłopcy przystępujący do I komunii świętej ubrani byli w garniturki z krótkimi spodniami, białe koszulki i białe podkolanówki. Mała kieszonka garniturku ozdobiona była wianuszkiem z mirty i kokardką z białej wstążeczki. Dwa razy zaproszeni goście mieli nie lada wyzwanie. W 1961 roku tego samego dnia do I komunii świętej przystąpiła Danka, Renia i Kazik a w 1964 roku ja, Marysia i Krysia. Danka i Renia miały długie białe sukienki przepasane żółtym sznurem, na piersiach wyhaftowaną Hostię a na głowie wianek z mirty. Kazik ubrany był podobnie jak mój brat rok wcześniej. Ja, Marysia i Krysia miałyśmy krótkie białe sukienki i również wianki z mirty na głowie. Z uwagi na pokrewieństwo , obie rodziny zaprosiły tych samych gości. Po posiłkach goście siedzieli na ławkach przed domem lub poszli nad rzekę. Dzieci bez opamiętania piły gazowaną oranżadę z butelek zamykanych porcelanowym kapslem z gumką. Otrzymaliśmy skromne prezenty, ale mimo to sprawiały nam wszystkim wiele radości. Rodzice chrzestni podarowali mi złoty łańcuszek, na którym zawieszony był medalik z wizerunkiem Matki Boskiej oraz laurkę z pierwszo-komunijnymi życzeniami zawierającą przepiękną sentencję: ”Bądź jasnym promykiem dla tych, którzy mają mało słońca”. Od cioć i wujków dostałam materiały na sukienki, białą torebkę – „kopertówkę” i kilka czekolad.
Przynajmniej trzy razy w roku jeździliśmy rowerami do Wiela. Dwa razy na Kalwarie ; na uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego i jesienią na święto Matki Boskiej Pocieszenia. Po uroczystościach kościelnych chodziliśmy na groby naszych zmarłych, a z powrotem podchodziliśmy do ustawionych wzdłuż drogi kolorowych kramów i kupowaliśmy anyżowe i miętowe cukierki, duże lizaki, piłeczki na gumce do odbijania, piszczałki i wiatraki.
W dzień Wszystkich Świętych też udawaliśmy się na rowerach do Wiela na groby naszych zmarłych: taty, Marylki, cioci Anny (siostry babci Marianny), prababci Marcjanny a później - dziadka Jana. Czasami dzień wcześniej „ktoś” nas przetransportował łódką lub kajakiem na „Niwkę”, skąd pieszo szliśmy do Rybaków. Po przenocowaniu u babci Marinki czy też u babci Leokadii udawaliśmy się do Wiela. Nigdy nie zapomnę, jak z Renią płynęłyśmy kajakiem z Cześkiem z Kozłowca. Wysokie fale wdzierały się do środka, byłyśmy mokre i przez cały czas się modliłyśmy o szczęśliwe dotarcie na Niwkę. Dzięki Bogu się udało! Była to jednak nieodpowiedzialna i bardzo ryzykowna przeprawa przez tak wzburzone jezioro. Razem z mamą, Renią i Krysią robiłyśmy wiązanki i wianki. Z lasu przynosiłyśmy gałązki świerku i biały mech. Do gałązek przyczepiałyśmy zrobione z krepy i „wzmocnione” roztopionym woskiem kwiaty. Z białego mchu robiłyśmy serduszko na grobek Marylki. Na obrzeża serduszka powtykaliśmy drobne „marcinki”, które rosły w ogródku. Może były to skromne dekoracje, ale robiłyśmy je myśląc o naszych kochanych zmarłych i włożyłyśmy w nie wiele serca.
Święta
W czasach mojego dzieciństwa ciasta właściwie piekło się dwa razy do roku - na Święta Wielkanocne i Święta Bożego Narodzenia. Wyjątek stanowiły Pierwsze Komunie Święte . Na Zapusty na ceresie lub omie smażono pączki lub chruściki (faworki).
Nic więc dziwnego, że na Boże Narodzenie najbardziej cieszyły się dzieci. Przedświąteczna atmosfera w naszym domu była wyjątkowa, pełna oczekiwania. Ja, moje rodzeństwo jak i kuzynostwo, nie mogliśmy się doczekać pieczenia ciast, dekorowania choinki, prezentów, śpiewania kolęd i pójścia na Pasterkę. Już wcześniej robiliśmy ozdoby choinkowe: łańcuchy z wycinanek, ze słomy, bombki z bibułki i wydmuszek jaj, koguciki ze skorupek włoskich orzechów. Pamiętam, jak w dzień Wigilii poszłyśmy z Renią do lasu nad jezioro Słupinko po choinkę. Musiałyśmy zrzucić z gałązek świerków czapy śniegu, aby zobaczyć, która choinka jest najładniejsza. Gdy znalazłyśmy odpowiednią, położyłyśmy ją na sankach i przywiozłyśmy do domu. Gdy już stanęła na swoim miejscu w pokoju, całe mieszkanie wypełnił piękny zapach żywicy i igliwia. Nastąpił upragniony moment dekorowania choinki. Wszystkie dzieci zabrały się do pracy. Wieszaliśmy bombki, te szklane i te robione przez nas, okrągłe i w kształcie sopli, pomalowane farbkami wydmuszki jaj, gwiazdki, papierowe aniołki, cukierki w „złotkach”, małe jabłuszka i kolorowe łańcuchy. Następnie przyczepialiśmy żabki ze świeczkami i ozdabialiśmy choinkę włosem anielskim . Trzeba było zwracać uwagę, żeby knot świeczki nie dotykał włosa, aby uniknąć pożaru. Osobiście miałam niemiłą przygodę z choinkową świeczką. Podeszłam zbyt blisko palącego się knota i wypaliłam dziurę w nowym fartuchu. Bałam się powiedzieć o tym mamie, więc szybko założyłam czerwoną torebkę na długim pasku, żeby zatuszować dziurę. Na pytanie mamy: „dlaczego ciągle noszę torebkę”- odpowiedziałam , że jestem listonoszem. Niestety, po czasie wszystko się wydało. Mama nie była zadowolona, ale też na mnie nie krzyczała; zresztą nigdy nie podnosiła na nas głosu. Pod choinką lub w dolnej jej części obowiązkowo umieszczona była szopka.
W dzień Wigilii w obu kuchniach było gorąco i gwarno. Nasze mamy piekły ciasta świąteczne: drożdżówki, babki, ciasto z marmoladą ozdobione paskami tworzącymi kratkę i pierniki. Gdy mama wkładała ciasto drożdżowe do blachy, podsuwaliśmy nasze blaszane garnuszki (bacherki), aby mama włożyła w nie trochę ciasta. Potem posypała kruszonką zarówno drożdżówki na blaszkach jak i nasze. Nie sposób zapomnieć zapachu pieczonej w piekarniku węglowym drożdżówki. Pomagaliśmy mamie przygotować ciasto na babkę; rozkręcaliśmy tłuszcz, ubijaliśmy pianę, dodawaliśmy kakao, a na końcu dostaliśmy do lizania tłuczek (trampek) i miskę. Ciocia Urszula oprócz „popularnych” ciast piekła biszkopt i to nie w tortownicy, ale w zielonym emaliowanym garnku z jednym uchem. Z biszkoptu zrobiła smaczny tort.
Nastał wigilijny wieczór. Zapaliliśmy na choince świeczki. Nad każdą z nich powstała kulista poświata. Choinka wyglądała pięknie. Zapach wosku i świerku mieszał się tworząc prawdziwie świąteczny klimat. Na stole leżały białe opłatki . Były też opłatki w kolorze różowym – podawało się je zwierzętom. Śpiewaliśmy kolędy. Nasze ulubione to ”‘Dzisiaj w Betlejem” , „W żłobie leży” i „Gdy się Chrystus rodzi”. Po wieczerzy czekaliśmy na upominki od gwiazdora. Prezenty były bardzo skromne, ale i tak sprawiały mam wielką radość. Dostaliśmy przybory szkolne: kredki, farbki, ołówki, zeszyty, patyczki, obsadki ze stalówką (pióro do pisania atramentem) oraz słodycze: cukierki w „świątecznych” papierkach, lizaki, mikołaja z piernika lub z cukru, herbatniki.
Moje kuzynostwo też już dostało prezenty. Ich gwiazdor by trochę bogatszy, gdyż dostali jeszcze pomarańcze i orzechy włoskie. Pokazywaliśmy sobie nawzajem swoje „paczki”, jedliśmy słodycze, częstowaliśmy się nawzajem. Było w tym wszystkim tyle radości i życzliwości. W wieku szkolnym, wraz z rodzeństwem i kuzynostwem chodziliśmy na Pasterkę do Wąglikowic. Musieliśmy wyjść z domu od półtorej do dwóch godzin przed północą, żeby zdążyć na czas. Pomimo późnego wieczoru, na dworze nie było ciemno. Wszędzie dookoła leżał biały puch. Gdy szliśmy ośnieżoną drogą, pod nogami skrzypiał mróz. Stary drewniany kościół w Wąglikowicach aż „pękał w szwach”. Wszyscy w skupieniu czekali na narodziny Pana Jezusa. Kolędą „Bóg się rodzi” rozpoczęła się Pasterka. Po mszy z kościoła wysypały się tłumy i udały się w różnych kierunkach: Wąglikowic, Loryńca, Schodna, Szludrona, Juszek, Skoczkowa, Wdzydz, Gołunia, Czarliny, Płęś, Kozłowca, Zabród no i Osady. Wszyscy poszli do swoich domów świętować Boże Narodzenie. W drugie święto mieszkańcy naszego domu zostali zaproszeni przez sąsiadów - państwo Stanisławskich na kolację. Wszyscy dostali prezenty – dorośli i dzieci. Jakaż to była dla nas niespodzianka. Mama dostała pierwsze żelazko na prąd (ciężkie, z czerwoną drewnianą rączką). Podarunkiem dla mnie był komplecik do prania ciuszków dla lalek. W skład zestawu wchodziło wiaderko, wanienka i tarka. Oprócz zabawek, wszystkie dzieci dostały słodycze. Po Bożym Narodzeniu był czas oczekiwania na kolędę. Przed wizytą duszpasterską robiliśmy w domu porządki, dokładnie prasowany był wykrochmalony biały obrus. Dzień kolędy bardzo przeżywaliśmy. Wszyscy byli odświętnie ubrani. Ciocia przygotowywała poczęstunek dla księdza. Najpierw z wizytą duszpasterską przyjeżdżał do nas ksiądz z Dziemian, później z Wąglikowic. Początkowo, jak przystało na zimę, ksiądz przybywał do nas saniami (wasągiem), które ciągnęły dorodne konie. Galopowi koni wtórował przyczepiony do sań dzwonek.
Niedziela Palmowa zwiastowała Święta Wielkanocne. Poświęcone gałązki palmowe przechowywaliśmy za świętym obrazem. Palmy miały chronić naszą rodzinę od wszelkiego zła.
W naszym domu, ku zadowoleniu dzieci, mamy przygotowywały różne smakołyki, przede wszystkim piekły ciasta. Właśnie na Wielkanoc mama pożyczyła od cioci niezawodną „tortownicę” z jednym uchem i pod okiem cioci upiekła biszkopt. Przełożyła go kremem i udekorowała wiśniami z kompotu. Nie mieliśmy lodówki, więc tort stał na szafie w pokoju. Malowaliśmy ugotowane jajka kredkami i farbkami lub gotowaliśmy je w łupinkach cebuli. Przynosiliśmy z lasu gałązki brzozy i bukszpanu (borowicza) do świątecznych dekoracji . Wraz z Zmartwychwstałym Chrystusem ożyła cała przyroda w Przerębskiej Hucie. Wszędzie było zielono i świeżo. O szóstej rano w Wąglikowicach, pieśnią „Wesoły nam dzień dziś nastał” rozpoczynała się msza rezurekcyjna z procesją Gdy już chodziliśmy do szkoły, na rowerach jeździliśmy na rezurekcję. W pierwszy dzień świąt, zgodnie z kaszubską tradycją, wszystkie dzieci poszły do lasu po gałązki jałowca, aby w drugie święto dyngować się wzajemnie. Zwyczaj ten polegał na ochłostaniu nóg dotkliwie kłującym jałowcem. Dyngowaiśmy się dla zabawy. Po powrocie z lasu, robiliśmy przy stodole gniazdka z siana, wierząc, że zajączek przyniesie do nich jajka i słodycze. Tak też się stało. W drugie święto w naszych gniazdkach były pomalowane jajka, zajączek lub baranek z cukru, kolorowe cukierki-jajeczka. Oprócz dzieci z naszego domu, gniazdko robił też Witold – syn sąsiadów. Pamiętam, jak biegł do swojego gniazdka i krzyczał „złoty dyngus” – co miało go uchronić przed ochłostaniem jałowcem.
Tak więc zarówno Święta Bożego Narodzenia jak i Święta Wielkanocne były zawsze w naszym domu wielkim, radosnym przeżyciem.
Obowiązki w domu
Każdemu dziecku mieszkającemu w naszym domu od najmłodszych lat wpajana była praca. W miarę możliwości, pomagaliśmy rodzicom w różnych, codziennych czynnościach. Jeśli chodzi o prace domowe, obowiązkiem dzieci było między innymi: zmywanie naczyń, przynoszenie drewna (drewków) z drewutni (szołra), węgla, wody z pompy, wylewanie zlewek i brudnej wody (w domu nie było kanalizacji) oraz wynoszenie popiołu po spalonym opale. Ale to nie wszystko. Zwłaszcza w sobotę, sprzątałyśmy dokładnie mieszkanie. Po wysprzątaniu pokoju, pastowałyśmy drewnianą podłogę specjalną pastą „Tempo” - w kolorze jasno bordowym - po czym polerowałyśmy ją miękką szmatą. Po takich zabiegach podłoga miała swoisty świeży zapach i pięknie błyszczała. Początkowo deski podłogowe w kuchni po prostu zmywałyśmy wodą z proszkiem. Później podłogi pokryto olejną farbą i łatwiej było utrzymać czystość. Sień wylana była cementem. Zmywałyśmy ją na zmianę; raz zmywała Danka, Marysia lub Halinka, innym razem Renia, ja lub Krysia. Utrzymanie czystości w pokoju na piętrze było wyłącznie naszym zadaniem. Czyściłyśmy okno, zmieniałyśmy pościel, układałyśmy ciuszki na półkach w szafie. Zimą dodatkowo paliłyśmy w piecu. Pod nieobecność mamy, w kuchni „rządziła” Renia. Pełniła rolę prawdziwej gospodyni: sprzątała, zamiatała podłogi; mnie i Krysi zlecała różne zadania. Miała smykałkę do przyrządzania różnych potraw. Wcześnie nauczyła się gotować, wyręczając w tym mamę. Mnie, bardziej od kuchni fascynowały robótki ręczne. Zawsze coś szyłam, dziergałam lub haftowałam.
Pranie
fot. Mama z Piotrusiem i Anią
Jak już wspomniałam, początkowo zarówno mama jak i ciocia Urszula, prały ręcznie w cynkowych baliach (baliczkach). Gdy już podrosłyśmy, pomagałyśmy mamie w praniu. Początkowo wodę czerpało się ze studni. Kręcąc kołowrotkiem, spuszczało się w głąb studni na stałe przymocowane wiadro, po czym napełnione wodą – wyciągało się je w taki sam sposób. Do transportu wiader z wodą służyły nosidła; tak zwane szuńdy. Przypominały drewnianą wyżłobioną belkę, na której końcach zwisały łańcuchy zakończone hakami. Szuńdy nakładało się na barki, na haki zaczepiano wiadra z wodą i wygodnie, z właściwą równowagą niosło się je do domu. Jak pamiętam, wodę w ten sposób nosiły tylko osoby dorosłe. Po jakimś czasie na studnię postawiono pompę. Było wygodniej i bezpieczniej. Na pranie napompowałyśmy sporo wody do balii i wiader . Kocioł z wodą stawiało się na kuchennej płycie. Gorącą wodę przelewało się do balii. W lecie płukałyśmy uprane rzeczy w rzece. Pościel, obrusy, ścierki i chusteczki trzeba było wygotować w wielkim kotle, następnie wypłukać i wykrochmalić. Pranie wieszałyśmy na linkach w ogrodzie, przypinając je drewnianymi, dużymi klamerkami bez sprężynek. Bardziej sfatygowane spodnie, koszule, swetry czy skarpety, porozwieszałyśmy na płocie z żerdzi, który po obu stronach drogi ciągnął się od rzeki do naszej zagrody. Pranie, ale przede wszystkim suszenie bawełnianych firanek nie było wcale proste. Czyste, mokre firanki trzeba było naciągnąć na gwoździki powbijane na drewnianą ramę i pozostawić do wyschnięcia. Podobnie ciocia Urszula naciągała piękny okrągły obrus, tyle tylko, że powbijane na drewniany blat gwoździki tworzyły kształt koła. Gdy już był u nas prąd elektryczny, ciocia Urszula kupiła pralkę SHL-kę z wyżymaczką. W tamtym czasie był to prawdziwy cud techniki. Czasami ciocia pożyczała pralkę mamie. Gdy urodzili się moi młodsi bracia, mama również kupiła pralkę - „Franię”. Wtedy pranie było o wiele łatwiejsze.
