We wrześniu 1939 r. żołnierze polscy bronili mostu w Borucinie między Jeziorem Raduńskim Górnym i Dolnym. Most znajduje się 300 m od mojego domu rodzinnego. Oficerowie polscy kazali nam opuścić naszą posesję, gdyż twierdzili, że w razie obrony mostu znajdujemy się na linii strzału i jesteśmy zagrożeni śmiercią. Wyjechaliśmy z domu i wróciliśmy po 4 dniach. Zanim przyszli Niemcy – wg mnie - Polacy wysadzili most z 2 na 3 września.
Mój ojciec walczył w pierwszej wojnie światowej w armii niemieckiej. Dobrze znał niemiecki. Był gburem. Mieliśmy 22 hektarowe gospodarstwo rolne. W czasie wojny pod naciskiem Niemców – jak wielu innych - podpisał Niemiecką Listę Narodowościową i otrzymał III grupę – eingedeutscht - zniemczenie.
W konsekwencji, zostałem żołnierzem Wehrmachtu, czego nikt się nie spodziewał. Niemcy brali chłopców do wojska od 17 lat. Gdy ja miałem iść do wojska, dobry znajomy ojca Niemiec, Tempski poradził nam, abym udawał chorego na ślepą kiszkę. Z tego powodu byłem w szpitalu powiatowym w Kartuzach. Tam miałem operację.
Mój wyjazd do wojska opóźnił się. Pojechałem z wojskami drugiego rzutu, na Gwiazdkę, w grudniu 1943 r. i zostałem zaciągnięty do armii niemieckiej, do Monachium. W trakcie przejazdu pociągiem z Kartuz do Wejherowa cała nasza grupa licząca kilkudziesięciu rekrutów, śpiewała polskie piosenki. Z Wejherowa pojechaliśmy pociągiem przez Berlin do Monachium.
Po 3 tygodniowym przeszkoleniu wyjechaliśmy do Francji, ja trafiłem do Grenoble do piechoty – Infanterie – Regiment .
W Grenoble nasza kompania zajmowała się ochroną mostu kolejowego i drogowego na rzece. Kontrolowaliśmy cywilów przechodzących przez most, sprawdzaliśmy czy nie posiadają broni, czy posiadają dokumenty.
Tam też zapoznaliśmy się z partyzantami. W mojej kompanii było więcej Polaków, Kaszubów, którzy mówili po polsku. Między sobą rozmawialiśmy po polsku. Wśród partyzantów francuskich znalazł się jeden Polak z Warszawy, który pozostał we Francji od czasu pierwszej wojny światowej. Gdy podsłuchał naszą rozmowę po polsku, zawołał nas na rozmowę i zapytał, czy byśmy nie przeszli na ich stronę. Zgodziliśmy się, ale pod warunkiem, że Niemcy się nie dowiedzą, bo wtedy nasze rodziny pójdą do obozu koncentracyjnego. Partyzantom brakowało broni, więc prosili nas, abyśmy przynieśli dużo broni.
Wtedy obmyśliliśmy z partyzantami plan działania i akcję, w czasie której przeszliśmy do partyzantów.
Było to pewnego sierpniowego dnia 1944 r.. Wyglądało to w ten sposób, że cała załoga ochrony mostu dostała się w ręce partyzantów. Było nas ok. 30 żołnierzy i podoficerów w mundurach niemieckich: część stanowili rodowici Niemcy, a część Polacy, Kaszubi. Gdy partyzanci atakowali, my – Polacy, skierowaliśmy swą broń w kierunku Niemców. Partyzanci rozbroili ich i wzięli do niewoli. My przebraliśmy się w cywilne ubrania i poszliśmy z partyzantami w góry, a żołnierzy niemieckich partyzanci oddali do niewoli amerykańskiej. Tym sposobem cały punkt wartowniczy zginął, przestał istnieć. Później do domu Niemcy przysłali list z informacją, że zaginąłem.
