Szlaki turystyczne

Znajdziesz tu informacje na temat miejsc, które są ciekawe do odwiedzenia. Prezentacja wizualizacji i zdjęć oraz opisów szlaków pieszych, rowerowych i Nordic Walking.

niedziela, 17 lipiec 2016 11:32

Kartuzy i powiat kartuski pod okupacją Hitlerowską w 1939 r.

Autor: 
Oceń ten artykuł
(5 głosów)

Norbert Maczulis

  

Celem artykułu jest wykazanie eksterminacji ludności kaszubskiej dokonywanej przez niemieckie  władze okupacyjne w okresie drugiej wojny światowej w mieście i powiecie, a udokumentowanej relacjami osób biorących udział w tych tragicznych wydarzeniach.

Tragizm Kaszubów polegał na tym, że zaraz po odzyskaniu niepodległości w 1920 r. władze Polski Odrodzonej odnosiły się do nich z rezerwą, często nawet żywiąc do nich uraz. Powszechnie bowiem niesłusznie uważano Kaszubów za Niemców. Było to wielkim błędem, wynikającym z niezrozumienia złożonej sytuacji na Kaszubach. Prawda tymczasem była taka, że Kaszubi byli wierni Rzeczypospolitej, a nie Rzeszy. 

 

Kaszuby to teren, na którym od wieków krzyżowały się interesy Polski i Niemiec. Polska racja stanu wymagała współpracy z Kaszubami o dostęp do morza, zaś racja stanu Rzeszy potrzebowała Kaszubów, by móc łatwiej na wschodzie połączyć się z krajami bałtyjskimi. Stąd też ostra rywalizacja polsko - niemiecka o te tereny i ludność. Sytuacja zaostrzyła się z chwilą powstania Wolnego Miasta Gdańska. Niemcy zaczęli wysuwać roszczenia wobec Wolnego Miasta Gdańska i obszaru oddzielającego ich od Prus Wschodnich, tzw. korytarza, który odcinał Polskę od morza.

Kaszubi mieli również swój udział w wojnie polsko-sowieckiej lat 1918 - 1921. Jak wynika z pisma Przewodniczącego Wydziału Powiatowego w Kartuzach mgr Jana Beliny z dnia 19 października 1938 r. w walkach tych poległo 27 żołnierzy z powiatu kartuskiego[1].

W dniu 28 czerwca 1919 r. podpisany został pokojowy Traktat Wersalski z Niemcami, na mocy którego m.in. 62% powierzchni Prus Zachodnich - w tym prawie cały powiat kartuski - wracały do Polski.

Postanowienia wersalskie o włączeniu terenów Kaszub do Polski wymagały jednak wielu przygotowań wojskowych, które podjęte zostały w końcu 1919 r. w Warszawie. Po ratyfikacji w dniu 10 stycznia 1920 r. Traktatu Wersalskiego przez Rzeszę Niemiecką, w dniu 17 stycznia na te tereny wkroczyły wojska polskie Frontu Pomorskiego pod dowództwem generała Józefa Hallera.

Już w początkach lutego 1920 r. wiedziano w Kartuzach, że Niemcy niebawem opuszczą Kaszuby. Stacjonujący w Garczu niemiecki Grenzschutz (Straż Graniczna), w skład którego wchodzili żołnierze regularnej armii niemieckiej ustępował w kierunku przejścia granicznego w Gowidlinie względnie Bukowinie.

Do Kartuz oddziały „błękitnej armii” gen. Hallera - 1 Pułk Ułanów Krechowieckich 5 Brygady Jazdy wkroczył w dniu 8 lutego 1920 r.. Administracja niemiecka przekazała swą władzę administracji polskiej. Ludność kaszubska serdecznie witała wojska polskie, a w jej imieniu - mecenas Emil Sobiecki jako pierwszy polski starosta powiatu kartuskiego.

W dniu 10 lutego „błękitna armia” zakończyła przejmowanie Pomorza we władanie Polski, zaś sam gen. Haller dokonał w Pucku symbolicznych zaślubin Polski z morzem. Natomiast (...) następne dni lutego - jak pisał w swych „Pamiętnikach” gen. J. Haller - wykorzystałem do objazdu całego Pomorza, a więc miejscowości: Działdowo, Lidzbark, Brodnica, Wąbrzeźno, Grudziądz, Gniew, Tczew, Kościerzyna i Kartuzy, a wreszcie tucholską puszczą przez Chojnice, Koronowo, Nakło zajechałem do Bydgoszczy, którą zajęły już wojska Dowbora- Muśnickiego (...)[2].

Kartuzy po zakończeniu pierwszej wojny światowej i przekazaniu tych ziem Polsce przez niemiecką administrację powiatową nadal pozostawały siedzibą władz powiatowych. Znajdowały się tu instytucje powiatowe: jak Starostwo Powiatowe, Wydział Powiatowy, Komenda Powiatowa Policji Państwowej, Nadleśnictwo, Komisariat Straży Granicznej, Urząd Skarbowy, Inspektorat Kontroli Finansowej, Sąd Powiatowy i Zarząd Urzędu Poczty.

Ważnym wydarzeniem w życiu nowo utworzonego miasta była wizyta Prezydenta RP Stanisława Wojciechowskiego w Kartuzach w dniach 27 -  29 kwietnia 1923 r.. W podróży Prezydentowi RP towarzyszyli: gen. Władysław Sikorski - Prezes Rady Ministrów, Marszałek Sejmu RP Maciej Rataj, Marszałek Senatu Wojciech Trąpczyński, Minister Wojny gen. Kazimierz Sosnkowski, Minister Skarbu Władysław Grabski, Prymas Polski Ks. Kardynał Edmund Dalbor oraz inni posłowie i senatorowie. W wygłoszonej w mieście mowie Prezydent Wojciechowski podkreślił wielkie znaczenie Kaszub dla Polski, jako korytarza łączącego ją z morzem. Wezwał Kaszubów do walki gospodarczej dla zdobycia całkowitej niezależności gospodarczej od Niemiec, a szczególnie od zniemczonego Gdańska[3].