Zabawy
Jako sześcioletnia dziewczynka, bardzo chciałam mieć niezwykłą zabawkę – traktor z przyczepą. Gdy mama wybierała się na zakupy do Dziemian, Brus czy Kościerzyny, do znudzenia prosiłam, aby kupiła mi „traktorek i prziczepka”. Pewnego dnia spełniły się moje marzenia. Mama wręczyła mi mały blaszany traktorek z drewnianą zieloną przyczepką. Jakże ja byłam szczęśliwa! Ponieważ nie mieliśmy piaskownicy z prawdziwego zdarzenia, zrobiliśmy ją sobie na podwórku blisko domu. Kuchennymi łyżkami wybieraliśmy piasek tak głęboko, aż dotarliśmy do żółtej warstwy (mówiliśmy że kopiemy kule). Jako foremki do robienia babek służyły nam blaszane garnuszki (bacherki). Moim traktorkiem z przyczepką przewoziliśmy piasek, trawę, liście i kwiaty. Gdy znaleźliśmy martwego ptaszka, z wielkim przejęciem robiliśmy mu pogrzeb, a na jego grobie sadziliśmy kwiatki. Podczas deszczu bawiliśmy się w domu. Nieraz układaliśmy w kuchni krzesła jedno za drugim i robiliśmy pociąg. Po deszczu wychodziliśmy na podwórko i boso chodziliśmy po kałużach (plutach). Uwielbiałam też bawić się lalkami. Pierwszą otrzymałam od ojca, następną od rodziców chrzestnych a trzecią od ojczyma (znalazł ją nad jeziorem Słupino). Gdy byłam trochę starsza, razem z Marysią same szyłyśmy szmaciane lalki. Wyszywałyśmy im oczy i buzię , natomiast włosy robiłyśmy z wełny lub nici. Miały swoje łóżeczka (kartony po butach), uszyte przez nas ubrania i pościel. Chodziłyśmy z nimi na spacery a w ogrodzie, na zrobionej z kamieni kuchni gotował się dla nich obiad. Zupa pomidorowa, to woda zmieszana z potłuczoną cegłą, mięso – miąższ wyrwany z spróchniałego drzewa, ziemniaki – małe kamienie. Takie menu bardzo naszym lalom smakowało! Szyłyśmy z Marysią również piłki z kolorowych pasków materiału i wypychałyśmy je szmatami. Wyglądem przypominały piłki plażowe, tyle tylko, że były „nieco cięższe”. Czasami przejeżdżał do nas pan Bielawski – bibliotekarz z Loryńca. Na jego widok bardzo się cieszyliśmy, gdyż przywoził rzutnik i wyświetlał nam różne przezrocza. Na ścianie wieszało się białe prześcieradło, które służyło jako ekran, zasłaniało okno i sala kinowa była gotowa. Z zapartym tchem oglądaliśmy bajki o „Czerwonym Kapturku”, „Jasiu i Małgosi”, „Kopciuszku” i inne. Pan Bielawski z wspaniałą dykcją czytał opis każdego rysunku. Do naszych ulubionych, należała zabawa „w państwa”. Narysowany na piasku patykiem wielki okrąg podzielony był na tyle części, ile osób brało udział w zabawie. Każda część odpowiadała państwu przypisanemu danej osobie. Jedno państwo wywoływało wojnę przeciwko drugiemu i zagarniało patykiem część jego terytorium. Potem wojnę wywoływało to drugie, poszkodowane państwo i tak dalej, aż pozostało jedno mocarstwo, które zagarnęło wszystkie inne państwa. Zabawa ta wymagała koncentracji i refleksu. Najczęściej zwycięzcą zostawał Kazik. Oprócz tego, ja, siostry i kuzynki lubiłyśmy grać w klasy. Nakreślałyśmy na piasku osiem kwadratowych pól w kształcie krzyża i ponumerowałyśmy je. Skacząc na jednej nodze przesuwałyśmy mały kawałek cegły z klasy do klasy w taki sposób, aby cegła nie utknęła na kresce (wtedy była skucha). Gdy tak się stało, grę przejęła inna osoba. Ta, Która pierwsza doszła do ósmej klasy - została zwyciężczynią. Były też następne miejsca, w zależności od tego, ile dziewczyn brało udział w grze. Prawdę mówiąc, ja, Marysia i Krysia tworzyłyśmy zgraną „trójcę”. Zwracałyśmy się do siebie skrótami od imion: Iru, Kri, Mari. Właśnie tak się wzajemnie nawoływałyśmy. W Zdrójkach naprzeciwko Gospodarstwa Rybackiego były łąki. Między łąką a lasem rosły wielkie połacie margaretek ( dużych stokrotek). Zrywałyśmy ich całe pęki. Część wkładałyśmy do wazonu a z pozostałych plotłyśmy wianki i nakładałyśmy je na głowę. Wyglądałyśmy pięknie. Wianki wiłyśmy również z rosnących w zbożu chabrów. Z tych niebieskich kwiatów robiłyśmy też wino. Ich płatkami napełniałyśmy butelki po oranżadzie, dodawałyśmy cukier i zalewałyśmy wodą. Zamknięte butelki z taką miksturą wystawiałyśmy na słońce . Około dwóch tygodni powinnyśmy były czekać na nasze wino, ale przeważnie piłyśmy je już po kilku dniach. Prawdę mówiąc, smakiem przypominało zwykłą, posłodzoną wodę. W ogrodzie za domem, lub po drugiej stronie drogi tuż obok lasku robiliśmy namioty z koców. Wbijaliśmy trzy dłuższe patyki i nakładaliśmy na nie koc a na dole obkładaliśmy go kamieniami (takie śledzie do namiotu). Nieraz robiliśmy długi namiot, z dwóch koców, bo w jednym wszyscy się nie mieściliśmy. Siedzieliśmy w nim, czasem jedliśmy obiad czy też chrupaliśmy marchewki. To była dla nas frajda, gdyż poczuliśmy się jak letnicy. Lubiliśmy też łowić ryby nad rzeką. Nasze wędki to zwykłe kije (szachy) z żyłką (gimem) , spławikiem zrobionym z kory i haczykiem. Jako przynętę, nakładaliśmy na haczyk dżdżownice. Złowione przez nas ryby; przeważnie małe płocie i krąpie, dawaliśmy kotom. Bardzo lubiliśmy pływać łódką. Oprócz wypraw na jagody, pływaliśmy do Wdzydz na zakupy, czasem po kaczki, które nie chciały spłynąć z wody, albo tak po prostu – dla przyjemności. W upalne letnie dni, zwłaszcza pod wieczór, lubiłam wraz z Marysią i Krysią wypłynąć łódką na Słupinko. Wiatr ustał i nic nie zmąciło ciszy jeziora. Jego zielonkawa toń ani drgnęła; jedynie od zderzenia wioseł z wodą rozchodziły się na niej coraz to większe koła. My również przez chwilę milczałyśmy i wsłuchiwałyśmy się w ten majestatyczny „niemy głos natury”. Pewnego wrześniowego popołudnia przyjechał do nas na rowerze mój ojciec chrzestny –wujek Jóź. Przywiózł mi prezent urodzinowy – „Trylogię” Henryka Sienkiewicza. Moi rodzice chrzestni zawsze pamiętali o moich urodzinach. Ponieważ wujek mieszkał w Górkach, stwierdził, że wracając z powrotem do domu, zaoszczędziłby drogi, gdybyśmy „podrzucili” go łódką na Niwkę. Ja i Marysia, bez wahania się zgodziłyśmy. Wujek załadował swój rower do łódki i w trójkę sobie płynęliśmy. Ja i Marysia zasiadłyśmy „w duże wiosła” (pacyny) osadzone dulkami na widełkach a wujek sterował małym wiosełkiem. Tak ciekawie opowiadał nam różne historie na temat Kaszub, że postanowiłyśmy płynąć z nim aż do Wdzydz Tucholskich (Rybaków). Tam u cioci Bernadki chwilę pobyłyśmy, po czym udałyśmy się naszą łódką w drogę powrotną. Nawet nie zauważyłyśmy, jak na jeziorze pojawiła się gęsta mgła; nie widziałyśmy brzegu a na dodatek zrobiło się ciemno. Płynęłyśmy tak na chybił-trafił. Z pewnością przez długi czas kręciłyśmy się w kółko. W końcu zza mgły dostrzegłyśmy światła. Czułyśmy, że jesteśmy już blisko domu ponieważ światła były coraz bardziej widoczne i biły z ośrodka wczasowego Gdańskiej Stoczni Remontowej w Czarlinie. Trzymałyśmy się brzegu i tak szczęśliwie dotarłyśmy do celu. Wszyscy domownicy byli bardzo zdenerwowani. Od naszych mam dostałyśmy niezłą reprymendę – i słusznie. Ale tak naprawdę, wszyscy się cieszyli, że wróciłyśmy całe i zdrowe. Po przeciwnej stronie rzeki rosły olbrzymie drzewa jarzębiny. Jesienią zaowocowały czerwonymi kiściami korali. Zrywałyśmy je i robiłyśmy pojedyncze, podwójne a nawet potrójne sznury korali. Gdy założyłyśmy je na szyje, wyglądałyśmy jak Krakowianki. Trzeba przyznać, ze ruchu nam nie brakowało. Skakałyśmy przez skakankę (kilka metrów grubszego sznura). Dwie osoby trzymały sznur i wprawiały go w ruch, trzecia skakała – i tak na zmianę. Oprócz tego, Danka miała hula – hop. To wspaniały przyrząd do gimnastyki. Hula – hop obracałyśmy ruchem brzucha, bioder i rąk. Jednorazowo, bez przerwy - robiłyśmy nawet sto obrotów. Naturalnie grałyśmy również w piłkę. Uwielbialiśmy też zabawę w chowanego. W stodole było wiele zakamarków, gdzie można było się ukryć. Osoba szukająca musiała wykazać się sprytem i intuicją. Chowaliśmy się w sianie, w słomie, za kotłami, workami, sieczkarnią a nawet w skrzyniach na paszę czy w pustej beczce. Zdarzało się, że ktoś się tak zakamuflował, że nie sposób było go znaleźć; wtedy musiał sam wyjść ze swojej kryjówki. Latem, częstokąpaliśmy się w rzece, tuż przy jej ujściu do jeziora. Po lewej stronie naszego kąpieliska był mostek. Tuż przy nim rósł wielki, z rozłożystymi konarami grab. Okolony gęstymi krzewami służył nam jako przebieralnia. Natomiast po prawej stronie, na rogu – rosła olbrzymia wierzba. Kąpaliśmy się całą gromadką, więc gwarno i wesoło było nad rzeką. W upalne dni przychodziliśmy tam kilka razy. Zwłaszcza pod wieczór woda w rzece była przyjemnie ciepła, więc trudno nam było z niej wyjść. Wiadomo – z wodą nie ma żartów. Pilnowaliśmy się wzajemnie i dzięki Bogu, nikomu nic się nie stało. Kilka razy bawiliśmy się też w sklep. Danka była ekspedientką a my klientami. Płaciliśmy prawdziwymi pieniążkami pożyczonymi od naszych mam. Ta zabawa bardzo nam się podobała, a w szczególności wydawanie reszty przez miłą sprzedawczynię. Zimy lat sześćdziesiątych były śnieżne i mroźne. Nieraz było tyle śniegu, że po podwórku chodziliśmy tylko odśnieżonymi „tunelami” w kierunku chlewa, stodoły, drewutni i pompy z wodą. Przy mroźnej pogodzie, w tak „głębokim”, „zbitym” śniegu robiliśmy domy. Naznaczaliśmy łopatą ich kształt, po czym wyrzucaliśmy z wnętrza domu zbędny śnieg. Bloczki śniegu służyły nam jako krzesła. Z białego puchu robiliśmy też wielkiego bałwana. Miał oczy i guziki z węgla, nos z marchewki, na głowie stary garnek (trigel) a w ręku chruścianą miotłę. Za domem była dość wysoka góra. Zjeżdżaliśmy z niej na sankach, a czasem na wielkich saniach rybackich. Z wielkim wysiłkiem taszczyliśmy je na sam szczyt, a potem całą gromadą zjeżdżaliśmy. Wpadliśmy na pomysł, że nie tylko sanie nadają się do zjeżdżania z góry. Metalowa pokrywa od pieca (dekel), również doskonale się do tego nadawała. Wypychaliśmy też sianem duże foliowe worki po sztucznych nawozach i na nich zjeżdżaliśmy. Jadąc na pokrywie czy na worku – osiągaliśmy nie tylko zawrotną prędkość, ale też kręciliśmy się w kółko i często wypadaliśmy z pojazdu na śnieg w połowie drogi. Lubiliśmy ślizgać się na lodzie, najczęściej na jeziorze Radolne. Gdy na lodzie nie było śniegu, można było oglądać podwodny świat. Kładliśmy się na brzuchu i obserwowaliśmy pływające ryby, wirujące od prądów wodnych rośliny i dno jeziora. Danka, Marysia i Kazik mieli łyżwy przypinane do butów żabkami i mocowane specjalnym kluczykiem. Naszej mamy nie stać było na kupno łyżew dla nas. Jedną parę dostałyśmy od letników i na zmianę uczyłyśmy się jeździć. Marysia jeździła na łyżwach przepięknie - jak urodzona łyżwiarka. Bez trudu, z lekkością i gracją jeździła do tyłu, na jednej nodze; robiła różne figury. W zimowe wieczory lubiliśmy grać w „Chińczyka”, w „Piotrusia”, w „wojnę” i w „oczko”. Tak więc w Przerębskiej Hucie na nudy nie było czasu. Dzięki temu, że było nas tak wiele – rodziły się różne, ciekawe pomysły na zabawę.
Szkoła
Szkoła Podstawowa w Wąglikowicach do której chodziliśmy, oddalona była od Przerębskiej Huty o pięć kilometrów. Najpierw musieliśmy przejść przez rzekę urokliwą drewnianą kładką z poręczami. Ów „most” wyłożony by sztachetami i deskami, które nie były stabilne, często się przesuwały i łamały w wyniku czego powstawały mniejsze i większe dziury. Rowery przeprowadzaliśmy, choć czasami odważyliśmy się przejechać na nich kładkę. Czasami jeździliśmy do szkoły przez Loryniec, wtedy musieliśmy pokonać jeszcze jedną kładkę, o wiele dłuższą, prowadzącą przez rzekę i łąki. Gdy pogoda na to pozwalała, do szkoły jeździliśmy na rowerkach, natomiast zimą chodziliśmy pieszo. Tak duża odległość szkoły od domu sprawiała, że już od pierwszej klasy szkoły podstawowej nieraz musieliśmy zmagać się z różnymi trudnościami i nieprzewidzianymi zdarzeniami podczas drogi do szkoły lub do domu. Czasami zastała nas ulewa, czasami porywisty wiatr zapierał dech w piersiach i nie pozwalał jechać rowerem, innym razem musieliśmy uciekać przed burzą. Zimą siarczyste mrozy i zasypane śniegiem drogi niejednokrotnie wymagały od nas samozaparcia i hartu ducha. Gdy temperatura spadła poniżej dwudziestu pięciu stopni, nie poszliśmy do szkoły. Z powodu mroźnej zimy opuszczaliśmy wiele lekcji. Czasami były tak silne mrozy, że szkoła była zamknięta. Zimą, gdy szliśmy do szkoły na godzinę ósmą, było jeszcze ciemno, a gdy mieliśmy religię w salce katechetycznej po południu, wracając do domu – też było ciemno. Często wracaliśmy ze szkoły całą grupą wraz z kolegami i koleżankami z Czarliny. Czasami robiliśmy „orły” na białym puszystym śniegu, innym razem zjeżdżaliśmy z górek na tornistrach. Gdy ustąpiły śniegi, mogliśmy już jeździć na rowerach. Jednak nasze rowerki często miały sfatygowane, obwiązane sznurkiem opony, w wyniku czego dętka pękała i powietrze z koła „uszło”. Mówiliśmy wtedy, że „koło wystrzelyło”. W takiej sytuacji, niestety nasz pojazd musieliśmy prowadzić. I znowu robotę miał wujek Józef, niezastąpiony mechanik od naprawiania rowerów. W Wąglikowicach u państwa Kerlinów, zarówno my jak i uczniowie z Czarniny - zostawialiśmy nasze jednoślady. Była tam prawdziwa „przystań” dla rowerów. Państwo Kerlin nie mieli nic przeciwko temu, że na ich posesji „garażuje” tyle pojazdów. Ich córka Andzia uczęszczała ze mną i Marysią do jednej klasy. Czasami chodziłyśmy przed lekcjami do jej domu. Zanim weszłyśmy do kuchni, trzeba było ominąć ciemną przybudówkę, w której wiosną w gniazdach na jajach siedziały gęsi i kury. Musiałyśmy strzec się przed podziobaniem przez kwokę czy też uszczypnięciem przez syczącą gęś. Mama Andzi była skromną, dobrą i życzliwą osobą. Wiele razy częstowała mnie i Marysię bułkami ze swojskim masłem oraz kawą zbożową z mlekiem. Nie sposób też zapomnieć o panu Bolesławie (Boleśku), słynnym wąglikowskim „miodowniku”. Zawsze był uśmiechnięty, często opowiadał różne zabawne historie, częstował nas plastrami miodu, przekazywał wiedzę o życiu i zwyczajach pszczół, mówił jak powstaje miód. Osobiście miałam to szczęście, że chodziłam do jednej klasy z kuzynką Marysią. (Prawdę mówiąc, specjalnie czekałam na Marysię - byłam drobna i wątła- i za zgodą dyrekcji szkoły rozpoczęłam edukację w wieku ośmiu lat). We dwie było nam raźniej. Razem jeździłyśmy czy chodziłyśmy pieszo do szkoły i razem z niej wracałyśmy. Byłyśmy do siebie bardzo przywiązane. W szkole i w domu trzymałyśmy się razem. W gorszej sytuacji była moja siostra Krysia, która niestety często chodziła do szkoły sama.
