Ojciec wiceprokurator we Lwowie, był aresztowany wcześniej i przebywał w łagrze na Uralu. Zawieźli nas do kołchozu koło miejscowości Kokpekty. Pół kołchozu była ruska, pół kazachska. Wśród Kazachów w biednych lepiankach, prawie że nie było dorosłych mężczyzn. Poginęli w licznych walkach z sowiecką władzą. Pracowaliśmy na polach, przy wołach pasłem też stado cieląt. Był głód. Pomocą były paczki ze Lwowa od ciotki. Lato przeszło, zbliżała się sroga zima. Kazacy mówili że jej nie przeżyjemy. Matka wpadła na desperacki pomysł. Uciekać do Polski! Znalazł się też jeszcze jeden ochotnik. Młody chłopak, może dwudziestoletni chory na gruźlicę. Pierwszy etap na piechotę do miejscowości skąd chodziły ciężarówki do odległej stacji kolejowej. Otwartą ciężarówką, pod brezentem jechaliśmy całą noc. A był to już październik, śnieg i mróz. Po drodze szofer gdzieś stanął i jak to było w zwyczaju doniósł na N.K.W.D. Na stacji już czekali na nas ale udało nam się zbiec. Przez kilka dni chowaliśmy się w kazachckich domach. W końcu nas złapali. Dołączył do nas jeszcze jeden Polak. Też uciekinier ale w przeciwnym kierunku. Uciekł z obozu jeńców gdzieś na Uralu. Ciężko chory na serce, chciał jeszcze zobaczyć swą rodzinę wywiezioną do Kazachstanu. I prawie że dotarł do celu bo był już bardzo blisko. Wieźli nas potem przez tą miejscowość wcześnie rano. Zaczął wołać swoje nazwisko. Ale daremnie. Konwojent uderzył go kolbą i ten człowiek wkrótce zmarł. Matkę zasądzili na piętnaście lat łagru. Mnie i siostrę posłano do Dietdomu. Był to taki obóz dla dzieci.
Kilka murowanych baraków w stępie i może sto dzieci od 10 do 14 lat. Mieli być wychowani po sowiecku ale powoli przemieniali się w kryminalistów. Żadna propaganda do nich nie docierała. Byli całkiem obojętni na to. Głód panował. Racje małe i kradzione przez wychowanków. Pamiętam pierwszy obiad. Dostałem kość oskrobaną, odpadki z przetwórni konserw. Jakieś żyły jeszcze wyskubałem a kość dałem wychudzonemu psu, który tam się błąkał. Przy stole wielkie zdumienie „mięsa nie jadł a jemu dał”. Wystarczyło parę dni żebym zrozumiał jaki byłem głupi. Kość się chowa do kieszeni a potem żuje cały dzień aż całkiem zniknie. Tak samo guziki z robione z kopyt. Kto znalazł taki guzik na ubraniu zjadał go upieczonego na patyku. Także smoła wytopiona z papy. To był skarb, który się żuło i wypożyczało innym. Siostrę która była w obozie dla dziewcząt widziałem rzadko. Prawie cały rok nie rozmawiałem po polsku. W całym tym obozie nie było nic dla dzieci do jakiejś zabawy. Żadnej piłki czy gry nawet książki. Urządzali więc dzikie zabawy na przykład z usypianiem. Dwóch zakładało sznur na szyi trzeciego i dusiło go aż ten tracił przytomność. Po zdjęciu sznura krew mu wracała do głowy i dostawał szału i wszystko demolował. Czasem dwóch puszczano naraz. To wtedy była zabawa! W lecie było można znaleźć coś do jedzenia na stepie. Dziką cebulę, jakieś korzenie, ziemniaki zeszłoroczne „upieczone” przez mróz. Na jesieni odkryliśmy wielkie pole słoneczników koło starych grobów Kazachskich. Wybrałem się tam z jednym chłopcem Rosjaninem. Nazywał się Arkaszka. Nabraliśmy ziaren ile się dało. Do nogawek, za pazuchę do wszystkich kieszeni. Ale ktoś doniósł o tym dyrektorowi. Dyrektor to był olbrzymi Kazach, były kryminalista, który został dyrektorem czasu wojny bo rosyjski dyrektor poszedł na wojnę. Zaczaił się na nas z kijem i nożem w krzakach. Rozsypał nasze słoneczniki i zaczął walić nas tym kijem po plecach. Arkaszka rzucił się z płaczem na ziemię a ja stoję i udaję że mnie nie boli. Zaczął bić mnie tym kijem po głowie, ale widząc że to też nie działa, przestał i znęcał się nad Rosjaninem który płakał i wrzeszczał wniebogłosy. Potem kazał nam uciekać. Jak biegliśmy Arkaszka powiedział: Tobie to dobrze! A to czemu? Bo ty nie płaczesz! I wtedy zrozumiałem że jak się nie płacze to wszystko jest dobrze.
Był też jeden chłopiec o nazwisku Coj. Nie był to Rosjanin ani Kazach. Nikt nie wiedział skąd on był. Wyróżniał się od reszty tym, że był bardzo spokojny i koleżeński, a że znał coś w rodzaju judo nikt go nie zaczepiał. Raz gdy stałem na drodze koło mostu, ukazał się ślepy człowiek w łagiernych łachmanach, ostukał most kijem i spytał się czy tu ktoś jest i czy to jest Dietdom. Gdy powiedziałem że tak, poprosił by zawołać Coja. Był to jego ojciec wypuszczony z łagru> Uszczęśliwiony Coj zwinął ojca pod rękę i poszli nie oglądając się. Nie przypuszczałem wtedy, że za parę tygodni tak zjawi się moja matka i też tak opuszczę Dietdom.
Potem zwolnili mego ojca. Nie poznałem go. W łachmanach, cień człowieka. Dwa lata łagru zrobiło swoje. Dostał później pracę na placówce polskiej w Semipałatyńsku i znów był aresztowany. Niby za szpiegostwo. Ale że stosunki z rządem polskim w Anglii nie były jeszcze zerwane przez Stalina, skazali go wraz z innymi pracownikami polskich placówek na deportację ze Związku Sowieckiego wraz z rodziną.
I tak opuściliśmy ten kraj. Do Persji.