W Kartuzach Prezydent Wojciechowski powiedział. iż „Polska stara się już przeszło trzy lata pozyskać Gdańsk życzliwością i ekonomicznymi ustępstwami. Okres ten należy uważać za skończony. ... Należy odciąć Gdańskowi te wszelkie soki żywotne, które bierze z Polski, i to na tak długo, póki w Gdańsku nie weźmie góry inny, trwały kierunek, który nie chce walki ani robienia trudności, ale szukać będzie lojalnej współpracy i uzna Polskę.[4]

Stosunki polsko-gdańskie były napięte. Stąd też budowa portu w Gdyni była priorytetem, a starzy Kaszubi związani byli emocjonalnie bardziej z Gdynią niż z Gdańskiem. Jak poinformował mnie syn ówczesnego starosty kartuskiego Bronisława Ostoji Sędzimira - Jerzy, który jest emerytowanym profesorem Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie[5], w okresie, gdy Jego ojciec był Starostą w Kartuzach, potrafił przekonać kartuski Sejmik Powiatowy o potrzebie i celowości budowy elektrowni wodnej na rzece Raduni w Rutkach, która dostarczać mogła energię dla powstającej wówczas Gdyni. Następnie brał udział w pracach organizacyjnych przy realizacji tego projektu. Wyrazem uznania zasług w tej inwestycji było zaproszenie go do dokonania uroczystego włączenia pierwszej linii zaopatrującej Gdynię w prąd elektryczny. Nagrodą za jego projekt były oferowane mu za symboliczną opłatę dwie duże parcele na Kamiennej Górze. Starosta kartuski Sędzimir jednak odmówił ich przyjęcia. Ze względu na tragiczne, ale bardzo interesujące losy kartuskiego starosty i jego rodziny pozwolę sobie nieco przybliżyć jego sylwetkę. Jakże typowa sytuacja polskiej rodziny okresu wojny, na pewno warta zainteresowania i zadumy.

Bronisław Ostoja Sędzimir urodził się w 1893 r. we Lwowie. Ojciec był kwestorem miejscowego Uniwersytetu Jana Kazimierza. Bronisław Sędzimir żonaty był z Ireną z domu Geppert, która zmarła w 1974 r. w Krakowie.

Studiował prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza, które ukończył po pierwszej wojnie światowej. Brał udział w obronie Lwowa, walcząc na Cytadeli. Natychmiast po uzyskaniu niepodległości przez Polskę podjął pracę w administracji państwowej. Skierowany do Torunia przybył tam kilka dni po wycofaniu się władz niemieckich i wziął udział w organizowaniu polskich służb cywilnych. W 1923 r. został mianowany przez Ministra Spraw Wewnętrznych Starostą Powiatowym w Kartuzach. W 1926 r. podczas przewrotu majowego dokonanego przez Marszałka Józefa Piłsudskiego opowiedział się po stronie rządowej, za co w 1929 r. został odwołany ze starostwa w Kartuzach i przeniesiony do Urzędu Wojewódzkiego Pomorskiego w Toruniu. W 1931 r., mając 38 lat, został skierowany na emeryturę. Następnie pracował w strukturach samorządowych jako kierownik Wydziałów Powiatowych do 1936 r. w Radziechowie, a następnie aż do wybuchu drugiej wojny światowej w Stryju k. Lwowa. W drugiej połowie września 1939 r. przedostał się wraz ze starszym synem Bronisławem - studentem II roku medycyny Uniwersytetu Jana Kazimierza - na Węgry. Pozostał tam do 1946 r. pracując oficjalnie w Czerwonym Krzyżu, a poza tym działając w jednej z placówek wywiadu utrzymujących kontakt władz w Londynie z krajem. W 1946 r. w dramatycznych okolicznościach udało mu się przedostać przez Austrię do amerykańskiej strefy okupacyjnej. Od 1948 r. do swej śmierci w 1982 r. mieszkał w Nowej Zelandii.

Jego starszy syn Bronisław - ur. w 1919 r. we Lwowie - walczył w roku 1940 we Francji. Ukończył medycynę w Wielkiej Brytanii. Przez wiele lat kierował bardzo przez siebie rozbudowanym oddziałem chirurgii mózgu w Walton Hospital w  Liverpool. Zginął w 1984 r. w wypadku samochodowym w Chinach.

Młodszy syn Jerzy - ur. w 1924 r. w Kartuzach - w 1940 r. uciekł wraz z matką ze Stryja chroniąc się przed aresztowaniem lub wywozem na zsyłkę. Po ukończeniu wojny studiował w Akademii Górniczo-Hutniczej oraz w Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. W 1995 r. przeszedł na emeryturę jako profesor Akademii Górniczo-Hutniczej. W 1996 r. Profesor przyjechał do Kartuz i na moje ręce przekazał dar dla Muzeum Kaszubskiego. Była to srebrna waza z wyrytym herbem rodzinnym i napisem „W dowód szacunku i wdzięczności za kilkuletnią pracę i starania dla dobra powiatu naszego - Powiatowy Związek Komunalny Powiatu Kartuskiego - Kartuzy w czerwcu 1929 r.”. Waza została wykonana w Gdańsku, a otrzymał ją Bronisław Ostoja Sędzimir, gdy odchodził ze stanowiska Starosty Powiatowego w Kartuzach. Zdobi ona dzisiaj ekspozycje Muzeum Kaszubskiego.

Waza usadowiona jest obok kryształowego pucharu z polskim godłem narodowym, na którym dumnie widnieje napis innego niecodziennego ofiarodawcy: Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Wałęsy. Obok wyeksponowany został kolejny dar -  wazonik z chińskiej porcelany, przekazany w lutym 1998 r. przez odwiedzającego nasze Muzeum Konsula Generalnego Chińskiej Republiki Ludowej[6].

Ostatni Starosta Powiatowy w Kartuzach przed wybuchem wojny mgr Jan Belinabył dobrym organizatorem, lubianym i szanowanym przez mieszkańców. Był człowiekiem skromnym i prawym.