Prawdziwą zmorą były dla niej gęsi pani Rockowej. W obawie przed uszczypnięciem przez gęsiora Krysia nieraz wracała się do domu i mama musiała ja odprowadzać.
W szkole uczennice miały na sobie granatowe, rozpinane fartuszki z długim rękawem i białym kołnierzykiem. W kieszeni fartuszka była płócienna chusteczka. Chłopcy mieli granatowe bluzy, również z białym kołnierzykiem. Stroje te początkowo szyte były z tak zwanej podszewki , później z nie gniotliwego nonironu.
W pierwszej klasie miałyśmy język polski, matematykę, plastykę, muzykę i wychowanie fizyczne. Wyposażenie tornistra to elementarz, książka do matematyki, dwa zeszyty z bibułą, wycinanki, patyczki, liczydło, kredki i farbki oraz piórnik (kastka) - a w nim ołówek, obsadka ze stalówką (pióro do pisania atramentem) i gumka. Blaty ławek we wszystkich salach lekcyjnych miały wycięte „kółka” na kałamarze z atramentem. Dyżurny klasowy musiał dbać, aby w każdym kałamarzu był atrament. Pewnego razu, pani zapowiedziała, że na lekcję plastyki należy przynieść plastelinę, a „kto nie ma plasteliny, niech przyniesie glinę”. Jak się okazało, plastelinę miało niewielu uczniów, więc większa część klasy udała się na obfitującą w glinę górę niedaleko Czarliny. Wspólne spotkanie pod górą i czerpanie z niej gliny było dla nas wielką frajdą. Któregoś jesiennego dnia nasza pani przyniosła na lekcję tuszkę gęsi pełną „pikli” gęś. Położyła ją na stole, a wszyscy uczniowie z zaangażowaniem wyciągali owe „pikle” aż skóra tuszki była gładka. Innym razem, uczniowie wszystkich klas zbierali stonkę ziemniaczaną na polach wąglikowskich gospodarzy. Każdemu uczniowi wręczono butelkę z odrobiną nafty i patyk. Szliśmy między rzędami ziemniaków i patykami strącaliśmy stonkę z liści ziemniaków do butelek z naftą. Stonka zaatakowała też ziemniaki rosnące na naszych polach, więc likwidowaliśmy ją w taki sam sposób. Gdy byłam już w starszej klasie, wraz z nauczycielami, pod okiem leśniczego sadziliśmy młody las. Każda para uczniów dostała kostur i skrzynkę sadzonek . Wszystkie czynności wykonywaliśmy dokładnie według wskazówek leśniczego. Po wbiciu kostura w ziemię powstał dołek, który należało poszerzyć. Następnie do szpary trzeba było opuścić sadzonkę i przysunąć korzeń do ścianki. Ponownym wbiciem kostura zaciskało się dolną część szpary, potem górną. Na koniec trzeba było udeptać glebę dookoła sadzonki. Drzewa liściaste, głównie brzozy i graby sadziło się w wykopanych łopatą dołkach. Pomagałam też sadzić młody las między Czarliną a Skoczkowem, na ziemi należącej do rodziny cioci Agnieszki. Sadzenie lasu to bardzo ciekawa, ale też odpowiedzialna praca. Pomyśleć, że posadzone przez nas drzewka po jakimś czasie „wybiją” wysoko w niebo? – miłe uczucie. W czasach mojego dzieciństwa, wszystkie dziewczynki przynosiły do szkoły piłki (bale). Własnoręcznie robiłyśmy nawet specjalne siatki do piłek. W czasie przerw między lekcjami, a szczególnie na „długiej” przerwie, wszystkie ściany szkoły były oblegane przez dziewczynki grające w piłkę. Gra polegała na odbijaniu jej różnymi częściami ciała o ścianę. Wymagała wielkiego skupienia. Czasami grałyśmy „do pięćdziesięciu”, czasami „do trzydziestu” a czasami „do dziesięciu”. Na przykład w grze „do pięćdziesięciu” trzeba było pięćdziesiąt razy odbić piłkę głową o ścianę, czterdzieści razy brzuchem, trzydzieści – złączonymi dłońmi i tak dalej. Każda pomyłka (skucha) skutkowała utratą piłki i przekazaniem jej drugiej osobie.Gdy odbijałyśmy piłkę głową pięćdziesiąt razy - przerwa – czterdzieści razy brzuchem – przerwa - i tak dalej, była to gra w jednym ciągu (w jednim cangu). Gdy zaś wykonywaliśmy „główki” i „brzuchy” bez przerywania gry, mówiłyśmy, że gramy „ w cangu i przy kupie”. W domu również grałyśmy w piłkę. To była wspaniała zabawa a zarazem niezastąpiona gimnastyka.
Pod koniec roku szkolnego organizowało się wycieczki autokarowe, głównie do Malborka lub do ZOO w Oliwie. Cóż to była za radość. Na taką wyprawę zabieraliśmy kanapki, obowiązkowo gotowane na twardo jajka, jabłka, czasami jakieś słodycze a do picia oranżadę w butelce z zamykanym kapslem z gumką. Gdy tylko autobus ruszył, wszyscy uczniowie wyciągali swój prowiant i zaczęli jeść. Później śpiewaliśmy piosenki, gównie harcerskie. Z wycieczki wracaliśmy szczęśliwi i pełni wrażeń. Nasza czwarta klasa liczyła szesnastu uczniów. Pewnego dnia, pan Lizakowski przyniósł na lekcję dwa banany i spytał, czy któryś z uczniów miał okazję jeść te owoce. Była tylko jedna osoba (Basia Brzóska), która znała ich smak. Nauczyciel pokroił banany na szesnaście krążków i poczęstował uczniów. Takim sposobem wszyscy poznaliśmy jak smakuje banan. Spośród nauczycieli z podstawówki w pamięci utkwiły mi dwie panie uczące języka polskiego i dwóch panów od matematyki. Pierwszą polonistką była pani Gerbatowska, bardzo wymagająca, wrażliwa na błędy ortograficzne. Mówiła: „Wstyd robić błędy w pisowni języka ojczystego”. Aby je wyeliminować, raz w tygodniu robiła uczniom dyktando. Natomiast pani Sudecka, ciekawie prowadząc lekcję polskiego, potrafiła zainteresować uczniów . Zadawała dużo prac domowych, dzięki czemu nauczyliśmy się pisać wypracowania. Według mojej oceny, prawdziwymi matematykami w szkole byli: pan dyrektor Sosnowski oraz pan Lemańczyk. Pan Sosnowski miał matematykę „w jednym palcu”. Bez emocji, lecz skutecznie przekazywał nam swoją wiedzę. Zwracał się do uczniów po nazwisku; do mnie mówił „Wołoszykówna”. Pan Lemańczyk tłumaczył nam zadania matematyczne z wielkim zaangażowaniem, gestykulując rękami. W ten sposób pragnął aby tajniki matematyki były dla każdego zrozumiałe. Bardzo się cieszyliśmy, gdy do szkoły przyjeżdżało „kino objazdowe”.
Wtedy w dużej klasie wieszało się odwróconą mapę geograficzną (służyła jako ekran) i oglądało się na przykład „Krzyżaków”.
Zadania domowe odrabialiśmy w pokoju na piętrze. Początkowo, na środku stołu stał kałamarz z atramentem. Maczaliśmy w nim swoje pióra (stalówki włożone w obsadki) i pisaliśmy na kartkach zeszytów tekst czy też cyfry. Następnie przykładaliśmy bibułę, żeby nie zabrudzić atramentem drugiej strony zeszytu. W starszych klasach mieliśmy już wieczne pióra a później długopisy. W tamtych latach, w szkole podstawowej uczniowie mieli podręczniki „przechodnie”. Młodsze rodzeństwo korzystało z książek, z których uczyła się siostra lub brat. Dzięki temu „wyprawka” do szkoły była znacznie tańsza. Zresztą przybory szkolne kupowaliśmy za pieniądze ze sprzedaży jagód.
Na zakończenie roku szkolnego uczniowie wręczali ulubionym nauczycielom kwiaty. Były to przeważnie dalie (bujany) z przydomowych ogródków oraz popularne w tym czasie goździki. Zdarzało się że uczeń przyniósł bukiet z polnych kwiatów, co bardzo ceniła sobie pani Gerbatowska.
Uważam, że lata szkolne to najpiękniejszy okres w życiu człowieka. To czas nawiązywania znajomości i przyjaźni, czas marzeń, młodości i radości. W tym czasie wypada głośno się śmiać, robić psikusy i beztrosko patrzeć w przyszłość. Nie bez powodu Kornel Makuszyński nazwał lata szkolne „bezgrzesznymi latami”.
Młodsze rodzeństwo
fot. Mama, ja, Krysia i Renia
Gdy przyszli na świat kolejno: Romek, Mirek i Piotruś – ja, moje siostry a także brat, byliśmy już na tyle odpowiedzialni, że pomagaliśmy opiekować się nimi. Najpierw woziliśmy malutkiego Romka w wózku „autku” - spadku po Halince. Wózek ten miał ruchomy, przesuwany daszek, w okienkach otwierane plastikowe szybki, a tuż przy rączce - drewnianą szufladkę na dziecięce akcesoria. Bardzo lubiliśmy się przyglądać, jak mama kąpała braciszka w cynkowej wanience, a potem ubierała go w płócienną koszulkę i kaftanik, zakładała pieluszkę z tetry i zawijała większą flanelową (barchónowim powijokym). Potem jedna z nas trzymała go na poduszce i karmiła mlekiem z butelki. Woziłyśmy go i kołysałyśmy; w ten sposób usypiając go. Podobnie opiekowałyśmy się Mirkiem i Piotrusiem. Chłopcy rośli jak na drożdżach. Romek był bardzo rozkosznym „szkrabem”. Gdy ojczym wracał z pracy, braciszek na powitanie, braciszek tańczył w kuchni, kręcąc się w kółko. Potrafił wszystkich rozbawić. Z zainteresowaniem patrzył na konie, więc mama kupiła mu pluszowego konika na kółkach. Mirek – sympatyczny blondynek, był bardzo ostrożny, nie brudził się, zawsze miał czyściutkie ubranie. Piotruś - trochę rozpieszczony – jak to najmłodsze dziecko, spokojny - przypatrywał się poczynaniom braci. Zmieniałyśmy im pieluchy i przebierałyśmy ciuszki. Latem, często myłyśmy ich pupy w rzece. Ale przede wszystkim, trzeba było chłopców pilnować. Jeziora i rzeka były tak blisko naszego domu, że z maluchów nie można było spuścić z oka. Podobnie jak my, tak i oni zakładali na niedzielę ładniejsze ubranie. Dlatego też, w sobotę prasowałyśmy ich „niedzielne” bluzeczki i spodenki. Czasami znudziło nam się pilnowanie młodszego rodzeństwa; przeszkadzali nam, ciągle za nami chodząc. Odsyłaliśmy ich do domu, ale oni nie bardzo tego chcieli. Pewnego letniego popołudnia przeżyliśmy chwilę grozy. Zaginął Romek. Zniknął momentalnie. Pierwsze kroki skierowaliśmy w kierunku rzeki i jeziora, następnie szukaliśmy go w całym obejściu, w zagajniku a nawet w dojrzewającym życie. Bezskutecznie. Nagle mama otworzyła drzwi do pokoju. Ku zaskoczeniu a zarazem radości zobaczyła Romka siedzącego przy koszu jagód przeznaczonych na sprzedaż. Cały zadowolony, małymi paluszkami wkładał do buzi po jednej jagódce. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Małą Anię i Kasię pilnowały – Danka, Marysia i Halinka. Prawdę mówiąc, wszystkie starsze dzieci z całego domu, pomagały w opiece nad młodszymi. Ciocia Urszula prenumerowała „Przyjaciółkę”. Gdy urodziła się Ania, w tym samym czasie urodziła się Martusia – dziewczynka, której postępy w rozwoju, sposoby pielęgnacji i ubierania - były systematycznie opisywane w kolejnych wydaniach tej gazety. Ciocia porównywała rozwój Ani i Martusi: cieszyła się, że Ania dorównywała dziewczynce z „gazety” pod każdym względem: w podobnym czasie podnosiła główkę, gaworzyła, czy też sama już siedziała. Kasia od urodzenia była śliczną, filigranową laleczką o delikatnych rysach. „Szkraby” w naszym domu nigdy się nie nudziły. Pomimo tego, że miały więcej zabawek, aniżeli my w ich wieku, raczej woleli chodzić za nami i podpatrywać co robimy. Z moimi młodszymi braćmi oraz Anią i Kasią, bawił się syn państwa Jankowskich – Maciek. Ponieważ był jedynakiem, chętnie garnął się do innych dzieci. Tak więc, gdy wszystkie maluchy bawiły się razem – stanowiły takie mini przedszkole. Woziliśmy je taczką czy też drewnianym wózkiem z dyszlem. Wchodziły do naszych namiotów z koców i kąpały się z nami w rzece. Ale przede wszystkim miały do nas zaufanie – byliśmy dla nich autorytetem.
Szycie i ręczne robótki
Smykałkę do szycia miałam „od zawsze”. Być może to za sprawą igły i różowych nici, które to moja matka chrzestna ciocia Maria włożyła mi do pamiątki Chrztu Świętego. Czyżby światło Ducha Świętego zrobiło swoje? Może w pewnej mierze. Tak naprawdę szyć nauczyła mnie ciocia Urszula. Gdy ciocia - wyuczona krawcowa (krawczka) rozkładała materiał na blacie kuchennego stołu, zawsze stałam obok niej. Z uwagą przyglądałam się, jak ciocia kroi poszczególne elementy spodni, bluzki, spódnicy czy fartucha. Ciocia szyła bardzo ładnie. Nie sprawiło jej trudności uszycie nawet pikowanej kurtki czy też modnej w tym czasie czapki z aksamitu (marszczonej jak murchla). Szyła nie tylko dla siebie i swoich dzieci. Dla mnie, dla Reni i Krysi, uszyła kwieciste kretonowe fartuszki z falbankami na ramionach (kruzami), zapinane z tyłu. Czasami z materiałem na bluzkę czy spódnicę przychodziła do cioci Agnieszka Gołuńska z Czarliny (Agnysa). Szyjąc bezinteresownie dla tej skromnej, biednej kobiety, ciocia robiła naprawdę dobry uczynek. We wrześniu 1959 roku na moje szóste urodziny dostałam od rodziców chrzestnych lalkę, ale niestety nie ubraną – golaska. Ciocia Urszula obiecała mi, że jak znajdzie czas, uszyje dla mojej lalki sukienkę. Nie dałam cioci spokoju, ciągle pytałam, kiedy będzie ją szyła. W końcu ciocia skroiła i uszyła z resztek czerwonego w drobne kwiatki kretonu piękną, tak przeze mnie oczekiwaną sukienkę. Ponadto ciocia Urszula i mama same wyszywały firanki. Na odpowiednim kawałku sieci rybackiej, bawełnianą nicią wypełniały właściwe pola sieci, aż powstał oczekiwany wzór. W dolnej część firanki robiono przeważnie szlaczki, wyżej porozrzucane różyczki . Tak wyszywana firanka ładnie się prezentowała na oknie. Z czasem próbowałam własnych sił w szyciu. Ręcznie szyłam dla lalki różne ubranka, poduszki i kołderki. Razem z Marysią szyłyśmy też szmaciane lalki i piłki. Gdy mama kupiła maszynę, bez problemu nauczyłam się na niej szyć. Najpierw szyłam dla moich młodszych braci głównie spodnie, później już różne rzeczy. W siódmej i ósmej klasie szyłam spódniczki dla koleżanek a nawet dla moich nauczycielek.