Z partyzantami poszliśmy w góry, w Alpy. Gdy partyzanci francuscy zdobyli broń, amunicję i umundurowanie, na zdobycznych hełmach niemieckich wypisali białą farbą FFI – (Forces Francaises de l,Interieur – Francuskie Siły Wewnętrzne). Ich dowódcą był generał Koenig, a jednoczenia sił francuskiego ruchu oporu dokonywał w tym czasie generał Charles de Gaulle.
Pewnego dnia rozmawiając z kolegą po polsku usłyszał nas jakiś człowiek, partyzant. Okazało się, że był Polakiem, porucznikiem. On namówił nas do wstąpienia do Brygady Warszawskiej Polskiej Organizacji Wojskowej we Francji. 23 września 1944 r. wraz z kolegą z Wehrmachtu, a pochodzącym z Łodzi wstąpiliśmy do tej organizacji. Byliśmy zadowoleni, że weszliśmy w struktury, mieliśmy zwierzchników, dostawaliśmy racje żywnościowe. Z wyżywieniem był problem, w Wehrmachcie dostawaliśmy swoje porcje, lepsze czy gorsze, ale dostawaliśmy. Teraz musieliśmy starać się o nie sami. Dlatego nie chcieliśmy pozostawać u partyzantów, a być w strukturach zorganizowanych. Poza tym baliśmy się, że gdybyśmy dostali się do niewoli niemieckiej natychmiast bylibyśmy rozpoznani i rozstrzelani. Dlatego też zniszczyliśmy wszystkie swoje dokumenty niemieckie.
W Brygadzie Warszawskiej byłem do końca 1944 r., a zaraz po Nowym Roku 1945 r. zostaliśmy przewiezieni transportem do Włoch. Wypłynęliśmy z Marsylii do południowych Włoch, tam nas ćwiczyli i wysłali na front na linię.
Zasililiśmy II Korpus Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie gen. Władysława Andersa. Zostałem przydzielony do 1 czy 2 Karpackiej Brygady Strzelców jako strzelec wyborowy. Dowódcą naszym był płk Walenty Peszek, czy płk Roman Szymański. Nasz szlak bojowy biegł z południowych do północnych Włoch. Gdy byliśmy zluzowani wyjeżdżaliśmy na wycieczki. Byliśmy np. w Pompejach, tam gdzie wybuchł wulkan i zniszczył całe miasto i na Wyspie Capri.
W sierpniu 1946 r. wyjechaliśmy z Włoch do Anglii. Tam otrzymaliśmy do wypełnienia formularze, kto chciał zostać musiał wypełnić formularz. Jeżeli któryś z żołnierzy miał bliższe kontakty z kobietami angielskimi to musiał zostać w Anglii. Ci żołnierze, którzy nie chcieli wracać do Polski byli wysyłani po 2 – 3 osoby do Kanady, gdzie się osiedlali i pozostawali na stałe.
Ja postanowiłem wracać do domu, chociaż różne rzeczy opowiadano o Polsce. Od chwili wyjazdu do wojska w grudniu 1943 r., ani razu nie byłem w domu. Wróciłem dopiero w końcu grudnia 1946 r. statkiem do Gdańska.
O przebiegu mojej służby wojskowej w książeczce wojskowej wpisano: 20. 12. 1943 – 08. 1944 – armia obca, 08. 1944 r. - 12. 1946 r. armia polska.
Ojca zabrali Rosjanie bo sąsiad powiedział im, że ojciec podpisał listę narodowościową. Gdyby się schował jak weszli Rosjanie, na pewno by żył. W Rosji nie chciał pracować, bo mówił, że dostawał słabe jedzenie, a jakie jedzenie taka robota. Powiedział mi sąsiad Aleksander Flisikowski, który był rok starszy ode mnie, a wrócił już z ZSRR, jak wrócił do domu.