Urodził się 20 grudnia 1890 r. w Zarszynie (dawna Galicja, województwo podkarpackie - Bieszczady). Studia ukończył z tytułem magistra prawa na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie.

W czasie I wojny światowej walczył jako oficer i dostał się do niewoli rosyjskiej. Po wojnie pracował jako referendarz w Starostwie w Rzeszowie, skąd po kilku latach został przeniesiony do Grudziądza na stanowisko wicestarosty, a następnie do Kartuz na stanowisko Starosty Powiatowego.

Z chwilą wybuchu drugiej wojny światowej we Wrześniu 1939 r. cała rodzina musiała opuścić Kartuzy i pociągiem ewakuacyjnym, pod ciągłym bombardowaniem Niemców, dojechała do miejsca przeznaczenia, Chełma Lubelskiego. Tam spotkała się z Ojcem, który w ostatniej chwili opuścił Kartuzy i dotarł szczęśliwie do Chełma[7].

Jak wspomina Stanisław Bieliński, redaktor „Gazety Kartuskiej” „... w dniu wybuchu wojny, tj. 1 września 1939 r. rodzina Bielińskich opuściła Kartuzy w południe ostatnim pociągiem ewakuacyjnym kierując sie w głąb kraju na wschód Polski. Ewakuacja nastąpiła na polecenie starosty Beliny. Wraz z ojcem i bratem Bieliński znajdował się na liście osób niebezpiecznych dla Rzeszy Niemieckiej, których nazwiska umieszczone były w księdze poszukiwań Polaków >Fandbuch fur Polen< za prowadzoną wrogą działalność na łamach >Gazety Kartuskiej< względem Niemiec hitlerowskich. Po wielu perypetiach osiadł w Lublinie. ...”[8]

W dniu 1 września 1939 r. natarcie na Pomorze Gdańskie podjęła IV amia Wehrmachtu pod dowództwem gen. Güntera von Kluge. W tym czasie do całego świata ryczał przez radio Führer narodu niemieckiego Adolf Hitler: „Die polnische Pest muss ausgerotten werden” - „polska zaraza musi być wytępiona”. Jego po zęby uzbrojone wojska krok po kroku zdobywały polską ziemię, waląc w nią ogniem i żelazem, z lądu, powietrza  i morza.

IV armia gen. art. v. Kluge składała sie z sześciu dywizji piechoty oraz dwóch dywizji zmotoryzowanych i jednej pancernej. Te ostatnie stanowiły XIX korpus pancerny dowodzony przez gen. Heinza Guderiana. W skład wymienionej armii wchodziło ponadto kilka mniejszych jednostek (brygad i dowództw odcinków straży granicznej). Von Kluge otrzymał zadanie: z przygotowanych stanowisk wyjściowych na rubieży Krajenka – Człuchów przejść do ataku, przekroczyć rzekę Brdę i szybko osiągnąć głównymi siłami zachodni brzeg Wisły na odcinku Topolno – Grudziądz, odcinając drogę odwrotu oddziałom broniącym sie w głębi Pomorza Gdańskiego. Następnie częścią sił przystąpić do zniszczenia odciętych od południa oddziałów polskich, częścią zaś przeprawić się przez Wisłę i przystąpić przy współdziałaniu z III armią (z Prus Wschodnich) do likwidacji ocalałych oddziałów polskich na wschodnim brzegu Wisły. Ze składu IV armii wydzielona została 207 dywizja piechoty, która pod dowództwem[9] gen. mjr. Karla von Tiedemanna otrzymała samodzielne zadanie. Miała nacierać na kierunku Bytów – Kościerzyna i dalej na wschód, dążąc do połączenia się z siłami gdańskimi oraz brygadą piechoty „Eberhardt” (z Prus Wschodnich) i we współdziałaniu z siłami morskimi, dowodzonymi przez Marinegruppenkommando Ost admirała Albrechta, rozbić Lądową Obronę Wybrzeża.

Odrodzona w 1918 r. Polska, niestety, niewiele mogła przeciwstawić niemieckiej przemocy, gdyż z wojskowego punktu widzenia obrona małego skrawka ziemi, jakim było Pomorze Gdańskie, usadowionego pomiędzy Prusami Wschodnimi a Pomorzem Zachodnim była niezwykle trudna. Na terenie województwa pomorskiego stanowiska obronne zajęła armia „Pomorze” pod dowództwem gen. dyw. Władysława Bortnowskiego w składzie czterech dywizji piechoty i dwóch brygad: kawalerii i Obrony Narodowej.

Na północ od armii „Pomorze” bronić się miała Obrona Wybrzeża, dowodzona przez kontradm. Józefa Unruga. Była ona jednak podzielona na Morską Obronę Wybrzeża kmdr. dypl. Stefana Frankowskiego i Lądową Obronę Wybrzeża płk. Stanisława Dąbka[10].

Płk Dąbek wyznaczony został na to stanowisko w lipcu 1939 r.[11]. Podlegały mu dwa pułki strzelców morskich, Morska Brygada Obrony Narodowej oraz kilka improwizowanych pododdziałów. Większość z nich, podobnie jak bataliony Obrony Narodowej „Gdynia”. „Kartuzy”, zmobilizowane zostały z rezerwistów zamieszkujących powiaty o nazwach jak bataliony. Mobilizacje, w miarę możliwości, przeprowadzono skrycie 24 sierpnia. Wcześniej, bo już latem w pomorskim zmobilizowano żołnierzy ok. 12 tysięcy podoficerów rezerwistów i uzupełniono nimi jednostki bojowe w głębi kraju.

Na dwa lata przed wybuchem drugiej wojny światowej Polacy zaczęli tworzyć w różnych częściach kraju „tanie wojsko” o charakterze milicyjnym zwane brygadami Obrony Narodowej. Ogólną koncepcją takiego wojska było powiększenie sił obronnych w trakcie wybuchu wojny. Na Obszarze Nadmorskim stan sił zbrojnych był szczupły, przy jednoczesnym dużym zaludnieniu rezerwistów. Stąd wystąpiła konieczność wykorzystania ich i zorganizowania oddziałów niezbędnych na wypadek konfliktu zbrojnego[12].