Oprócz szycia, bardzo wcześnie nauczyłam się dziergania na drutach (wiónsc). Podstawowego ściegu: prawo-lewo, nauczyła mnie moja kuzynka Danka. To właśnie ona zrobiła dla mojej lali pierwszy sweterek. Może to wydaje się dziwne, ale dziergała go w szkole podczas długiej przerwy. Nie ona sama. Niektóre dziewczynki również robiły na drutach w szkole. Czekałam, jak Danka wróci ze szkoły, aby zobaczyć ile sweterka „przybyło”. Danka robiła dokładnie i równiutko. Ja początkowo gubiłam oczka, dziergałam za luźno i bardzo chaotycznie. Ale zgodnie z zasadą „praktyka czyni mistrza” – z czasem nabrałam wprawy. Mama robiła głównie wełniane skarpetki i rękawiczki; rzadziej sweter (jakę) czy kamizelkę (westkę). Po zrobieniu rękawiczek, żeby były cieplejsze, wszywała do nich od wewnątrz pasemka nie skręconej owczej wełny. Owce strzygło się nożycami specjalnie do tego przeznaczonymi. Z runa, przy pomocy kołowrotka (kółka) przędło się pojedyncze cienki nitki. Po połączeniu dwóch nici przędzy powstała wełna. Skręconą wełnę nawijało się na motowidło - przyrząd do zwijania w motki wełny. Mama nauczyła mnie robić tak zwaną „podwójną pietę” w skarpetkach, dzięki czemu podczas noszenia tak szybko nie robiły się w nich dziury. Jednak prawdziwą mistrzynią w robótkach na drutach była ciocia Urszula. Znała różne wzory, dziergała szybko i dokładnie. Od cioci nauczyłam się wielu ściegów, miedzy innymi słynnego angielskiego. Ciocia miała ciekawe pomysły, łączyła różne wzory i ściegi. Dla swojej chrześniaczki – mojej siostry Krysi, zrobiła śliczny rozpinany bordowy sweterek. Sugerując się wzorem z „Przyjaciółki” , ciocia zrobiła na drutach z żyłką piękny okrągły biały obrus. Z jej rąk wychodziły prawdziwe arcydzieła. Mając tak wspaniałych nauczycieli, w starszych klasach szkoły podstawowej bez problemu sama dziergałam czapki, szaliki, skarpetki i rękawiczki. Oprócz drutów (spiców), w naszym domu do robótek ręcznych bardzo przydatne były też szydełka (ekle). Mama robiła dla nas na szydełku z podwójnej wełny cieplutkie papcie i podszywała je materiałem. Ciocia natomiast wykonywała bardziej koronkowe robótki; serwetki i kołnierzyki do szkolnych fartuchów. Osobiście robiłam na szydełku wełniane, ciepłe czapki wiązane pod szyją, wzorem przypominającym duże fasolki. Były to tak zwane „pilotki”. W tamtym czasie bardzo modne były poduszki wyszywane wełną „krzyżykiem”. Z kawałka lnianego płótna wyciągało się co piątą nitkę wzdłuż i w poprzek, aż powstała drobniutka kratka. Na każdym małym polu cztery razy przeciągało się odpowiedni kolor wełny, aż powstał ładny, pogrubiony krzyżyk. Wiele krzyżyków układało się w wymagany wzór. Bardzo lubiłam ten sposób wyszywania poduszek. Zrobiłam sobie nawet „krzyżykową” torebkę na długim pasku. Jestem wdzięczna tym wszystkim, którzy podzielili się ze mną swoim talentem i umiejętnościami, a szczególnie mamie i cioci Urszuli.
Zwierzęta domowe i żyjące na wolności
W latach mojego dzieciństwa miałam kontakt zarówno ze zwierzętami domowymi jak i żyjącymi na wolności. Spośród tych pierwszych, mieliśmy krowę, świnie, owce, kury i kaczki a przez jakiś czas też kozę. W każdej rodzinie był pies i kot. Początkowo mieliśmy Morusa a rodzina cioci - Mikusia. Później były jeszcze inne pieski, które wabiły się : Burek, Mrówka, Psota. Koty niestety nie miały swoich imion. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni głównym obowiązkiem dzieci było pasienie krów i owiec. Niemal codziennie jedna osoba z każdej rodziny wypędzała je na pastwisko i pilnowała. Gdy chodziliśmy na jagody, krowy paśliśmy po południu. W tym zadaniu obowiązywała swego rodzaju kolejka. Osobiście, najczęściej pasłam w parze z Marysią. Ponieważ chodziłyśmy razem do szkoły, a lekcje w młodszych klasach rozpoczynały się dopiero około południa - jeszcze „przed szkołą” szłyśmy z krowami na pole. Czasami kombinowałyśmy, żeby nie pójść do szkoły. Najczęściej pędziłyśmy je na Głęboką Łąkę, Łączkę (niedaleko domu), na Mały i Duży Cypel – wysunięte w jezioro Radolne, oraz nad Słupinko. Podczas pilnowania krów i owiec, zarówno ja, jak i moje siostry i brat oraz kuzynostwo - wymyślaliśmy jakieś zajęcie. Nad łąkami i jeziorami rosły kępki roślin przypominających cienki, wysoki szczypiorek. Wyrywałyśmy pojedyncze długie „nitki” i metodą warkocza robiłyśmy bransoletki. Zresztą samą roślinę nazywałyśmy „bransoletkami”. Natomiast z sitowia robiłyśmy czapki w kształci stożka, wachlarze oraz „kije szczelnie owijane bransoletkami”. Innym razem plotłyśmy wianki z żółtych kwiatów mniszka lub ze stokrotek. Ozdobne kije z łodygi wierzby robiły zarówno dziewczyny jak i chłopaki. Nacinaliśmy nożykiem jej zielonkawą skórę i wycinaliśmy wzory; często w kształcie serpentyny. Mistrzem w rzeźbieniu „kija” był Kazik. Z grubszych gałęzi robiliśmy fujarki (piszczołki), a z kory drewna rzeźbiliśmy łódki i puszczaliśmy je na wodę. Czasami odgadywaliśmy zagadki, które wzajemnie sobie zadawaliśmy. Podczas roku szkolnego uczyliśmy się na pamięć wierszy i tabliczki mnożenia. Wraz z Krysią – bardzo chętnie, wielokrotnie czytałyśmy elementarz. Znałyśmy go na pamięć. Nad jeziorem Słupinko była wysoka góra. Turlaliśmy (kulaliśmy) się z niej i robiliśmy fikołki (kozełki). Ja i Marysia bardzo lubiłyśmy śpiewać. Pewnego razu, w czasie wakacji podczas pilnowania krów na Małym Cyplu, z patykami w dłoniach (naszymi mikrofonami) śpiewałyśmy piosenki Czerwonych Gitar, Czerwono-Czarnych, Niebiesko-Czarnych, Niemena, Jantar, Jarockiej i Sipińskiej. Dokładnie pamiętam, jak z przejęciem „artystek” głośno śpiewałyśmy piosenkę „Przyjdę do ciebie niebieskooka” oraz „Poziomki”. Tekst znałyśmy na pamięć, co zdziwiło letników wypoczywających na Dużym Cyplu. W dowód uznania, gromko nam klaskali. Byłyśmy takie dumne i szczęśliwe. Bywało, że Marysia zabierała na pole Danki tranzystorek. Chętnie słuchałyśmy audycji „Popołudnie z młodością”. Jednak najwięcej emocji dostarczała nam transmisja z „Wyścigu Pokoju”, który odbywał się w maju. Trasa wyścigu wiodła przez trzy stolice: Pragę, Warszawę i Berlin. Polscy kolarze byli w tym czasie w bardzo dobrej formie. Prawdziwym faworytem był Ryszard Szurkowski. Choć nasze radyjko nie najlepiej odbierało (słabe baterie), gdy kolarze zbliżali się do mety, przykładaliśmy je do uszu i razem cieszyłyśmy się ze zwycięstwa Polaków. Pasąc krowy w pobliżu pól, zbieraliśmy kamienie, tak zwane „ptaszki chlebki”. Były bardzo widoczne zwłaszcza po deszczu. Układaliśmy je na trawie i podziwialiśmy jakie są ładne. Nad brzegiem rzeki i jezior rósł tatarak (kalmuz). Wyrywaliśmy go , obieraliśmy aż do środkowego miękkiego i kruchego listka, który potem ze smakiem jedliśmy. Pewnego razu pasłam z Marysią krowy na Głębokiej Łące. Kajakiem podpłynęło dwóch młodzieńców i zapytali nas czy damy im mleka. Marysia odpowiedziała: „tak, ale sami sobie krowę wydójcie”. Jeden z nich podłożył garnuszek pod wymiona krowy a drugi pociągał ją za ogon. Ponieważ ze strzyków (cycków) mleko nie leciało, ten pierwszy powiedział: „pompuj mocniej”. Śmiałyśmy się do rozpuku. Gdy paśliśmy krowy dopołudnia, nasze mamy wołały nas na obiad, natomiast popołudniu zabieraliśmy na pole kanapki i butelkę kawy zbożowej. Nieraz wymienialiśmy się kanapkami lub jedliśmy najpierw „moje” potem „twoje”. Takie zwyczajne, ale jakże miłe gesty. Czasami pasłam krowy z Danką, czasami z Kazikiem czy też Halinką. Z kimkolwiek by to było, nigdy się nie nudziliśmy. Mój brat i siostry - również nie byli zwolnieni z tego obowiązku. W czasie wakacji przyjeżdżał do naszego domu kuzyn Tadzio od wujka Leona z Kościerzyny. Wujek przywoził go na motorze. Pasł z nami krowy i owce jako trzecia osoba do towarzystwa. Tadzio bardzo lubił wieś i dobrze czuł się wśród tak licznego kuzynostwa. Bywało, że paśliśmy krowy wszyscy razem; ale wyłącznie na Głębokiej Łące. Tam bowiem, w lesie obok łąki budowaliśmy swoje „mini zagrody”. Krowy i owce się pasły, a my z wielkim zaangażowaniem i prawdziwą wręcz pasją, z patyków, mchu i igliwia budowaliśmy domy, chlewy, stodoły i kurniki. Każde gospodarstwo otaczał płot z bramą. Zabawa tak bardzo nas wciągała, że nawet wówczas, gdy nie paśliśmy krów – tam chodziliśmy. Najlepsze pomysły, a co za tym idzie, najpiękniejsze gospodarstwo miał Kazik. Jego budynki były równiutko zbudowane a podwórko czyściutkie, zadbane. Przyglądaliśmy się jak to robi, wdrażaliśmy jego pomysły u siebie, doradzaliśmy się wzajemnie. Istniała wśród nas zdrowa rywalizacja. Gdy już wszystko było gotowe, trzeba było wypełnić budynki „życiem”. Tak więc z gałęzi wierzby strugaliśmy ludzi (podobni byli do zaostrzonych ołówków), kury – to szyszki sosny, koguty – szyszki świerku, konie, krowy, owce i świnie - to większe i mniejsze kamienie. Nasi „drewniani” mieszkańcy prowadzili normalny tryb życia. Chodzili się kąpać do jeziora, przygotowywali posiłki, karmili zwierzęta, wyprowadzali krowy i konie na pastwisko. Czasami nawet urządzali przyjęcia. Mieliśmy tyle coraz to nowych pomysłów, tak wspaniale i zgodnie bawiliśmy się na łonie natury.
Teren Przerębskiej Huty obejmował również oddalone o dwa kilometry domy należące do Lasów Państwowych. W jednym, dwurodzinnym zamieszkiwały rodziny robotników leśnych, w leśniczówce – rodzina leśniczego. Na miejscowość tą mówiliśmy „Uta”. Położona była wśród lasów, w niedalekiej odległości od jezior Radolne i Słupinko. Tuż przed zabudowaniami było urokliwe, tak zwane „Jeziorko”. Jego brzegi pokrywały trzciny i sitowie, a nieco dalej w głąb wody rosły białe lilie wodne i żółte grążele. Na niektórych szerokich okrągłych liściach siedziały żaby. Dwurodzinnego domu strzegł drewniany krzyż, w języku kaszubskim zwany „Bożąmęką”. Ogrodzony był płotkiem i ozdobiony bukietem róż z różowej krepy. Przed krzyżem mężczyźni zdejmowali z głów czapki. Jesienią, po sianokosach, często paśliśmy krowy na łąkach właśnie w Ucie, często z dziećmi tam mieszkającymi: Janiną, Kazikiem, Halinką, Ulą Irką i Tereską. Razem zrywaliśmy dojrzałe jeżyny w lesie na poboczach łąki oraz w „kopli” , opowiadaliśmy sobie różne historie, mówiliśmy o swoich szkołach (oni chodzili do szkoły w Piechowicach).
Nasze krowy doskonale znały swoich „pastuszków”. Nieraz nam uciekały lub przez naszą nieuwagę weszły w „szkodę”. Przeważnie prowokatorem do ucieczki była krowa o białej maści z czarnymi łatami. Była bardzo odważna. Wchodziła do jeziora, żeby najeść się tataraku czy trzciny. Czasem weszła tak głęboko, że widać było tylko jej łeb i grzbiet. Długim jęzorem sięgała najbardziej oddalone od brzegu rośliny. Gdy krowy się ocieliły, mieliśmy małe, śliczne cielaczki. Początkowo ledwo trzymały się na nogach. Miały delikatną, mięciutką sierść. Głaskaliśmy je i karmiliśmy, podając wiaderko z mlekiem. Pijąc, głośno „siorpały”. Po jakimś czasie wychodziły na pastwisko. Jeszcze bardziej urokliwe i zabawne były małe owieczki, czyli jagnięta. Z apetytem ssały mleko z sutków swojej mamy owcy. Gdy się najadły, baraszkowały; wykonywały niekontrolowane skoki, wywijasy, skręty. Urzekający widok. Jednak prawdziwą figlarką była nasza koza. Bardzo lubiła towarzystwo ludzi. Pewnego razu wyszła po schodach do pokoju na piętrze i usiadła na środku łóżka. Gdy się tam pojawiłam, spojrzała się na mnie spode łba. Spędziłam ją z łóżka, a ona lotem błyskawicy zbiegła po schodach i znalazła się na podwórku. Innym razem pogryzła rękaw swetra, który wujek Józef zostawił na płocie. Mama zauważyła, jak koza „coś” tarmosi, zabrała sweter i nikomu nic nie mówiąc zacerowała wszystkie dziury.
Po podwórku chodziły też kury i kaczki. Wiosną, gdy kura poczuła „instynkt macierzyński”, sadzało się ją na gnieździe z jajkami kurzymi lub kaczymi. Po dwóch tygodniach ogrzewania jaj trzeba było sprawdzić, czy wszystkie są zalężone. Każde jajko dokładnie obejrzano przed świecącą żarówką. Jajka z widocznym zarodkiem prędko odkładano do gniazda, żeby się nie wyziębiły, natomiast tak zwane „czyste” wyrzucano. Po trzech tygodniach wysiadywania, małe kurczaczki i kaczuszki pukały dziobkami w skorupki, aby się z nich uwolnić. Gdy kurczaczki się wykluły, trzymały się blisko swojej mamy – kwoki. Początkowo karmiliśmy je ugotowanym na twardo, pokrojonym jajkiem, razem z posiekanymi pokrzywami (parzowkami). Wyglądały jak małe, piszczące, żółte piłeczki. Małe kaczuszki były równie rozkoszne. Po wykluciu wkładaliśmy je do dużego kartonu i trzymaliśmy przeważnie w kuchni w ciepłym miejscu. Pobodnie jak kurczaczki - jadły jajko z pokrzywami. W następnych latach kupowaliśmy już drób z wylęgarni. W miarę upływu czasu, kurczaczki przekształciły się w kokoszki i koguty (kuróny) a kaczuszki w kaczki i kaczory. Gwarno zrobiło się na podwórku. Ponieważ kaczki lubią wodę, miały tam wspaniałe warunki do pływania. Czasami „wypuszczały” się tak daleko, że musieliśmy płynąć po nie łódką. Mój brat Józiek hodował króliki (trusie). Większość miała tradycyjną szarą sierść; jeden był biały i miał czerwone oczy. Ja, Renia i Krysia pomagałyśmy bratu , razem z nim wycinaliśmy mlecze i zrywaliśmy dla nich trawę. Ich przysmakiem była też marchew łącznie z natką i liście kapusty. Brat wyjmował je z klatek, żeby sobie swobodnie kicały w grodzie lub nad rzeką.
Ponieważ mieszkaliśmy tuż obok lasu, mieliśmy okazję zobaczyć zwierzęta żyjące na wolności. Z ssaków najczęściej spotykaliśmy sarnę, jelenia, lisa i zająca; rzadziej dzika. Przez pewien czas mieliśmy nawet w domu sarenkę. Ojczym znalazł ją podczas koszenia trawy na łące w Studzińcach. Miała skaleczoną nogę i bez pomocy by zginęła. Początkowo karmiliśmy ją mlekiem z butelki ze smoczkiem. Bardzo się do nas przywiązała a my do niej. Mama nadała jej imię Basia. Natomiast Bogusia – sąsiadka zza rzeki oswoiła wydrę. Chodziła za swoją panią jak pies a w wodzie wykonywała niesamowite popisy. Obok nas żyło też wiele gatunków ptactwa lądowego: jaskółki, sikorki, wróble, sroki, wrony, dzięcioły, kukułki, bociany oraz jastrzębie, które polowały na chodzący po podwórku drób. Spośród ptactwa wodnego można było spotkać dzikie kaczki, nury, łabędzie i czaple.
Wszystkie te zwierzęta zadomowiły się w pobliskich lasach, na polach i łąkach oraz na jeziorach. Okolice Przerębskiej Huty bez wątpienia były dla nich prawdziwym rajem.
Nasze menu
W dni powszednie, w naszym domu gotowało się przeważnie dania jednogarnkowe – zupy. Do najpopularniejszych należały: kapuśniak, fasolówka, grochówka, polewka, czernina, ogórkowa, warzywna z marchwi, z brukwi oraz owocowa z świeżych lub suszonych owoców. Latem dodatkowo mama gotowała zupę z botwinki, z strączków fasoli a także z świeżej kapusty (kozo broda). Zupy te były bardzo gęste i treściwe. Do niektórych z nich mama gotowała osobno ziemniaki, dukała je (trampała) i mieszała z smażonymi skwarkami z boczku (szpyrkami). Takie ziemniaki jedliśmy też z sadzonymi jajkami i zsiadłym mlekiem. W piątki często na obiad były ryby. Jednak, gdy ich zabrakło, mama smażyła naleśniki lub placki ziemniaczane (bulewnioki). Jedne i drugie jedliśmy posypane cukrem i popijaliśmy kawę zbożową z mlekiem. Obiad niedzielny składał się z rosołu z kluseczkami i kurzego mięsa, lub z mięsa pieczonego oraz ziemniaków. Przystawką była kapusta kiszona lub smażona (szmurowano), buraczki, kiszone ogórki; latem mizeria lub sałata. Na deser była kaszka manna lub budyń z sokiem lub kisielem albo kompot. Zarówno z sałaty jak i świeżych ogórków mama robiła takie kompoto-napoje. Drobno poszatkowaną sałatę zalewała zsiadłym mlekiem, dodawała odrobinę soli i cukier - i napój był gotowy. W przypadku ogórków, zamiast mleka dodawała wodę i ocet. Oba napoje wspaniale gasiły pragnienie. Ogólnie odżywialiśmy się bardzo skromnie. Na śniadanie jedliśmy chleb z margaryną, dżemem, czasami z masłem czy marmoladą. Dżem kupowaliśmy na wagę, albo mama sama gotowała go z jagód, borówek, jabłek czy jeżyn. Żeby był gęsty, zawieszała go (zaklepywała) rozmieszaną z odrobiną wody kartoflanką. Po świniobiciu kromki smarowaliśmy smalcem, wątrobianką lub kładliśmy na nie plastry salcesonu. Czasami mama smażyła pokrojony w kosteczki boczek z dużą ilością cebuli. Takie tłuste danie nakładaliśmy łyżką na talerze i maczaliśmy w nim kromki chleba. Nasze buzie, a nawet brody świeciły się od tłuszczu. Wędzone szynki i boczek - musiały wystarczyć na długo; aż do następnego świniobicia. Jedliśmy je więc bardzo oszczędnie. Gdy kroiliśmy plastry szynki, nóż dziwnie wchodził tylko w „czerwone”, chude mięso a z białego, tłustego zsuwał się. Wówczas skrobaliśmy je nożem lub łyżeczką i smarowaliśmy nasze pajdy chleba. Na takie smarowidło nakładaliśmy dużo surowej cebuli. Bardzo lubiliśmy jeść chleb posypany cukrem i polany śmietaną, mlekiem a nawet kawą zbożową. Nieraz robiliśmy z jajek kogel - mogel i kładliśmy go na chleb. Kiełbasę jedliśmy przeważnie tylko w niedzielę. Głównie zimą, przed pójściem do szkoły, Renia smażyła jajecznicę na boczku. Żeby było jej więcej, dodawała do jaj mąkę i mleko. Takim „omletem” obkładaliśmy kawałki chleba i jedliśmy.
Na kolacje mama często gotowała zupy mleczne. Osobiście najbardziej lubiłam makaron zalany mlekiem; nie cierpiałam ryżu. Mama czasami robiła nam cukierki – wrzuciła na patelnię cukier, dodała trochę mleka i mieszała aż cukier się rozpuści i zacznie się karmelizować. Gdy mieszanina osiągnęła brązowy kolor i robiła się gęsta, mama przelała ją do blaszanej miski i czekaliśmy aż ostygnie. Po ostygnięciu była twarda, więc nożem ją rozdrobniliśmy na małe kawałki – nasze cukierki. Kilka razy mama piekła rynczoki na gorących rynkach płyty kuchennej. Zarówno cukierki jak i rynczoki były pyszne. Obie rodziny zamieszkujące nasz dom były liczne, wiec posiłki przygotowywało się w większych ilościach. Zupę gotowało się w dużym garnku (triglu) a na niedzielny obiad obierało się wiaderko ziemniaków. Gdy nasze mamy smażyły placki ziemniaczane (bulewnioki), musiały natrzeć (naryfkowac) na ręcznej tarce (ryfce) sporo ziemniaków, aby wszyscy najedli się do syta.
To z powodu niskich dochodów moja rodzina żyła skromnie i oszczędnie. Zamiast ciasta jedliśmy ziemniaki w mundurkach z solą, a zamiast słodyczy – surową marchew lub brukiew. Te naturalne witaminy sprawiały, że nikt z nas poważniej nie chorował. Oczywiście przechodziliśmy wszystkie choroby wieku dziecięcego: grypę, odrę, ospę i świnkę. Wtedy jedni zarażali drugich, a w całym naszym domu był prawdziwy szpital. Takie wspólne chorowanie nawet nam się podobało.
Jagody
Można powiedzieć, że jagody zbierałam od dziecka. Po śmierci taty, już jako niespełna sześcioletnia dziewczynka chodziłam z mamą, siostrami i bratem na jagody w tak zwane Zdrójki. Krysia czasami chodziła z nami a czasami zostawała w domu z babcią Marinką. Aby dojść do lasu „jagodowego” trzeba było przejść przez dwie kładki na rzece: pierwsza znajdowała się niedaleko naszego domu, druga dłuższa, łączyła teren Gospodarstwa Rybackiego ze Zdrójkami. Mama zbierała jagody bezpośrednio do dużego wiadra, my zaś do garnuszków (bacherków). Gdy napełniliśmy je i jagody wysypaliśmy do wiadra, mama bardzo nas chwaliła. Początkowo całe nasze zbiory kupowała pani Rockowa. Na jagody chodziliśmy od początku lipca do sierpnia, jeśli tylko pogoda na to pozwalała. Gdy jagód w lesie ubywało, trzeba było jeszcze nazbierać dla nas na kompoty. Mama zaprawiała wiele jagód. Zimą polewała nimi budyń lub kaszkę mannę. Bardzo nam to smakowało.
Gdy już byłyśmy starsze i już wszystkie chodziłyśmy do szkoły, praktycznie przez całe wakacje zbierałyśmy i sprzedawałyśmy jagody. Wyjątek stanowiły deszczowe dni, lecz wówczas wraz z bratem chodziliśmy na kurki. Dzięki wujkowi mieliśmy do dyspozycji łódkę, którą przeważnie pływała z nami ciocia Urszula. Dwie osoby wiosłowały, ciocia sterowała a cała „reszta” spokojnie siedziała lub kucała w łódce. Oprócz cioci w skład załogi łodzi wchodzili: Danka, Renia, Marysia, Krysia i ja, czasami Kazik i Halinka. Wcześnie rano wsiadaliśmy przy rzece do łodzi i płynęliśmy przez jezioro Słupinko. Miejscem docelowym były też Zdrojki, lecz z nieco innej strony. Wysiedliśmy z łódki i zabraliśmy swoje naczynia na jagody. Szliśmy przez kilka minut leśną drogą nad którą rosły wysokie paprocie, krzaczki poziomek, różnorakie krzewy, leśne kwiaty i wysokie trawy. W cieniu smukłych, niebotycznych drzew odczuwaliśmy przyjemny chłód. Gdy doszliśmy do celu, przed nami rozpostarły się niezliczone polany pełne krzaczków z jagodami (jagodzyny). Duże naczynia postawiliśmy w jednym miejscu, wzięliśmy swoje garnuszki i zaczęliśmy zbierać jagody. Ciocia zbierała bardzo szybko, ja – na równi z Danką, Renia, Marysia i Krysia też bardzo dobrze zbierały. Kazik również w zbieraniu był niezły. Najładniejsze, najbardziej „suche” jagody były w naczyniach Marysi i Krysi. W lesie panowała między nami swego rodzaju solidarność. Ja i Danka o tej samej porze wysypywałyśmy jagody z garnuszka do większego naczynia; czasami dodatkowo do każdego garnuszka zebrałyśmy jeszcze garść jagód. Gdy ciocia zarządziła przerwę na posiłek, nikomu już nie wolno było zrywać jagód, lecz dopiero po jedzeniu. Wreszcie nasze wiadra (kubełki) i bańki (kanki) były pełne. Trzeba było jeszcze zerwać kilka krzaczków z jagodami dla małego Romka i Mirka, a później dla Piotrusia. Danka i Marysia zrywały owe krzaczki dla Ani i Kasi. Zmęczeni, ale zadowoleni ze zbiorów wracaliśmy do naszej łódki i płynęliśmy w kierunku domu. Po obiedzie chodziliśmy nad rzekę się kąpać, a potem trzeba było paść krowy i owce albo też pomagać mamie w różnych pracach. Pod wieczór, obie rodziny wsypały wszystkie jagody do wielkich koszy. Trzeba było je zawieźć do Loryńca do punktu skupu. Koszyki wieszało się na kierownicy roweru. Podczas jazdy leśną dróżką pełną korzeni należało bardzo uważać, żeby jagód nie wysypać. Jagody zawoziła Renia albo ja oraz Danka, Kazik lub Marysia. Za zarobione pieniądze, mama kupowała nam przybory szkolne, fartuszki, sweterki, buty i inne potrzebne rzeczy.
Nie byliśmy jedynymi „zbieraczami” jagód. Prawie codziennie, wcześniej niż my, na zbiory jagód płynęła rodzina Kuczów z Zabród. W lesie jagody zbierały też nasze koleżanki z Loryńca i Wąglikowic. W sierpniu, oprócz jagód zbieraliśmy borówki. Ponieważ ich kiście nie dojrzewały równomiernie na krzaczku, trzeba było je rozsypać na arkuszu papieru lub płótnie i poczekać kilka dni, aż wszystkie będą czerwone. Z borówek robiliśmy dżem.
Grzyby
Z grzybami mieliśmy kontakt praktycznie przez całe lato oraz jesień. Najpierw zbieraliśmy kurki (kurzaje), później koźlarze brzozoki), prawdziwki, maślaki, rydze i gąski, oraz grzyby przeznaczone wyłącznie na sprzedaż: sarniaki (krowie munie), sitaki i zające. Kurki rosły w zagajnikach otaczających wspomnianą przeze mnie Utę. Zwłaszcza po deszczu podszycia zagajników żółciły się od tych smacznych grzybów. Część kurek przeznaczaliśmy na obiad lub kolację, jednak większość sprzedawaliśmy w punkcie skupu w Loryńcu. W otoczeniu brzóz rosły koźlarze z brązowymi lub pomarańczowymi łebkami. Zbieraliśmy je głównie na własne potrzeby. Prawdę mówiąc, jedliśmy tylko kurki, koźlarze, prawdziwki, maślaki, rydze i gąski. Wszystkie pozostałe grzyby to były w naszym mniemaniu „pampki” . Sitaki, zające i sarniaki do nich zaliczaliśmy. Gdy nadszedł sezon na prawdziwki, kto żyw, wczesnym rankiem ruszał do lasu. Na motocyklach, na rowerach czy pieszo, byleby zdążyć, zanim „ktoś inny wyzbiera nam prawdziwki”. Te najpiękniejsze, z czarnymi łebkami i grubymi nóżkami można było znaleźć na białym mchu. Szczególnie obfitowały w nie lasy nad jeziorem Radolne. Bywało, że rosły w skupisku – jeden, obok drugi i następne. Zanim się je wycięło, można było nacieszyć wzrok tak uroczym widokiem. Gdy wróciliśmy do domu z pełnymi koszykami prawdziwków, trzeba było je oporządzić. Małe i średnie łebki przeznaczaliśmy do suszenia. Nawlekaliśmy je na druty i wkładaliśmy do nagrzanego piekarnika. Trzony (nóżki) i większe łebki kroiliśmy w plastry i układaliśmy na kaflach kuchennego pieca oraz na specjalnych sitach. Dookoła rozchodził się przyjemny zapach suszonych grzybów. Dosłownie wszędzie się suszyły. Sita z „krajanką” z grzybów porozkładane były na stosach z porąbanym drzewem, na narożnikach płotu – w miejscach, gdzie słońce mocno operowało. Surowe „pampki” zawoziliśmy do skupu, natomiast suszone czekały na kupca. Jesienią przyjeżdżał do nas furmanką niezwykły pan, zbieracz, tak zwany „szotornik”. Oprócz suszonych „pampków”, zabierał butelki i stare, niepotrzebne ubrania. Nie płacił gotówką, lecz towarem za towar. Zostawiał nam naczynia kuchenne; najczęściej filiżanki, miski, łyżki. Można było się z nim licytować. Taka transakcja miała niezwykły urok. Suszone prawdziwki zabierał kupiec z prawdziwego zdarzenia. Dobrze płacił za łebki, nieco mniej za „krajankę”. Dokładnie oglądał susz i nieraz miał do niego małe uwagi, ale jeśli chodzi o zapłatę, można było się z nim dogadać.
Tuż obok naszego domu, po stronie jeziora Radolne, rósł młody las, którego podszycie było wyjątkowo obfite w maślaki i rydze. Na Przerębską Hutę (nie licząc Uty) składały się dwa domy - nasz i zamieszkiwany przez pracowników biurowych Gospodarstwa Rybackiego; kolejnych księgowych i ichtiologa oraz ich rodziny. Najpierw mieszkali tam państwo Jakubczykowie. Pani Jakubczyk bardzo lubiła grzyby, a szczególnie maślaki. Zasalała je i pozostawiała w kamiennych garnkach. Gdy się ukisiły, polane śmietaną były przysmakiem jej rodziny. Na prośbę pani Jakubczyk biegliśmy do lasku i po dłuższej chwili zanosiliśmy jej pełne koszyczki maślaków. Oprócz serdecznego „dziękuję”, każde dziecko dostało łyżkę miodu bezpośrednio do buzi – taka słodka zapłata. Specjalistką od zbierania rydzów była Krysia. Przynosiła do domu , a to pięćdziesiąt, a to sześćdziesiąt tych rudych grzybów. Rydze smażyliśmy na patelni jak kotlety, choć czasem piekliśmy je na rynkach „platy” i posypane solą jedliśmy. Jedne i drugie były przepyszne. Z małych prawdziwków, maślaków i kurek robiliśmy marynaty na zimę. Dzięki częstemu kontaktowi z grzybami, bez problemu odróżnialiśmy jadalne od trujących.
Wyprawy do lasu po opał i ściółkę
Las był dla nas prawdziwa skarbnicą. Oprócz zbierania jagód, borówek, poziomek i grzybów, czerpaliśmy z lasu drewno, korę, szyszki, igliwie i mech. Braliśmy do ręki koszyki i całą grupą szliśmy do lasu. Nieraz towarzyszyła nam mama, czasami ciocia. Wzdłuż naszej drogi, po lewej stronie ciągnął się zagajnik, po prawej były pola. W lesie przez chwilę szliśmy równiną, następnie schodziliśmy z pokaźnej górki, a raczej z niej biegliśmy. Na dole rosła brzoza, która miała pień w kształcie siodełka. Rzuciliśmy hasło: „kto pjyrwszi przy brzózce!”. W mgnieniu oka znaleźliśmy się na dole, siadaliśmy na magicznym siodełku jeden na drugiego, wygłupialiśmy się i celowo przewracaliśmy. Śmiechu było co nie miara. Zabawa zabawą, ale trzeba było napełnić koszyk suchymi gałęziami sosny (knuplami), korą lub szyszkami. Robiliśmy to ekspresowo. Mieliśmy wprawę w łamaniu gałęzi. Jedną ręką ją przytrzymywaliśmy i nogą łamaliśmy na krótkie kawałki. Wracaliśmy do domu z pełnymi „opału” koszykami. Gdy szliśmy do lasu z mamą i bratem Jóźkiem, nieraz zabieraliśmy drewnianą taczkę (karę). Nakładaliśmy na nią dłuższe gałęzie. Taczkę z pełnym ładunkiem pchał brat. Był to dla niego wielki wysiłek, zwłaszcza, że musiał pokonać niemałe wzniesienie oraz przebrnąć przez miałki piasek leśnej drogi. Brat, nikomu nic nie mówiąc, czasami brał taczkę i sam szedł po drewno. Nam też nie było łatwo dźwigać pełnych drewek koszyków (szyszki były lżejsze). Nieśliśmy je raz w jednej, raz w drugiej ręce. Mieliśmy jednak świadomość, że robimy coś dobrego, pożytecznego. Nieraz szyszkami i korą napełnialiśmy worki a następnie transportowaliśmy je na ramach rowerów do domu. Nasza zaradność nie znała granic. Czasami ciągnęliśmy z lasu tak zwany „czub” – ścięty wierzchołek sosny. Jego suche gałęzie razem z igłami były doskonałą rozpałką. Jesienią grabiliśmy w lesie igliwie (jaglewie). Najpierw trzeba było oczyścić z gałęzi i szyszek teren przeznaczony do grabienia. Zgrabione igliwie składaliśmy w kopki, które następnie czekały na furmankę. Ściółkę z lasu brzozowego stanowiły głównie liście brzozy. Grabiłam je z mamą, Renią i Krysią. Mech kopałyśmy w lesie po stronie Słupinka. Wyrywałyśmy grabiami jego miękkie zielone poduszki i podobnie jak igliwie, składałyśmy go w kopki. Pozyskane przez nas igliwie, liście brzozy i mech, służyły jako ściółka dla zwierząt, ale też okładano nimi zakopcowane ziemniaki - były doskonałą izolacją przed mrozem.
Siano
Dwa razy do roku kosiło się łąki, aby zabezpieczyć krowom i owcom siano na zimę. Mieliśmy łąki miedzy innymi: w Zdrójkach, Uce, Rowie i w Studzińcach. Skoszoną kosą trawę trzeba było dobrze wysuszyć. Drewnianymi grabiami przewracało się ją kilka razy, a następnie wałowało i robiło kopki. Przy sprzyjającej, słonecznej pogodzie, trawa szybko schła. Gorzej gdy spadł deszcz. Wtedy mokre siano trzeba było ponownie porozrzucać na łące i czekać aż wyschnie. Podczas pracy przy sianie można było się nieźle opalić. Kiedyś, w Studzińcach tak „spaliłam” sobie ramiona i plecy, że mama musiała robić mi okłady z zsiadłego mleka. Wysuszone siano przywożono furmanką (wozem drabiastym), a z łąki w Zdrójkach – łodzią (czółnym) na brzeg rzeki. Dalszy transport siana od rzeki do stodoły odbywał się dwukołowym wózkiem lub taczką. Układaliśmy je w przewiewnym miejscu; na belkach pod strzechą stodoły. Świeże siano pięknie pachniało. Czasami wynosiliśmy z domu do stodoły swoją pościel i wchodząc z nią po drabinie na siano, przygotowywaliśmy sobie spanie. Było ciemno, więc zanim zasnęliśmy, robiliśmy sobie różne psikusy.