Tak powstał IV Batalion Obrony Narodowej „Kartuzy”, który rekrutował się z mieszkańców Kartuz, Żukowa i Chmielna, a składał się ze starannie dobranych i dobrze wyszkolonych kadr oficerskich i żołnierskich[13].

Od momentu wybuchu wojny do 5 września 1939 r. dowodził nim kpt. Marian Mordawski, od 6 do 17 września 1939 r.  mjr Stanisław Hochfeld, a od 17 do 19 września 1939 r. kpt. Roman Wasilewski. W skład batalionu wchodziły trzy kompanie. Pierwsza, dowodzona przez kpt. R. Wasilewskiego (Aneks nr 1), miała bronić rejonu miasta, druga, którą dowodził kpt. Michał Pikuła, działała w rejonie Żukowa, trzecia natomiast, dowodzona przez kpt. Stanisława Grajskiego, działała w rejonie gminy Chmielno[14]. Wojska te miały walczyć dwa – trzy dni na przedpolu oraz około tygodnia na Kępie Oksywskiej. Nie miały one żadnych szans powodzenia, nikt nie miał przyjść im z pomocą, z góry skazane były na zagładę[15]. Batalion kartuski liczył 250 oficerów i 756 żołnierzy uzbrojonych w  karabiny ręczne, a dla porównania, z nacierających jednostek Wehrmachtu, jedynie 207 dywizja piechoty, liczyła 17. 901 oficerów i żołnierzy uzbrojonych w broń ręczną. Również w sprzęcie przewaga hitlerowców była druzgocąca[16].

W dniu 2 września w godzinach popołudniowych niemiecka 207 dywizja piechoty zajęła Kościerzynę, a 3 września połączyła się na najwęższym odcinku Pomorza z siłami gdańskimi. 4 września maszerowała na Kartuzy mając przed sobą 1 kompanię kpt. R.  Wasilewskiego. Dostępu do miasta od strony Żukowa broniła kompania kpt. M. Pikuły, która już od 1 września odpierała silne ataki sił gdańskiej Landespolizei. Kompanię kpt.R.  Wasilewskiego wspierał pluton zwiadu, pluton ciężkich karabinów maszynowych ppor. Szczęsnego i jedno działko przeciwpancerne, którego celowniczym był Michał Flisykowski ze Sławek, brat Alfonsa - dowódcy obrony Poczty Polskiej w Gdańsku. Dodatkowym silnym wsparciem tego pododdziału był pociąg artyleryjski, który w sposób improwizowany zorganizowano w dniu 1 września  w Kartuzach. Jego załogę stanowili żołnierze i kolejarze uzbrojeni w broń małokalibrową.

W tym miejscu oddajmy należyty hołd kartuskim kolejarzom, którzy podjęli się nierównej walki, przybliżając po latach ich wyczyn.

Zawiadowca stacji kolejowej w Kartuzach Jan Żmijewski w dniu 1 września polecił wszystkim kolejarzom pozostanie na swych stanowiskach. Załoga stacji podporządkowała się władzom wojskowym. Z inicjatywy kolejarzy i żołnierzy zbudowano zestaw lokomotywy z wagonem towarowym, tzw. węglarką. Lokomotywę natomiast opancerzono prowizorycznie grubą blachą, a poustawiane po bokach przebudowanej węglarki skrzynki z piaskiem stanowiły osłonę. Na węglarce zamontowano armatkę małego kalibru. Cywilnym kierownikiem improwizowanego pociągu opancerzonego mianowano kartuskiego kolejarza Józefa Stoltmanna, a na maszynistę wyznaczono Bernarda Walentowskiego - również mieszkańca Kartuz. Dowództwo wojskowe przejął por. Matuszak. Pociąg osłaniała drużyna kaprala Jana Białki z Somonina w składzie: Józef Soboń z Goręczyna, Zając i Feliks Rompski z Kiełpina, Józef Bronk ze Sławek, Pachura z Leśna oraz Szymichowski z Goręczyna.

W późnych godzinach popołudniowych 2 września kartuski pociąg opancerzony z załogą kilkunastu żołnierzy i uzbrojonych kolejarzy ruszył na swój pierwszy zwiad w kierunku Żukowa. Przed Starą Piłą napotkał na przeszkodę nie do usunięcia - zerwany wiadukt kolejowy. W takiej sytuacji musiał wrócić do Kartuz. W drodze powrotnej jednak natknął się na patrol gdańskiej Landespolizei, który wolał nie ryzykować podjęcia walki z załogą pociągu.

Następnego dnia w godzinach porannych pociąg - zwany często „Smokiem” - wsparty plutonem kolejarzy i plutonem junaków, wykonał śmiałe kontrnatarcie na przeważające siły wroga, które zajęły rejon Żukowa. Siły gdańskie zostały wyparte z elektrowni Rutki i z samego Żukowa. Nie starczyło jednak sił na trwałą obronę tych miejscowości, zaś pociąg potrzebny był też do wykonania innych zadań. Dowódca baonu kpt. Mordawski postanowił bowiem wysłać go na zagrożony odcinek obrony od strony Somonina. Już w somonińskim lesie doszło do potyczki z oddziałem Wehrmachtu. Do walki z wrogiem włączyła się grupa źle uzbrojonych chłopów z Somonina i okolicznych wsi. Załoga pociągu i tzw. leśni ludzie przez ok. półtorej godziny prowadzili walkę z Niemcami. Dopiero po nadejściu posiłków Wehrmachtu od strony Kościerzyny pociąg wycofał się z powrotem do Kartuz.

Gdy pododdziały niemieckiej 207 dywizji piechoty gen. v. Tiedemanna z jednej strony, a gdańskie jednostki Landespolizei z drugiej podeszły pod Kartuzy, kolejarze zebrali się w Szkole Powszechnej nr 1 i po burzliwej dyskusji postanowili opuścić miasto. Część z nich ruszyła w kierunku Gdyni, część w kierunku Wejherowa.