Zboża, warzywa i owoce
Na naszych polach rosło żyto, owies, ziemniaki, brukiew i saradela. Nad rzeką były warzywniaki – naszej i cioci rodziny. Rosła tam marchew, cebula, pietruszka, buraki (ćwikew), fasola, ogórki i dynie (banie). Razem z mamą pieliłyśmy zagonki z warzywami. Motyką (haczkó) spulchniałyśmy ziemię między roślinami. Podlewaniem warzywniaka zajmowały się dzieci. Wchodząc na bosaka do rzeki, czerpaliśmy z niej wiadrami (kubełkami) wodę, wlewaliśmy ją do konewki (podlywaczki) i solidnie podlewaliśmy wszystkie rośliny.
Wiosną sadziliśmy ziemniaki; trochę wczesnej odmiany (z różową skórką), lecz większość tradycyjnych „żółtych”. Na polu przeznaczonym pod ziemniaki roztrząsaliśmy widłami obornik (gnój). Ziemniaki wrzucaliśmy do bruzd metodą „pod pług”. Z sadzeniem brukwi czekaliśmy na deszczową pogodę – w mokrej ziemi rozsadki szybko się przyjęły. Kciukiem wciskało się korzeń w spulchnioną ziemię i dłonią zasypywało dołek, dobrze uciskając ziemię, żeby sadzonka stabilnie się trzymała. Niestety, w naszym małym gospodarstwie nie było konia. Użyczał nam go przeważnie pan Pepliński z Uty, rzadziej pan Repiński z Dąbrówki (Mygowa), pan Żynda z Kloca czy też pan Tosiek ze Słupinka. W rewanżu za „konia” pomagaliśmy przy sadzeniu brukwi w Uce i zbieraniu ziemniaków w Dąbrówce. Pod koniec lipca były u nas żniwa. Dobrze wyklepane kosy poszły w ruch. Dla lepszego ułożenia pokosów miały przyczepione tak zwane kabłąki. Leżące wiązki skoszonego żyta grabiliśmy a następnie wiązaliśmy w snopki. Techniki wiązania nauczyła nas mama. Cienkie pasmo żyta należało skręcić, objąć nim wiązkę, połączyć jego końce splotem i wcisnąć pod spód. Dobrze związany snopek nie miał prawa się rozpaść. Z kolei ze snopków układaliśmy podłużne kopki (sztygi) w kształcie daszków, dzięki czemu były przewiewne i żyto szybko schło. Zboże zwożono do stodoły drabiastym wozem. Trzeba było je wymłócić (wydraszowac). Do tej pracy zamawiało się maszynę – młocarnię z Kółek Rolniczych w Dziemianach. Maszyna ta oddzielała zboże od kłosów. Jej praca wymagało dużej mocy, więc była napędzana przez traktor za pomocą pasa. W dzień „młócki” wszyscy domownicy byli zaangażowani. Najpierw młóciło się zboże jednej rodziny, potem drugiej. Niektórzy z nas stali na maszynie i rozwiązywali snopki, inni podawali je widłami z poddasza stodoły (z zopoli), jeszcze inni wiązali słomę. Wiązki żyta wpuszczali do maszyny przeważnie dorośli. Oni też odstawiali worki napełnione ziarnem. Wszyscy musieli zachować ostrożność. Po młócce z łanów żyta zostało ziarno, plewy i słoma. Wszystko trzeba było uporządkować; słoma i plewy znalazły miejsce w stodole a ziarno przeniesiono na strych domu. W krótkim czasie trafiło ono do młyna i wróciło w postaci mąki i paszy dla zwierząt. W drugiej połowie września u nas kopało się ziemniaki hakami. Po wykopaniu każdego krzaka, zbierało się je i wkładało do koszyków. Ojczym i wujek sami wyplatali koszyki z korzeni jałowca. Początkowo dzieci kopały jeden rząd ziemniaków, później jednocześnie dwa, a mama trzy. Pełne kosze wysypywaliśmy na gromadę; przykrywaliśmy ją kłączami ziemniaczanymi (bulewiczym). Po wykopaniu całego pola ziemniaków część z nich przewieziono furmanką do piwnicy, jednak pozostałą większość zakopcowano. Do kopców wsypywano je bezpośrednio z wozu przez tak zwaną „arfę” ( coś w rodzaju koryta z pionowymi cienkimi drewnianymi żerdziami), która oczyszczała je z nadmiaru piasku. Kopce z ziemniakami zabezpieczono przed mrozami i opadami, nakładając na nie słomę, piasek, igliwie i mech. Na zakończenie wykopów był w naszym domu zwyczaj jedzenia „krylków”. To nic innego jak ugotowane w mundurkach ziemniaki. Obieraliśmy je ze skórki i jedliśmy z solonymi śledziami w zalewie octowej z dodatkiem dużej ilości cebuli i kiszonych ogórków. Po wykopkach trzeba było uprzątnąć z pola brukiew. Zanim wykopaliśmy ją hakami, usunęliśmy jej liście (jarmuż) tak zwanym korownikiem – przyrządem do ręcznego korowania drzewa - lub nożem. Brukiew była przysmakiem dla krów i owiec, ale nie tylko. Nasze mamy gotowały z niej zupę na obiad, a my uwielbialiśmy jeść ją na surowo. Najsmaczniejsza była odmiana żółta – miękka i delikatna. Część brukwi również kopcowano.
Po uporządkowaniu zboża, ziemniaków i brukwi, w obu rodzinach kisiło się kapustę. Tą , która urosła w naszym warzywniaku, spożywaliśmy na bieżąco. Kapustę do kiszenia kupowaliśmy od gospodarza z Konarzyn. Zanim duże, twarde głowy tego smacznego warzywa trafiły do beczki, trzeba było poddać je kilkuetapowej obróbce. W kuchni było pracowicie i gwarno. Wszędzie stały duże, blaszane miski, a w miejscu centralnym – beczka. Najpierw odcinaliśmy z kapusty zbędne „nieładne” liście i wycinaliśmy głąby. Tak oczyszczoną kapustę jedna osoba szatkowała na pożyczonej z Uty ręcznej krajalnicy z dwoma ostrzami, inni pomagali, krojąc następne głowy nożami w możliwie cienkie pasemka. W czasie pracy wszyscy bez wyjątku podjadali poszatkowaną kapustę. Pokrojoną kapustę warstwami wkładano do beczki, posypywano solą i ubijano drewnianym ubijakiem tak długo, aż pojawi się sok. Beczki z kapustą stały w sieni; nasza za starą komodą, a rodziny cioci – tuż pod schodami. Po jakimś czasie Państwowe Gospodarstwo Rybackie zafundowało nam nowe piwnice. Wykopane w ziemi, wycementowane, ze schodami, z płaskim dachem pokrytym papą; były o wiele bardziej funkcjonalne aniżeli małe kamienne ziemianki kryte strzechą, do których schodziło się po drabinie. Uważam jednak, że właśnie te stare miały swoisty „wiejski klimat”.
Oprócz kapusty kisiło się ogórki, głównie w glinianych garnkach (kuflach). Robiłyśmy też zaprawy z owoców, najwięcej z jagód. Zaprawiałyśmy je w małych słoikach. Czasami, zamiast zakrętek używałyśmy specjalnej przezroczystej folii do zapraw (przypominała wyglądem celofan). Trzeba było ja namoczy, nałożyć na słoik z gorącymi jagodami lub sokiem i zabezpieczyć recepturką (gumką). Oprócz jagód zaprawiałyśmy wiśnie oraz jabłka i gruszki, które przeważnie dostawaliśmy od państwa Repińskich z Dąbrówki (Mygowa). Małe, polne gruszki ulęgałki (duszónki) wkładałyśmy do słoików w całości, ze skórką lub bez; odcinając jedynie szypułki. Jesienią do piwnic trafiały nie tylko ziemniaki, ale też dorodne dynie (banie) i słoiki z wszelkimi zaprawami. W naszym warzywniaku zawsze rosło dużo fasoli; o małych i dużych białych owocach. Latem zrywałyśmy część zielonych lub żółtych strączków na smaczną zupę warzywną, natomiast cała ich większość pozostawała na krzaczkach i dojrzewała. Gdy na wysuszonych strączkach uwypukliły się ziarna, można było je wyłuskiwać. Następnie ziarna fasoli trafiły do płóciennego worka lub poszewki. Powiesiliśmy je w suchym przewiewnym miejscu - przeważnie pod strzechą domu (pod ustrzechó). W podobny sposób przechowywaliśmy suszone owoce: wiśnie, śliwki i gruszki, a także suszone grzyby. Jednak, zanim cały susz trafił do worków, trzeba było przetrzymać go w gorącym piecu tak długo, aż wyparuje z niego woda. Blaszki z owocami przeznaczonymi do suszenia wkładało się do rozgrzanego piekarnika, przeważnie po pieczeniu chleba. Pozostały w nim - aż całkowicie ostygł.
Mleko i jego przetwory
Wiele różnych prac związanych było z faktem trzymania zwierząt w naszej zagrodzie. Gdy mama i ciocia wydoiły krowy, trzeba było „odciągnąć” mleko. Służyło do tego specjalne urządzenie – centryfuga. To wirówka, w wnętrzu której odpowiednie elementy dokonywały „cudu” oddzielenia śmietany od mleka, przez co mleko stało się „chudsze”. Podczas jej pracy; ręcznego obracania kolbą - jedną spłaszczoną rurką leciało do wiadra mleko, drugą – do mniejszego naczynia – śmietana. W ten sposób uzyskaną śmietanę wlewało się do garnków (kufelków) i przechowywało w kamiennej piwnicy pokrytej strzechą (sklepku). Gdy śmietany było wystarczająco dużo, żeby zrobić masło, wlewano ją do masielnicy (kierzinki). Nasza masielnica miała kształt skrzyni, a umieszczone w środku mieszadło napędzane było ręcznie - korbą. Masielnica rodziny cioci wykonana była z drewnianych klepek opasanych obręczami. Wyglądem przypominała lekko poszerzaną ku dołowi beczułkę. Śmietanę ubijało się przy pomocy bijaka – drewnianego wałka zakończonego „krzyżykiem” z otworami. Zanim z śmietany powstało masło, trzeba było solidnie nakręcić się kolbą lub długo i rytmicznie ubijać bijakiem. Po czasie doszliśmy do takiej wprawy w robieniu masła, że bez zaglądania do środka, po odgłosie ubijania wiedzieliśmy, kiedy w masielnicy jest już masło i maślanka. Świeżo zrobione masło wkładano do zimnej wody i drewnianą łyżką wyciskało się z niego pozostałości maślanki. Na uformowanej osełce, gorącą łyżeczką robiono wzorki - przeważnie w kształcie łusek. Przepyszna była kromka chleba posmarowana świeżym masłem. Maślanka; gęsta, z grudkami masła, również była prawdziwym balsamem dla podniebienia. Z mleka, mama często robiła zupy mleczne, głównie na kolacje. Zalewała nim płatki owsiane, ryż, kaszę mannę, makaron lub kluski. Ponadto, szczególnie w lecie, mama zostawiała garnek mleka na zsiadłe. Aby fermentacja szybciej nastąpiła, posypała je odrobiną cukru. Gotowe mleko, gęste i lśniące było smaczne i zdrowe. Z części mleka mama wygrzewała twaróg. Bardzo się cieszyliśmy, gdy ocieliła się jedna z krów (nasza lub rodziny cioci). Wtedy udawaliśmy się do cioci Agnieszki mieszkającej w Czarlinie, po ciężką żeliwną gofrownicę (wafelnicę), a mama lub ciocia, piekły nam pyszne gofry na siarze. Ową gofrownicę wkładało się na kuchenne rynki nad paleniskiem. Ruchomą część z ciastem odwracało się, aż gofry się upiekły. Wówczas z radością rozdzielaliśmy „serca” połączone w „ złoty, chrupiący krążek” i dzieląc się – jedliśmy je z apetytem. Krowę doiła mama. Jednak była taka sytuacja, że mama wyjechała do Kościerzyny (do fryzjera po trwałą ondulację), a letnicy w tym czasie mieli przyjść po mleko. Wtedy Renia usiadła na małym krzesełku (stołuszku) i z przejęciem złapała wymiona krowy , a ja trzymałam ogon, żeby stworzyć siostrze komfort przy dojeniu. Nie było źle, choć krowa była bardzo zestresowana (wyczuła inną dojarkę). Gdy byłam nieco starsza, pod okiem mamy kilka razy sama doiłam krowę.
Świniobicie i nie tylko…
Oprócz krów hodowaliśmy świnie. Wokół nich też było sporo zachodu. W skład ich karmy wchodziła pasza, gotowane ziemniaki, czasami ryby a w lecie także „zielenina”. W wielkim kotle gotowało się ziemniaki (bulwy) w mundurkach, a następnie siekało się je metalowym siekaczem w kształcie litery S (sekoczym). Nieraz przed siekaniem wybieraliśmy najładniejsze ziemniaki , obieraliśmy je ze skórek, posypywaliśmy solą i jedliśmy (pod warunkiem, że z ziemniakami nie gotowały się ryby; przeważnie ukleje lub krąpie, które były prawdziwym przysmakiem dla świń). Powój, „łapuchę”, pokrzywy, liście brukwi oraz saradelę przepuszczaliśmy przez stojącą w stodole ręczą sieczkarnię, która dokładnie rozdrabniała wszelką „zieleninę”. Z menu dla świń korzystał też drób. Kaczki czasami dodatkowo dostawały rzęsę i małże. Muszle (żabłónki) wybieraliśmy z rzeki a następnie rozdwajaliśmy je i wyjmowaliśmy małże. Przed podaniem kaczkom, trzeba było je lekko sparzyć wrzątkiem.
Przeważnie około Bożego Narodzenia i Wielkanocy było świniobicie. Po „rozebraniu” świni, do mis i wiader powkładano poszczególne jej „części”. W tym dniu, na obiad lub kolację jedliśmy smażoną z cebulą wątrobę. Oczyszczone jelita, wypełniało się wątrobianką, kaszanką, salcesonem i kiełbasą. Z podgardla i nóżek robiono galaretę (zylc) a z tłuszczu wytapiano smalec (szmolec). Pozostałe po wytopieniu smalcu skwarki przepuszczano przez maszynkę i uzyskiwano smaczne smarowidło. Początkowo, gdy jeszcze nie mieliśmy lodówki, schab, karkówkę i szynkę piekło się w brytfannie a następnie wekowało. Część szynek i boczek wkładano do beczki i zasalano, a po odpowiednim czasie – wędzono. Z racji świniobicia, był u nas zwyczaj częstowania najbliższej rodziny mięsnymi wyrobami. W skład standardowego zestawu wchodził kawałek mięsa, wątrobianka i salceson. Gdy u obdarowanej rodziny było świniobicie – też dostaliśmy podobny zestaw. Jesienią biedne kaczki zastał haniebny koniec życia. Wykorzystując ich krew, nasze mamy gotowały czerninę (czorlina). W skład zupy wchodziło kacze mięso i podroby oraz warzywa, suszone owoce i grzyby. Pod koniec gotowania dodawało się rozmieszaną z małą ilością mąki kaczą krew. Pióra wykorzystywaliśmy do wypełnienia inletów. Dlatego też razem z mamą odpierzałyśmy (skubałyśmy) kaczki, a puch delikatnie wsypywałyśmy do papierowego worka. Pióra kur na nic się nie przydały, więc je parzyłyśmy wrzątkiem, dzięki czemu łatwo odchodziły od skóry, a następnie wyrzucałyśmy. Następnym etapem przy obróbce tuszek kaczek było opalanie włosków i pozostałości puchu. W tym celu robiłyśmy nad rzeką ognisko – zabierałyśmy ze stodoły snop słomy, podpalałyśmy ją i z zachowaniem ostrożności trzymałyśmy tuszkę nad ogniem. Tuszki kur przeważnie opalałyśmy płomieniem z palącego się na szufelce denaturatu (okowity). Mimo opalania, na skórze tuszek i tak pozostały tak zwane „pikle” (zawiązki piór). Usuwanie ich było bardzo żmudną pracą. Gdy już się z nią uporałyśmy, zostało patroszenie (wyprowiany). Odbywało się to zwykle następnego dnia, jak mięso dobrze ostygło. Zarówno tuszki kaczek jak i kur przecinałyśmy z precyzją „chirurga”, zważając na to, żeby nie uszkodzić jelit i woreczka z żółcią. Z perspektywy czasu uważam, że te wszystkie wykonane przez nas czynności były dla nas praktyczną lekcją anatomii drobiu.