Po zajęciu Kartuz Niemcy zatrzymali się w mieście licząc się z atakiem sił polskich. Spodziewali się uderzenia z kierunku północnego i południowego, które miało doprowadzić siły polskie do połączenia się z armią „Pomorze”. Gdy spodziewany atak nie nastąpił, siły Wehrmachtu skierowano na Gdynię.

Natychmiast po wkroczeniu oddziałów niemieckich do Kartuz utworzono obóz dla internowanych. (Aneks nr 2). Początkowo został rozlokowany w baraku i w stajni przy ulicy Przy Wodociągach. Było to jednak tylko tymczasowe. Obiekty nie były ogrodzone, a więźniowie przebywali zamknięci w pomieszczeniach strzeżonych przez posterunki żołnierzy Wehrmachtu, prawdopodobnie któregoś z oddziałów 207 dywizji piechoty. Pierwszymi więźniami tego obozu byli wzięci do niewoli strażnicy graniczni, kilku żołnierzy i osoby cywilne z Kartuz i okolicy. Byli oni nawet stosunkowo znośnie traktowani. Pozwalano na dostarczenie paczek i widzenia z rodzinami. Jednak pomieszczenia, w których przebywali, w ogóle nie odpowiadały celom, jakim miały służyć. Między 15 a 20 września, przeniesiono internowanych do byłego obozu Przysposobienia Wojskowego i Wychowania Fizycznego w Borowie, około 500 m od jeziora Karlikowo. Wokół bazy tego obozu, zwanego „Stanicą Harcerską”, oddział Arbeitsdienstu wybudował kilka prymitywnych baraków, ogrodził cały obóz drutem kolczastym, ustawił wieżyczki dla strażników i oświetlił. Znajdującą się niedaleko obozu nowo zbudowaną posesję, której właścicielem był Polak z Kartuz Jan Hirsz, zarekwirowano. Rozlokowano w niej komendę obozu. Funkcję komendanta pełnił oficer Wehrmachtu. Strażnikami byli początkowo członkowie Arbeitsdienstu zamienieni w końcu września przez pododdziały  Wehrmachtu.

Przez cały okres istnienia obozu wśród więzionych tam Polaków przeważali wzięci do niewoli żołnierze, funkcjonariusze polskiej policji, strażnicy graniczni, celnicy oraz kolejarze i pocztowcy. Do obozu na przełomie września i października 1939 r. przywieziono około 40 – osobową grupę polskich żołnierzy pochodzenia żydowskiego, z których większość w połowie października rozstrzelano w pobliżu obozu. Dzienny stan więźniów w obozie oceniano w relacjach na około 600 – 700 osób.

Więźniów codziennie prowadzono do prac rolnych w okolicznych folwarkach. Poza tym członkowie Selbstschutzu zabierali po kilku lub kilkunastu internowanych do pracy u poszczególnych rolników niemieckich. Przy komendzie obozu funkcjonowała komisja składająca się z funkcjonariuszy Abwehry (wojskowy wywiad i kontrwywiad). Przesłuchiwała ona przede wszystkim jeńców wojskowych, a zwłaszcza oficerów oraz strażników granicznych. Prócz tej komisji do obozu przyjeżdżała często grupa SS-manów członków Selbstschutzu z Kartuz z landratem Herbertem Buschem oraz grupa terenowa 16 oddziału policji bezpieczeństwa. Ta ostatnia grupa miała do dyspozycji pododdziały z SS – Wachtsturmbann Eimann. Pododdział ten dokonywał egzekucji więźniów wyselekcjonowanych przez wymienione komisje. Tylko w pojedynczych przypadkach mordowano na terenie obozu lub w pobliżu. Większość osób wywożono do miejsca masowej zbrodni w lesie koło Kalisk lub do lasu Szady Buk. Poza tym kilka transportów wywieziono w niewiadomym kierunku. Wśród więźniów panowało przekonanie, że te ostatnie transporty były skierowane do Stutthofu. Jednak, jak się później zorientowano, tylko niektórzy więźniowie z obozu w Borowie tam dotarli. Inni po prostu zaginęli. Chociaż tylko trzy przypadki masowych zbrodni przypisuje się strażnikom Wehrmachtu, a większość zbrodni popełniły grupy z 16 oddziału policji bezpieczeństwa, SS – Wachtsturmbann Eimann oraz Selbstschutzu, cała odpowiedzialność za te czyny spada na wojskową komendę obozu, która wydawała internowanych Polaków, wiedząc jaki czeka ich los.

Od końca listopada 1939 r. część więźniów zaczęto zwalniać, zwłaszcza internowanych cywilów. Natomiast część przekazywano sukcesywnie do innych obozów, w tym także do obozu Stutthof, początkowo przez obóz w Nowym Porcie, a później bezpośrednio. Wiosną 1940 r. pozostało w obozie już tylko około 50 jeńców wojennych. Grupa ta będąca w dyspozycji Wehrmachtu pracowała przy urządzaniu nowego obozu jeńców w Dzierżążnie. Tam też został przeniesiony obóz z Borowa. W miejsce jeńców polskich, których odesłano do innego obozu, przywieziono jeńców francuskich[17]

Obszar powiatu kartuskiego (Kreis Karthaus) wchodził pod względem administracyjno-państwowym w skład Reichsgau Danzig – Westpreussen - okręgu Rzeszy Gdańsk - Prusy Zachodnie. Powiat graniczył od północy z powiatem wejherowskim, od wschodu z terenem byłego miasta Gdańska, od południa z powiatem kościerskim i od zachodu – z Prowincją Pomorze (Provinz Pommern), tj. z powiatem lęborskim i bytowskim[18].

Z wybuchem drugiej wojny światowej rozpoczął się antypolski terror na tych ziemiach. Władzę w mieście powierzono Heinrichowi Lau, niemieckiemu burmistrzowi komisarycznemu, a od 1 kwietnia 1942 r.Philippowi Hübnerowi[19], którzy wraz z kierownikiem powiatowym i landratem Herbertem Buschem prowadzili zbrodniczą politykę zgodną z duchem narodowego socjalizmu[20]. Landratury lat 1939 - 1945 działały na podstawie Dekretu z października 1939 r.. Kompetencje landratów na czas wojny zostały rozszerzone. Chodziło przede wszystkim o działalność polityczną, ideologiczną i narodowosocjalistyczną.

Niemieccy burmistrzowie kartuscy nie byli w mieście ludźmi lubianymi. Byli odrażający, bardzo obowiązkowi, rygorystyczni i butni - jak większość Niemców. Polacy bali się ich i ci, którzy nie musieli, woleli się z nimi osobiście nie spotykać. Burmistrz Hübner idąc ulicą miasta, potrafił uderzyć dziewczynę w twarz za to, że do koleżanki mówiła po polsku.

Jego też pewnie pomysłem w początkach wojny było zorganizowanie w Kartuzach wystawy w ustawionych na Rynku namiotach wojskowych, na którą spędzono ludność całego miasta i okolic. Wywieszono napis z tytułem: „Deutsche Ordnung und polnische Wirtschaft” - „Niemiecki porządek i polska gospodarka”. Celem było moralne upodlenie i zastraszenie tutejszej ludności.

Za akt sprawiedliwości dziejowej uznali na pewno Kaszubi wyrok procesu odbytego przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze, który słusznie osądził i skazał na kary śmierci zbrodniarzy hitlerowskich. Niektórzy zapewne żałowali, że nie było wśród nich kartuskich prominentów hitlerowskich. Sytuacja w tym powiecie była reprezentatywna dla całego obszaru okręgu Rzeszy Gdańsk - Prusy Zachodnie. O tym jednak - przez pamięć i szacunek do zgładzonych – nie wolno nam nigdy zapomnieć - szczególnie w kontaktach z Niemcami i zjednoczoną Europą. Musimy strzec naszej historii i tradycji.

Miejscowa ludność kaszubska, której liczba w mieście sięgała bez mała 5 tys., a w powiecie prawie 64 tys., była zmuszana do podpisywania Deutsche Volksliste - Niemieckiej Listy Narodowej. Kaszubi otrzymywali przeważnie III grupę tzw. eingedeutscht – zniemczeni, która obejmowała kolejne trzy kategorie osób. Posiadacze III i IV grupy DVL otrzymali bardzo ograniczone prawa wynikające z przynależności do Rzeszy. Jedynie obowiązki pozostały te same – służba w Wehrmachcie i wychowywanie dzieci w duchu niemieckim[21]. (Aneks nr. 3).

W dniu 14 września 1939 r. na Wzgórzu Wolności w Kartuzach zostali zamordowani: Robert Gransicki, Leon Cichosz, Nikodem Klucza, Leon Litwin i Paweł Nacel. Byli członkami Polskiego Związku Zachodniego i zasłużonymi dla miasta i regionu. W lesie pod Kartuzami - na Kaliskach - w dniu 27 października 1939 r. Niemcy rozstrzelali 76 Polaków z Kartuz i Kaszub. W tym mordzie brali udział prócz hitlerowców konwojujących transport, esesmani z Grzybna i Kobysewa, a przebiegiem egzekucji kierował landrat Herbert Busch oraz generał SS i policji z Gdańska Richard Hildebrandt.

Jednym z zamordowanych wówczas działaczy był kartuski drogerzysta Feliks Wieczorek[22]. Urodził się w dniu 2 listopada 1893 r. w Sulmierzycach. W okresie zaboru pruskiego przebywał w Lipsku, Dreźnie, Berlinie i Katowicach. Po przyłączeniu w 1920 r. Kaszub i Kartuz do Polski F. Wieczorek otworzył przy Rynku w Kartuzach Drogerię Pomorską. Pełnił funkcję zastępcy burmistrza Kartuz Feliksa Lewińskiego (1036 - 1939). Był działaczem Polskiego Związku Zachodniego w Kartuzach. Po wybuchu drugiej wojny światowej we wrześniu 1939 r.. Niemcy przeprowadzili rewizję w domu jego siostry Czesławy Frankowskiej. Znalezione tam dokumenty spowodowały, że Wieczorek został aresztowany, osadzony w kartuskim więzieniu, później więziony w Borowie i wykorzystywany do prac wykopkowych. Następnie wywieziony został na Kaliska i tam rozstrzelany wraz z innymi Polakami w dniu 27 października 1939 r..

W dniu 11 listopada 1939 r. 47 innych więźniów wywieziono z Kartuz do lasu w okolice Egiertowa do tzw. „Szadego Buku”, tu strzelano do skazanych, a zranionych dobijano kolbami i łopatami. W dniu 25 listopada 1939 r. na Kaliska przywieziono kolejną grupę Polaków, w tym wielu księży. Rozstrzelano ich, a część utopiono w bagnach. Zginęli wówczas m. in. mieszkańcy Kartuz - drogerzysta Jan Zaremba, rzeźnik Franciszek Kuczkowski, Jan Zimmerman, stomatolog Stefan Skoracki, drogomistrz - Jan Cyganek, urzędnicy - Feliks Drążkowski, Antoni Walaszkowski, Józef Renachowski, Władysław Jakusz-Gostomski, Antoni Reiter. Egzekucją kierował znowu Busch i Hildebrandt. Na podstawie niemieckich rozporządzeń wojennych można stwierdzić, że tylko jesienią 1939 r. w powiecie kartuskim zostały zamordowane 193 osoby[23].

Młodzi Kaszubi, których rodziny zostały zniemczone, zmuszeni byli odbywać służbę wojskową w Wehrmachcie i kierowani byli na front. Większości z nich udało się uciec na stronę aliantów i służyli później w II Korpusie Polskim gen. Władysława Andersa. Inni do końca wojny pozostali w Wehrmachcie. Wrócili potem do domu - gdzie szykanowało ich polskie UB - lub w obcym mundurze pozostali na zawsze na polu walki. Ci Kaszubi leżą dzisiaj obok swych niemieckich towarzyszy niedoli jako żołnierze niemieckiego Wehrmachtu.