Pieczenie chleba
Nasze mamy, miej więcej raz w tygodniu piekły chleb. Dzień przed pieczeniem przynosiło się ze strychu koryto, przeznaczone do wyrabiania ciasta chlebowego. W nim przygotowywały rozczyn składający się z mąki, ciepłej wody lub mleka, soli i drożdży. Koryto przykrywały i pozostawiały do następnego dnia. Rano do „wyrośniętego”, rzadkiego rozczynu nasze mamy wsypywały żytnią mąkę i wygniatały ciasto na kolejne bochenki chleba. Następnie wkładały je do wysmarowanych tłuszczem blaszek i mokrą od wody dłonią przecierały ciasto, żeby miało lśniącą, chrupiącą skórkę po upieczeniu. Pozostawiały je w ciepłym miejscu przez jakiś czas w celu wyrośnięcia ( przyruszynia). Pozostałe resztki ciasta podzieliły. Z jednej części uformowały tak zwaną „kuklę” - okrągły chlebek nie wkładany na blaszkę lecz bezpośrednio na spód pieca; z drugiej smażyły chlebowe racuchy (ruchanki) na oleju. Posypywaliśmy je cukrem i jedliśmy ze smakiem. W międzyczasie w piecu dopalały się drwa (drewka). Po wygarnięciu żaru trafiły do niego blaszki z ciastem i „kukla”. Cały dom napełnił się zapachem świeżego chleba. Pani Laskowiczowa zza rzeki pytała mamę: „Pani Jaszewska, kiedy pani będzie piekła chleb?”. Tego dnia zwykle przychodziła do nas i delektowała się kromką świeżego chleba posmarowanego swojskim masłem.
Ryby
fot. od lewej: dziadek Jan i wujek Józef z rybakami
Jak już wspominałam, mój ojciec i wujek, a później ojczym – byli rybakami. Od wiosny do późnej jesieni wypływali kutrem na połowy. Przyczepiona łódka płynęła za kutrem. W lecie łowili przeważnie niewodem – siecią złożoną z matni oraz dwóch skrzydeł, natomiast jesienią – przywłoką – niewodem z krótkimi skrzydłami. Gdy po południu znad jeziora Wdzydze dochodził warkot silnika, wiedzieliśmy, że rybacy wracają z połowów. Czasami biegliśmy nad rzekę i wchodziliśmy na kładkę, żeby patrzeć na kuter z góry. Po tym, jak głęboko łódź wtapiała się w wodę, można było stwierdzić, czy połów był udany czy też nie. Przeważnie wieczorami stawiali żaki i kozaki. Zimą, gdy tafla lodowa na jeziorach była „bezpiecznie” gruba, rybacy też łowili ryby. Najpierw jednak musieli wyciąć w lodzie dwie wielkie dziury – zakładnię i wychodnię – oraz mnóstwo małych, przez które przepychali tak zwaną chochlę prowadzącą sieć. Nic więc dziwnego, że przez cały okres mojego dzieciństwa miałam kontakt z rybami. Bacznie obserwowaliśmy, jak nasze mamy oporządzały ryby. Najpierw zeskrobywały z nich łuski (szczeżule) , następnie przecinały brzuchy i wyjmowały ich zawartość. Zatrzymywały tylko mlecz, ikrę i wątróbkę w przypadku miętusa. Pozostałe wnętrzności jak i łuski stanowiły tak zwany „klij” – przysmak dla kaczek. Po dokładnym umyciu, ryby można było smażyć, gotować lub wędzić. Ja, moje siostry oraz kuzynki – wcześnie nauczyłyśmy się czyścić ryby (skrobac). Spośród wielu gatunków ryb słodkowodnych najczęściej czyściłyśmy płocie, okonie, szczupaki, sandacze, liny, leszcze i sielawę - głównie latem. Ta szlachetna ryba, wyglądem przypominająca śledzia, zwłaszcza owędzona była rarytasem dla podniebienia. Rzadziej na naszych stołach gościły węgorze, miętusy, sieje i trocie. Nie gardziliśmy też małymi okoniami i uklejami. Prażyło się je na patelni a do sosiku dodawało się śmietanę. Były przepyszne. Najłatwiej czyściło się sielawę. Oprócz sielawy, nasze mamy wędziły węgorze i leszcze; sporadycznie sieje i trocie. Na naszą wspólną wędzarnię składało się palenisko otoczone cegłami oraz osadzona na nim metalowa beczka pozbawiona dna. Ryby przeznaczone do wędzenia przez jakiś czas leżały w solance, po czym naciągało się je na druty lub haki i wieszało w beczce. Gdy objął je dym z olchowego drewna i trochę się obsuszyły, na beczkę nakładano pokrywę - dużą blaszaną miskę. Trzeba było utrzymać właściwy płomień ognia; nie mógł być zbyt mały ani zbyt gwałtowny. Mama i ciocia nie miały z tym problemu - doskonale, na złoty kolor wędziły ryby.
Czasami nasi rybacy przynosili do domu ukleje czy małe krąpie z przeznaczeniem dla drobiu i świń. Ukleje i inne małe rybki (mutki) służyły też jako przynęta przy zastawianiu pęczków na większe ryby. Musieli je dobrze „zachomikować”, żeby mama i ciocia nie ugotowały ich dla kaczek – jak się czasem zdarzało. Osobiście uwielbiałam jeść smażoną wątróbka z miętusa. Mama wszystkie dzieci kochała jednakowo, ale w przypadku „wątróbki” – byłam faworyzowana.
Raki
Widok raków nie budził w nas większego wrażenia. Zapewne dlatego, że z tymi skorupiakami spotykaliśmy się bardzo często. W lecie, zwłaszcza pod wieczór raki gromadziły się w przybrzeżnej części jeziora i rzeki. Czasami łapaliśmy je rękami, co wymagało nie lada sprytu. Jednak przeważnie do ich łapania używaliśmy kasarka (kaszórka). Po oczyszczeniu z flaczka znajdującego się w płetwie ogonowej gotowaliśmy je. Ugotowane miały piękny, czerwony kolor. Jadalnymi częściami raków było mięso pozyskane z ogona oraz z dwóch dużych odnóżek (szczypców). Posypywaliśmy je solą i jedliśmy. Przez pewien czas sprzedawaliśmy raki w Gospodarstwie Rybackim. Musieliśmy dostarczyć je żywe i w dobrej kondycji. Łapaliśmy je przeważnie wieczorami zupełnie przy brzegu rzeki czy jeziora, ale również wypływaliśmy łódką z kasarkami i latarkami (taszylampami). Dzięki światłu latarek mogliśmy je dostrzec pod wodą. Małe sztuki wyrzucaliśmy z powrotem do wody. Złapane raki wkładaliśmy do wiader z wodą. W Gospodarstwie Rybackim trafiły one do sadza z wodą. Cieszyliśmy się z zarobionych pieniędzy.
Sprzedawanie butelek
Gdy już chodziliśmy do szkoły, sprzedawaliśmy butelki w wiejskich sklepach –spółdzielniach: w Wąglikowicach lub Piechowicach. Butelki, głównie po occie, wódce i oleju, musiały być czyste i pozbawione nalepek. Najtrudniej myło się te po oleju. Musieliśmy użyć proszku do prania, żeby pozbyły się plam i smug. Ponieważ w naszym domu nie było dużo pustych butelek, szukaliśmy je wszędzie; nad jeziorami, szczególnie w miejscach, gdzie wcześniej rozbite były namioty. Nieraz, wracając ze szkoły zauważyliśmy butelkę w przydrożnym rowie czy nad rzeką – wszystkie zbieraliśmy. Zdarzało się, że pani sklepowa w Wąglikowicach nie miała pustych skrzynek na butelki i niezadowoleni, musieliśmy wieźć je z powrotem do domu. Postanowiliśmy sprzedać je w sklepie w Piechowicach, co zwykle się nam udawało. Jednak pewnego dnia, wraz z Marysią wiozłyśmy na rowerach właśnie do Piechowic (pięć kilometrów w jedną stronę) wyjątkowo dużo butelek. Podczas jazdy leśną drogą pełną korzeni, z naszych toreb powieszonych po dwóch stronach kierownicy wydobywał się ich brzęk , lecz na szczęście żadna się nie potłukła. Po dotarciu na miejsce, przesympatyczna pani sklepowa oznajmiła nam, że wyjątkowo zabrakło jej skrzynek na butelki i mamy przyjechać za dwa dni. Byłyśmy rozczarowane i złe. Razem postanowiłyśmy, że nie wracamy do domu z butelkami. Schowałyśmy je w trawie zasłoniętej skupiskiem jałowców. Po tygodniu jechałyśmy do Piechowic na zakupy i przy okazji sprzedałyśmy nasze „pechowe” butelki. Fakt, że w sklepach nieraz brakowało skrzynek na butelki, świadczył o tym, że sprzedawało je wiele dzieci.
Odwiedziny rodziny
Najczęściej odwiedzali nas; babcia Marinka i dziadek Jan z Rybaków – rodzice mamy i wujka Józefa. Bardzo rzadko gościła u nas babcia Leokadia – matka taty, oraz babcia Otylia i dziadek Antoni – rodzice cioci Urszuli i ojczyma. Wizyty składały nam też ciocie wraz z wujkami: ze strony mamy i wujka Józefa – ciocia Jadzia z wujkiem Frankiem, ciocia Bernadka z wujkiem Alfonsem oraz ciocia Terenia z wujkiem Leonem (bliźniaczym bratem mamy). Natomiast ze strony cioci Urszuli i ojczyma – ciocia Cila z wujkiem Frankiem, ciocia Marysia z wujkiem Antkiem, ciocia Tala z wujkiem Stachem, ciocia Agnieszka z wujkiem Augustem, ciocia Zefka z wujkiem Józefem oraz ciocia Ludka z wujkiem Mieczkiem. Ponadto przyjeżdżał do nas wujek Jóź – mój ojciec chrzestny, oraz wujek Piotr – brat babci Marianny (był u nas kilka razy). Ciocie i wujkowie przyjeżdżali do nas sami, bądź ze swoimi dziećmi – naszymi kuzynkami i kuzynami.
Babcia Marinka (Marianna) wraz z dziadkiem Janem przybywali do nas drogą wodną. Bardzo często wypatrywaliśmy na jeziorze ich łódki. Gdy ją zauważyliśmy, biegliśmy na brzeg jeziora Radolne wołając „babka z dziadkym jadó” i czekaliśmy aż przypłyną. Radośnie wymachiwaliśmy rękami, a babcia podnosiła wiosełko, co znaczyło, że nas widzi. Dziadek siedział pośrodku w „dużych wiosłach”, natomiast babcia – na końcu łódki, wiosełkiem pomagała dziadkowi, a zarazem pełniła rolę sternika. Gdy kochani goście dotarli do celu, obstąpiliśmy ich, a babcia wyjęła torebkę (tuta) cukierków i nas częstowała. Zadowoleni, przyszliśmy z babcią i dziadkiem do domu. Nie odstępowaliśmy ich na krok. Babcia miała bardzo złożoną osobowość. Trochę lubiła narzekać, a zarazem miała duże poczucie humoru. Jednego na pewno można było jej pozazdrościć - wspaniałego kontaktu z wnukami. Wszyscy zbieraliśmy się wokół babci. Smażyła najlepsze, najcieńsze, chrupiące placki ziemniaczane i opowiadała najciekawsze historie. Wspominała czasy biedy oraz ciężką pracę jaką wykonywała u gospodarzy. Ponieważ babcia była osobą bardzo religijną, często można było ją spotkać nie tylko w kościele, ale też na plebanii. Zanosiła księżom ryby i…. raki. Według opowiadań babci – gosposia Gosia robiła właśnie z raków wyśmienitą zupę. Pewnego razu, nasza kochana babcia udała się do Wiela ze wspomnianymi rakami. Co prawda, miała je zanieść na plebanię, ale najpierw musiała coś załatwić i chwilowo zostawiła torbę ze skorupiakami w kościele. Tymczasem, ksiądz, wychodząc z kościoła, zauważył, że w kierunku chóru skradają się raki. Fakt ten skomentował słowami: „O, babka Marinka z Rybaków dziś nas odwiedzi” . Opowiadając to zabawne zdarzenie, babcia śmiała się, a my z nią. Całą historię z rakami skomentowała mówiąc: ”I patrzta, ty diobły z ti torby samy wylazły”.
Ciocia Jadzia z wujkiem Frankiem, oraz Jolą i Madzią, przyjeżdżali do nas z Lipusza na rowerach. Podczas podróży, Jola siedziała na bagażniku a Madzia –w wiklinowym koszyczku zawieszonym na kierownicy roweru. Wujek był bardzo dumny ze swych córek. Opowiadał, jakie są wspaniałe. Gdy Madzia, zmęczona zabawą z nami zasnęła, wujek głaskał ją po główce, a nas odganiał; bał się, że ją obudzimy. Potem zerwał najpiękniejsze gałązki bzu i położył je tuż obok niej. Z pewnością bardzo ja kochał.
Ciocia Bernadka z wujkiem Alfonsem z Rybaków odwiedzali nas rzadko. W połowie lat sześćdziesiątych, ciocia poważnie zachorowała i przez długi czas przebywała w szpitalu w Chojnicach. Wówczas ich synem Markiem (jednym z sześciu) zaopiekowali się jego rodzice chrzestni – ciocia Urszula i wujek Józef. Marek miał wówczas dwa latka. Był ślicznym ciemnowłosym chłopcem o śniadej cerze. Przybył do naszego domu trochę przestraszony i zagubiony, ale był bardzo dzielny i nie płakał. Wszyscy domownicy otoczyli go troskliwą opieką. Bawił się z Romkiem i Mirkiem – swoimi rówieśnikami, a także z nami wszystkimi – licznym kuzynostwem. Ciocia szyła dla niego spodenki i bluzeczki; był zawsze zadbany.
Gdy ciocia Bernadka wyzdrowiała i nabrała sił, wraz ze swoją „gromadką” wybrała się na jagody. Najpierw wszyscy przypłynęli łódką do nas, następnie dołączyliśmy do nich i wszyscy razem popłynęliśmy w Zdrójki. Tego dnia jagody zbieraliśmy wyłącznie dla rodziny cioci. Tyle kuzynostwa zebrało się w lesie, ze aż miło! Zbieraliśmy jagody, ale też żartowaliśmy i wygłupialiśmy się. Najbardziej skory do przedrzeźniania się był Tadzio. Ciocia upominała go i zachęcała, żeby szybciej zbierał, porównując jego zbiory do naszych. Chwaliła nas i hojnie częstowała ciastkami oraz cukierkami. Razem zebraliśmy dużo jagód, z czego ciocia była bardzo zadowolona.
Wujek Leon z ciocią Terenią przyjeżdżali do nas z Kościerzyny motocyklem. Wujek był rybakiem, więc wraz z „naszymi” rybakami najczęściej dyskutowali na temat połowów ryb. Ciocia Terenia lubiła przechadzać się nad rzekę, rozmawiała z mamą i ciocią Urszulą o dzieciach i ogólnie – o codziennym życiu.
Bardzo cieszyliśmy się, gdy na podwórku pojawiła się czerwona Jawa, którą przyjechał wujek Antek wraz z ciocią Marysią z Wdzydz. Wujek to prawdziwy kawalarz. Już na powitanie, zawsze powiedział coś śmiesznego. Potrafił rozweselić największego ponuraka. Zachowując pełną powagi minę, chętnie recytował swój ulubiony wierszyk:
„Kto jedze do Wdzidz, tyn nie dostanie nic,
kto jedze do Płans, dostanie tłusto gans,
kto jedze do Przitarni, tyn trafi o latarni,
kto jedze do Gołunia, bandze mnioł krzywo munia”.
Ciocia Marysia, spokojna, cicha, rozważna, zawsze elegancko i gustownie ubrana. Raczej nastawiona była na słuchanie niż mówienie. Nigdy nie narzekała, każdego starała się zrozumieć.
Zupełnie inny charakter miała ciocia Agnieszka, która przyjeżdżała do nas z wujkiem Augustem z Czarliny. Wujek, powolny, z zasadami, „chomikował” każdy drobiazg – uważał, że wszystko kiedyś może się przydać. Ciocia, przesympatyczna, uśmiechnięta, zawsze wypowiadała się głośno, a do powiedzenia miała dużo.
Bardzo lubiła dyskutować z wujkiem Józefem.
Dość często odwiedzała nas ciocia Cila (Cecylia) z wujkiem Frankiem z Wdzydz. Latem przyjeżdżali motocyklem, zimą przychodzili pieszo, przez zamarznięte jezioro. Czasami na rowerach przyjeżdżały ich dzieci: Irka, Elżunia i Kazik. Lubiliśmy razem chodzić nad rzekę, nad jezioro czy do lasu. Czasami szukaliśmy się w stodole. Latem, ciocia Cila zwykle wręczała nam torebkę cukierków i prosiła, abyśmy narwali jej mięty. Gdy to zrobiliśmy, ugniotła ręką zerwane przez nas ziele i zapytała: „ Wianci tam nie biło?”. No cóż - poszliśmy znowu nad rzekę, by przy płocie z żerdzi narwać tyle mięty, by ciocia była zadowolona.
Pozostałe, wymienione przeze mnie ciocie i wujkowie odwiedzali nas sporadycznie.
Nasi sąsiedzi i nie tylko
W drugim domu, znajdującym się po „naszej” stronie rzeki, mieszkali kolejni pracownicy biurowi Gospodarstwa Rybackiego, oraz ich rodziny. Odkąd sięgam pamięcią, dom ten zamieszkiwali kolejno: państwo Jakubczyk, państwo Stanisławscy, państwo Tomaszewscy oraz państwo Jankowscy.