Gorszy los spotkał jednak tych, którzy trafili na front wschodni. Wielu z nich w niemieckich mundurach walczyło pod Stalingradem. Ci jednak - nie mieli gdzie uciekać[24]. Jedyną ich szansą mogły być próby symulowania wypadku podczas urlopu w domu. Ale było to sprawdzane z wielką dokładnością i karane  z niemiecką surowością - natomiast rodzina - trafiała do obozu koncentracyjnego. (Aneks nr 4).

Społeczność kaszubska była brutalnie prześladowana, stąd też nic dziwnego, że na tym terenie utworzył się ruch oporu i powstała organizacja podziemna "Gryf Kaszubski", a od 1941 r. - "Gryf Pomorski". (Aneks nr 5).

Szczególnie tragiczny los spotkał księży powiatu kartuskiego. Ks. Józef Paszotta z Przodkowa został aresztowany jesienią 1939 r. ze względu na posiadanie broni. Trzy dni był zatrzymany w kościele w Przodkowie wraz z dwoma innymi ukrywającymi się księżmi. Następnie zmuszeni byli przybyć do Kartuz na przesłuchanie. Nie trwało ono długo, gdyż wśród przesłuchujących znajdował się ogrodnik z Kartuz i jednocześnie szef kartuskiej NSDAP  - Fritz Gutjahr. Znał  osobiście ks. Paszottę i za jego wstawiennictwem został on zwolniony. Podobnego zdania byli inni członkowie komisji - Niemcy z Kobysewa, którzy znali księdza jako przewodniczącego ich spółki wodnej. Ks. Paszotta został zwolniony i przeżył całą wojnę[25].

Po latach syn Fritza Gutjahra - Heinz-Jürgen Gutjahr odwiedził mnie kilkakrotnie w Muzeum. Opowiadał mi o sytuacji w Kartuzach w okresie wojny. Mieszkał w Kartuzach jeszcze przed wojną. Jak opowiadał, ludzie nazywali jego ojca „czarny diabeł”.  Ale ojciec - jeżeli tylko mógł - pomagał wielu ludziom. Dowodem tego - wg opowiadań syna - był fakt, że gdy wojna zakończyła się, Gutjahr był w Kartuzach i nikt z mieszkańców nie uczynił mu krzywdy. Z Kartuz poszedł pieszo do Niemiec w okolice Lubeki, gdzie mieszkał i żył. Czy aby spokojnie?

Tragiczny los spotkał również proboszcza kartuskiego dr Leona Połomskiego, który został aresztowany i uwięziony przez Gestapo. Był on z tej parafii, która oddała w 1920 r. gminie ewangelickiej kamień pamiątkowy z pobytu króla pruskiego Fryderyka Wilhelma IV. Kamień ów został wówczas przekazany pastorowi ewangelickiemu Wernerowi Müllerowi. Obaj księża znali się już od 1927 r. dobrze się rozumiejąc i przyjaźniąc. Gdy więc ks. Połomski trafił do obozu koncentracyjnego w Stutthofie niemiecki pastor Müller poszedł osobiście do kierownika NSDAP w Kartuzach Fritza Gutjahra prosząc o ratowanie swego polskiego przyjaciela[26]. Jednak jego wstawiennictwo nie było skuteczne Ks. L. Połomski w Stutthofie był już tylko numerem  9981 i musiał ciężko pracować. Przy tej pracy został ciężko pobity i zmarł w dniu 5 sierpnia 1940 r.[27].

Pozostała po nim cenna pamiątka znajdująca się w Muzeum Kaszubskim w Kartuzach. Jest to kolorowa płaskorzeźba z gliny przedstawiająca mękę Chrystusa na krzyżu i u Jego stóp Matkę Boską i Marię Magdalenę. Zabytek ten pochodzi z 1800 r.. Codziennie przypomina mi ona o tragicznie zmarłym ks. Połomskim.

Równie tragiczny los spotkał księży - Antoniego Arasmusa z Kiełpina i Bernarda Łosińskiego z Sierakowic. Ks. Arasmus został aresztowany w początkach września 1939 r. i osadzony w więzieniu w Kartuzach. Wydobył go jednak stamtąd Niemiec Albert Höhne właściciel majątku w Borczu. Idąc za radą Höhne ks. Arasmus przebywał 4 tygodnie w jego dworku, aby uniknąć ponownego aresztowania. W każdą niedzielę Höhne przywoził ks. Arasmusa na Mszę św. do swoich parafian. Gdy - jego zdaniem - minęło zagrożenie, manifestował swą polskość i potępiał politykę hitlerowską. Z tego powodu został aresztowany w dniu 27 października 1939 r.. Po przesłuchaniu w Kartuzach 5 eskortujących księdza esesmanów wywiozło go samochodem na egzekucję do lasu kartuskiego, znajdującego się przy drodze prowadzącej do Kościerzyny. Tam go rozstrzelali, dobili kolbami i zakopali w ziemię niedaleko miejsca zbrodni. Następnie udali się na plebanię i zrabowali ją.

Niemcy zamordowali też w barbarzyński sposób zasłużonego dla polskości 75 letniego staruszka - ks. kanonika Bernarda Łosińskiego z Sierakowic. Urodził się on w dniu 20 maja 1865 r. w Wielu. Był trzykrotnym posłem do Sejmu Pruskiego, a w 1920 r. posłem do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej. Był zasłużonym działaczem społeczno-narodowym, założycielem spółdzielni polskich na Kaszubach. Za swoją działalność odznaczony został Orderem Polonia Restituta. W dniu 7 kwietnia 1940 r. Gestapo aresztowało i osadziło go w obozie koncentracyjnym w Oranienburgu-Sachsenhausen. W dniu 18 kwietnia 1940 r., gdy klęczał przed blokiem obozowym został zabity kijami przez oprawców[28].