Pani Stanisławska – miła, pogodna blondynka, często nas odwiedzała. Jej mąż pracował, ona zajmowała się domem i wychowywaniem syna Witolda. Ich obejścia pilnował owczarek niemiecki – Bari. Witold był bardzo pogodnym chłopcem. Kochał „jeść”. Gdy do nas przychodził w porze obiadowej, zarówno mama jak i ciocia – pytały, czy chce zjeść razem z nami. Nigdy nie odmówił. Dobrze czuł się w naszym towarzystwie. Pani Stanisławska przychodziła po niego, gdyż jemu samemu nigdy nie było spieszno do domu. Natomiast państwo Tomaszewscy nie mieli dzieci, lecz dwa psy: Pikusia i Perełkę. Pani Tomaszewska była w nich wprost zakochana. Mogłaby opowiadać o nich godzinami. Zresztą, lubiła wszystkie zwierzęta. Pewnego razu, zimą, zauważyła w oddali na lodzie , tuż przy ujściu rzeki do jeziora - niby przymarzniętego łabędzia. Wszyscy uważali, że to nie łabędź, lecz jakaś szmata, folia, czy coś w tym rodzaju. Jednak nasza sąsiadka tak panikowała, że wujek Józef podpłynął tam łódką , aby uwolnić rzekomego ptaka. Jak się okazało, leżała tam zwyczajna miotła chruściana, którą nurt rzeki wyrzucił na lód. Najważniejsze jednak, że sprawa domniemanego łabędzia została wyjaśniona. Pani Tomaszewska przychodziła do naszego domu niemal codziennie. Ponieważ lubiła gotować, zdawała relację z tego, jakie to składniki dodała do zupy, dzięki którym była taka smaczna. Kolejno je wymieniała, a na koniec zawsze powtarzała znamienne zdanie: „Jaka ja jestem syta”. Gdy państwo Tomaszewscy wyprowadzili się, ich miejsce zajęli państwo Jankowscy. Zadomowili się na dobre. Zarówno pani Wala jak i pan Roman, byli naszymi wspaniałymi sąsiadami. W różnych sytuacjach wzajemnie sobie pomagaliśmy, odwiedzaliśmy się, czasami jedni drugim robili zakupy. Ja i Marysia, wówczas uczennice szóstej klasy, przeprowadziłyśmy z panem Romanem – ichtiologiem – swego rodzaju „wywiad”, dotyczący sprzętu rybackiego i jego przeznaczenia. Uzyskane informacje przekazałyśmy naszym koleżankom i kolegom na lekcji biologii. Panią Walę zapamiętałam, jako bardzo ciepłą, otwartą i życzliwą osobę. Gdy urodził się syn państwa Jankowskich – Maciek, oboje jego rodzice byli bardzo szczęśliwi. Gdy stawiał pierwsze kroki, przychodził do nas ze swoją mamą, a jego śliczna buźka śmiała się na widok dzieci na naszym podwórku. Bawił się głównie z Romkiem, Mirkiem, Anią, Piotrusiem i Kasią. Osobiście bardzo lubiłam siostrę pani Wali – Elę. Przyjeżdżała do Przerębskiej Huty na wakacje. Była bardzo ładna i bardzo miła. Wspólnie szyłyśmy dla niej spódniczkę. Ela podobnie jak ja, lubiła szyć i dobrze sobie radziła. Często obie przesiadywałyśmy w pokoju na piętrze, gdzie stała maszyna do szycia; przerabiałyśmy bluzki, skracałyśmy sukienki, a nawet szyłyśmy czapki z lnianego płótna. Nasza miła koleżanka chodziła z nami wszystkimi nad rzekę; razem się kąpaliśmy. Pomagała nam w różnych zajęciach, czy to w domu, na podwórku czy w polu. Była niezwykle uczynna i zawsze uśmiechnięta.
Po przeciwnej stronie rzeki, na terenie Gospodarstwa Rybackiego mieszkali państwo Rock z dziećmi: Bogusią, Jasiem, Ewą i Leszkiem. Ewa chodziła do jednej klasy z Jóźkiem a Leszek - z Danką. Natomiast w budynku, w którym mieściły się biura, było mieszkanie dla księgowego. Przez jakiś czas zamieszkiwała je pani Dorożała z synem Waldkiem, potem państwo Leszczyńscy z synami: Jerzym i Kazikiem. W pomieszczeniu na rogu budynku była tak zwana „stróżówka”. Funkcję stróża pełnił pan Piankowwski a po nim – pan Engler – obaj z Loryńca.
Drzwi naszego domu były otwarte dla każdego. Oprócz rodziny i sąsiadów, przychodziło do nas wielu innych ludzi. Przede wszystkim przychodzili rybacy: Pan Anastazy Zieliński, pan Jan Żabiński (Janera), pan Klemens Grulkowski (Gynerał), pan Józef Nadolny, pan Wiktor Piankowski, pan Maksymilian Łangowski (Maks), pan Jan Stalke, pan Władysław Grulkowski oraz rybacy „rodzinni” – wujek Alojzy, wujek August, wujek Alfons i wujek Leon. Często nawiedzał nas strażnik rybacki – pan Zdanowski. Miał zwyczaj opierać się o szafę kuchenną u cioci Urszuli. Zdarzało się, że przewracał nadstawkę szafy i wszystkie „skorupy” się zbiły. Przepraszając, kupował nową zastawę stołową. Ponadto odwiedzali nas panowie Janek i Franek Peplińscy z Uty- nieraz przychodzili grać w karty - oraz pan Jereczek – leśniczy. Nasz dom nie był też obcy panu Cimińskiemu – leśniczemu z Głuchego Boru. Notorycznie zaglądała do nas pani Dobkowa z Płęś. Zwykle przyjeżdżała na rowerze i siedziała godzinami. Opowiadała o swoich dzieciach; jakie to są samodzielne i same dają sobie radę oraz o modnych ciuchach, firanach i zasłonach. Ładnie robiła na drutach. Nauczyła ciocię słynnego wówczas ściegu angielskiego, a potem ciocia nauczyła go mnie. Czasami siedziała tak długo, że niepostrzeżenie zastał ją wieczór. - wtenczas przewoziliśmy ją i rower łódką na drugą stronę jeziora Radolne – gdzie mieszkała.
Nawet w dość odległych od nas miejscowościach, wszyscy wiedzieli, że w Przerębskiej Hucie mieszkają rybacy. Dlatego też, gdy ktoś potrzebował ryby na jakąkolwiek uroczystość, przyjeżdżał właśnie do nas, aby je zamówić (zasztelowac). Rybami często też obdarowani zostawali ci wszyscy, którzy bezinteresownie pożyczali nam swoje konie, albo też sami poświęcali swój czas przy orce na naszych polach, zwożeniu żyta czy siana.
Kogo odwiedzaliśmy
Gdy jeszcze nie chodziłam do szkoły, pojechałam z babcią Marinką do Lipusza, do cioci Jadzi, wujka Franka i kuzynek. Początkowo bardzo mi się tam podobało, zwłaszcza że Jola i Madzia miały wiele zabawek. W drewnianej kołysce spały lalki przykryte kołderkami, w wózeczku siedział miś, obok leżały klocki i piłki. Bawiłam się z kuzynkami; one traktowały mnie jak gościa – podsuwały zabawki, częstowały słodyczami. Jednak po dwóch dniach tęskniłam za mamą i rodzeństwem i płakałam. Babcia, choć niezadowolona – przywiozła mnie do domu. Gdy byliśmy nieco starsi, bardzo rzadko wyjeżdżaliśmy do krewnych. Mieliśmy w domu zbyt dużo obowiązków i mama nie była skora do wysyłania nas gdziekolwiek. Czasami ja i Marysia, wyjeżdżałyśmy na kilka dni do Rybaków. W jednym końcu domu mieszkali: babcia Marinka i dziadek Jan a w drugim - ciocia Bernadka z wujkiem Alfonsem i dziećmi.
Z kuzynami: Tadziem, Andrzejem, Wojtkiem, Waldkiem, Markiem i Grzesiem – pomagaliśmy cioci w ogródku i w kuchni, płukaliśmy w jeziorze pranie, zrywaliśmy wiśnie, bawiliśmy się na wielkim placu przed jeziorem. Chłopcy bardzo się cieszyli z naszej obecności. Dziadek i babcia mieli dwa pokoje (izby) i małą kuchnię. Jednak życie codzienne toczyło się głównie w tej pierwszej. Przy kaflowym piecu stała ławka, w rogu – rozsuwane łóżko z wezgłowiem ozdobionym dwiema rzeźbionymi ”kulami”. Po przeciwnej stronie łóżka stała szafa, na wprost stół, a za nim tuż przy oknie – sofa. Na ścianach wisiał zegar i święte obrazy. Drugi pokój był bardziej przestrzenny. Przez pewien czas, stał w nim rower dziadka. Latem spaliśmy w tym właśnie pokoju, natomiast zimą – w tym pierwszym, cieplejszym. Gdy spałam na sofie – zwykle rano budziłam się na podłodze pod stołem. Zresztą, nie tylko ja - a mimo tego, każdy chciał na niej spać. Babcia zabrała mnie, Marysię i Tadzia na „Kalwarie” do Wiela. Szliśmy pieszo około dwóch godzin. Gdy szczęśliwi dotarliśmy do celu, weszliśmy do kościoła na mszę świętą, a po niej z procesją udaliśmy się na „góry”. Modliliśmy się przy kolejnych stacjach drogi krzyżowej. Babcia z wielka pobożnością mówiła o cierpieniu i smutku Pana Jezusa. Po uroczystościach wszyscy poszliśmy po „odpustowe” cukierki i lizaki, a następnie do cukierni. Babcia kupiła dla każdego z nas amerykankę. Tak nam smakowały, że zjedliśmy je na poczekaniu. W drodze powrotnej babcia opowiadała nam o dawnych czasach; od czasu do czasu częstowała nas cukierkami. Z babcią fajnie się „maszerowało” była dla nas - jak dobry Anioł Stróż. Fajnie było też w Rybakach zimą. Wieczorem, dziadek wkładał do framugi (wnęki) pieca jabłka. Zanim się upiekły, ich zapach rozchodził się po izbie. Ja, Marysia i kuzyni - siedzieliśmy na ławce przy ciepłym piecu i delektowaliśmy się nimi. Opowiadaliśmy sobie różne historyjki. Babcia i dziadek siedzieli naprzeciw. Słuchali nas i cieszyli się widokiem tylu roześmianych wnucząt - niezapomniane chwile. Dziadek kupował zawsze cały krążek żółtego sera. Na kolację ( na wieczerza) i śniadanie ( frisztyk), oprócz sera, chleba, masła i tradycyjnej metki, była okrasa (drobno posiekana, surowa gęsia pierś z dodatkiem soli).
Prawdę mówiąc, ja i Marysia – jadłyśmy w Rybakach podwójne porcje. Najpierw u babci i dziadka, później u cioci Bernadki – równie gościnnej. W Rybakach mieszkała też matka mojego ojca, babcia Leokadia , wraz z drugim mężem – dziadkiem Jakubem. U nich też byliśmy kilka razy. Mieszkali bardzo skromnie – w jednym pokoju. Czasami nocowałam tam z Renią czy Krysią. Zarówno babcia jak i dziadek, byli dla nas bardzo życzliwi.
Nieraz, wracając ze szkoły, jechaliśmy na rowerach przez Skoczkowo, żeby odwiedzić babcię Otylię i dziadka Antoniego. Oboje bardzo się cieszyli na nasz widok. Babcia częstowała nas zupą, czasami racuchami. Pod stołem kuchennym stał kosz pełen jabłek. Dziadek Antoni wybierał najładniejsze i częstował nas. Gdy dojrzewały gruszki na rosnących na podwórku dwóch gruszach – babcia sama potrząsała drzewem, aż „grad” dojrzałych gruszek spadł na ziemię. Zbieraliśmy je ochoczo, jedliśmy, a nadmiar powkładaliśmy do tornistrów i zabieraliśmy do domu.
Wstępowaliśmy też do Czarliny, gdzie mieszkała ciocia Agnieszka z wujkiem Augustem i dziećmi: Andrzejem, Janką, Heniem i Romkiem. Mieszkał z nimi również ojciec wujka. Przez pewien czas chodziliśmy tam po mleko. Latem, przed domem rosły piękne, ciemno-bordowe dalie (bujany) a z tyłu w ogródku – krzaki czerwonej porzeczki. Wraz z kuzynostwem zrywaliśmy dojrzałe porzeczki (świantowiónki). Stary dom cioci był zawsze czysty i schludny. W pokoju stała modna w tym czasie toaletka z trzema lustrami. Ozdabiały ją korale, szkatułka z biżuterią i inne puzderka. Nad płytą kuchenną (platą) na półce , stały pięknie ozdobione porcelanowe pojemniki na sypkie produkty. Z okna kuchennego można było obserwować jezioro. Ciocia częstowała nas swojskim chlebem, a w okolicach świąt – drożdżówką. Ciocia twierdziła, że ciasto drożdżowe nigdy się jej nie udaje, że zawsze ma zakalec. Mam jednak bardzo smakowało; nie było „suche” i miało dużo kruszonki.
Wszyscy krewni, których odwiedzaliśmy, byli dla nas życzliwi i serdeczni.
Wczasowicze
Nasze piękne strony były prawdziwym rajem dla wczasowiczów, potocznie nazywanych przez nas letnikami. Latem okolice jezior pełne były kolorowych namiotów, a na rozległych wodach pływały kajaki, rowery wodne, żaglówki i motorówki. Wczasowicze urlopowali w wieloraki sposób. Niektórzy rozbijali namioty, inni korzystali z ośrodków wypoczynkowych, jeszcze inni wynajmowali prywatne kwatery. W naszym domu letnicy pojawili się najpierw u rodziny cioci. Byli to państwo Szyszkiewiczowie z Łodzi. Przyjechali Wartburgiem. Pan Marek i pani Janeczka musieli rozsławić piękno Przerębskiej Huty, gdyż później przywieźli ze sobą następną rodziny – państwa Bujanowskich. Przyjechali z przyczepą campingową, którą ustawili w ogrodzie. Natomiast u nas zamieszkali państwo Banaszewscy. Później u nas gościli jeszcze państwo Bałabanowie oraz pani Stanisławska z synem Witoldem (wcześniej mieszkali w sąsiednim domu). Nasi letnicy dużo czasu spędzali na wodzie. Wypływali wypożyczoną łódką lub własnym pontonem. Panowie łowili ryby, a panie korzystały z kąpieli słonecznych. Wyjątek stanowiła pani Bałaban – znakomita wędkarka, mistrzyni w łowieniu szczupaków spinningiem. Wyrzucała żyłkę z brzegu jeziora lub z pontonu i kręcąc kołowrotkiem – często wyciągała jakąś większą „sztukę”. Nie lubiła jednak skrobać ryb. Zwykle prosiła o to Krysię, płacąc jej złotówkę od wyczyszczonej sztuki ryby. Gdy letnicy wracali z połowów, tuż przy wejściu do domu ustawiali swoje wędki, spinningi a na płocie wieszali podbieraki. Pod wieczór, chętnie zajmowali znajdujące się przed domem proste, drewniane ławki i rozmawiali o połowach, o pogodzie; o tym co ważne i mniej ważne. W deszczowe lub pochmurne dni chodzili na grzyby, czasami na poziomki. Bardzo zżyliśmy się z panią Bałaban. Miała męski głos, ale złote serce i bardzo lubiła dzieci. Robiła nam drobne prezenty, czasami przywoziła ciuchy, częstowała słodyczami. Któregoś dnia, nikomu nic nie mówiąc, wydrążyła z dyni miąższ, wycięła oczy, nos i buzię. Gdy pod wieczór kąpaliśmy się w rzece, niepostrzeżenie weszła z ową maską w krzaki okalające wielki grab, zapaliła latarkę i włożyła ją w środek dyni. Gdyby ktoś z nas znalazł się nad rzeką sam, pewnie by się przestraszył; jednak było nas tylu, że z oryginalnej sztuczki naszej pani po prostu się śmieliśmy.
Przychodzili też do nas inni wczasowicze; pytali o drogę lub o możliwość zakupu ryb. Państwo Jankowscy gościli rodzinę Strzysów z Tarnowskich Gór. Zaprzyjaźniliśmy się z ich synami: Rolandem i Piotrusiem. Roland wspaniale mówił po niemiecku. Tak więc latem nasze pustkowie oblegane było przez wielu amatorów słońca, wody, spokoju i przebogatej pięknej przyrody.
Zakończenie
fot. Mama trzymająca Krysię, Renia, ja i Józiek
Opisane przeze mnie wspomnienia z dzieciństwa są zarazem częścią historii mojego życia , a także życia tych wszystkich, z którymi miałam szczęście mieszkać pod jednym dachem. Tam kształtowało się moje człowieczeństwo; mój charakter, duchowość, stosunek do drugiego człowieka. Dzięki temu, że przez cały czas przebywałam w otoczeniu licznego rodzeństwa i kuzynostwa, nauczyłam się współpracy, dzielenia się, a czasami rezygnowania z czegoś. To ważne wartości. Pielęgnujmy je i przekazujmy następnym pokoleniom. W naszej „wspólnocie” każdy dawał coś z siebie i w ten sposób ubogacaliśmy się nawzajem. Praca, którą wykonywaliśmy, czy to w domu, w obejściu czy w polu, nauczyła nas odpowiedzialności, zahartowała nas i uodporniła na przeciwności losu.
Podczas pisania moich wspomnień, z pewnością wiele szczegółów mniej lub bardziej ważnych umknęło mojej uwadze. Mam jednak nadzieję, że poruszone przeze mnie tematy pokrótce zobrazowały życie w Przerębskiej Hucie w tamtych latach. Życie skromne, uczące pokory, życie w symbiozie z przyrodą, pracowite i proste. Czyż jednak to nie w prostocie kryje się prawdziwe piękno?
Wracajmy więc Kochani myślami do naszej „małej ojczyzny” – tam nad rzekę – naszego azylu lat dziecięcych. Przecież każdy z nas zostawił tam cząstkę siebie.