Położenie kościoła katolickiego w okresie drugiej wojny światowej było bardzo  trudne . W wyniku bezpośrednich eksterminacji oraz wysiedleń i zsyłek do obozów koncentracyjnych największe straty w okręgu Gdańsk - Prusy Zachodnie w okresie okupacji poniósł Kościół katolicki powiatu kartuskiego. Na tych ziemiach sytuacja Kościoła była bardzo trudna. Spośród 33 kapłanów z 20 parafii powiatu kartuskiego, 12 zostało zamordowanych jesienią 1939 r., 3 zginęło w obozach koncentracyjnych, inni pozostawali krócej lub dłużej w obozach i więzieniach[29].

  A N E K S Y

  ANEKS NR 1

  ROMAN WASILEWSKI

 Relacja z kampanii wrześniowej 1939 r. w Polsce

Część I

Nazwisko i imię                              Wasilewski Roman

Stopień wojskowy                          kapitan

Stosunek do służby wojskowej      służba stała

Rodzaj broni                                    piechota

Przydział w IX 1939 r.                    Baon ON Kartuzy 

                                                             (dowódca kompanii)

Obecny przydział                             22 baon piechoty

Data spisania relacji                       26 – 30 listopada 1945 r

Rozkazy i meldunki szeregowe zostały przeze mnie zniszczone w chwili dostania się do niewoli.

  1. Pierwsze opracowanie działań wrześniowych z Wybrzeża nastąpiło w grudniu 1939 r. w Obozie Jeńców Prenzlau i znajduje się u kapitana Mariana Mordawskiego względnie ppłk. Ignacego Szpunara.
  2. Drugie nastąpiło w Obozie Jeńców Murnau w 1943 r. już w formie książki, którą ma wydać por. prof. Sęczkowski
  3. Trzecie zostało opracowane i wygłoszone dla wszystkich pp generałów będących w obozie Murmau 1944 r., przez ppłk. Stanisława Brodowskiego.
  4. Kompania Kartuskiego Baonu ON (a 3 plut. strzel. + 1 plut. ckm)
  5. Nieprzyjaciel (oddziały gdańskie) zajęły Żukowo – Przodkowo, z tych kierunków dowódca baonu ubezpieczył się 1 plutonem wyciągniętym z 2 kompanii na północny wschód od miejscowości Grzybno, 1 plutonem wyciągniętym z 3 kompanii na południowy wschód od stacji kolejowej Dzierżążno.
  6. dowódcy kompanii 2 i 3 meldują o silnym rozpoznaniu nieprzyjaciela na ich przedpolu.
  7.  w mieście Kartuzy starostwo i policja wyjechała,   a pijani więźniowie i różne męty rozbijają sklepy     i rabują. Wobec powyższego musiał wkroczyć ostatni pluton kompanii odwodowej do przywrócenia porządku i zabezpieczeniu mieszkańców.
  8. Łączności z sąsiadami:
  9. Zakończenie walk
  10. Całą relację pisałem z pamięci za wyjątkiem dat, które udało mi się przechować przez okres niewoli.
  11. W związku ze zmianą elaboratu „mob.” przydział nowych ludzi przez RKU Gdynia – tuż przed sama mobilizacją, ludzie się nie znali – ginęli i nieznano ich nazwisk. Znaczków tożsamości nie zdążono wybić (jeden komplet znaczków na cały baon).
  12. Wszystkie instytucje państwowe w Kartuzach – wypłaciły swoim pracownikom 3 miesięczne pobory wraz z dodatkami, natomiast wojskowi nie otrzymali poborów nawet za miesiąc wrzesień 1939 (z braku rozkazu do wypłaty). Rodziny wojskowych były wyewakuowane w ostatniej chwili bez pieniędzy.
  13. Pozycje obronne od Kartuz do Gdyni były z góry przewidziane – z braku jednak kredytów, dowódcy kompanii nie mogli z nimi się zapoznać. Skutek – walka własnych oddziałów, tj. baonu kartuskiego   z 1 baonem gdyńskim w nocy z 4 na 5 września 1939 r.  (Las Kamień).
  14. Ani jedna pozycja obronna nie była przygotowana. Żadnych przeszkód drutowych ani przeciwczołgowych.
  15. Żadnego wsparcia artylerii bo baterie nie miały koni i jak zajęły stanowiska jeszcze przed walką tak na tych stanowiskach stały do końca.
  16. Całe zaopatrzenie z chwilą rozpoczęcia walki było oparte tylko na przebiegłościach osobistych dowódców kompanii, pomimo że o kilkanaście km na tyłach siedziała cała masa intendentów, a obok nich leżały całe kupy żywności – oddziałami walczącymi się nie interesowali.
  17. Baonem wyrzuconych 40 km od Gdyni – nie interesowano się do tego stopnia, że przez 5 dni prowadzonych walk ani jeden oficer ze sztabu nie przyjechał, aby zapoznać się na miejscu z sytuacją  i warunkami pracy dowódcy baonu.
  18. Od dnia 1 do 19 września 1939 r. baon nie miał ani jednej nocy spokojnej – toteż nic dziwnego, że tak oficer, jak i szeregowiec byli przemęczeni do najwyższego stopnia.
  19. Każdy oficer baonu myślał tylko o jednym, by spełnić swoje zadanie i wytrwać do końca przy żołnierzu – i tak się stało i zostało potwierdzone     w wypowiedzi gen. dyw. Bortnowskiego już w niewoli.

Część II   Mobilizacja

Dowódca kompanii – kpt. sł. st.  Roman Wasilewski

Dowódca I plut.           ppor. rez.   Florian   Jaworski

Dowódca II plut.        ppor. rez. Zbigniew Troszkalski

Dowódca III plut.       ppor. rez. Henryk Szatkowski

Dowódca plut. ckm    ppor. rez. Zbigniew Szczęsny

Ogólny stan liczebny 5 oficer. 205 szereg.

Uzbrojenie nowe z mag. mob”.

Wyposażenie nowe zaopatrzenie na miejscu (magazyn baonu)

Mobilizacja rozpoczyna się dnia 24 sierpnia 1939 r.  o godz. 3.00.

 Na rozkaz Szefa Sztabu Głównego (depesza) i telefoniczny rozkaz dowódcy Morskiej Brygady ON Gdynia ppłk. Stanisława Brodowskiego kompania mobilizuje się w związku baonowym bez przeszkód i w zupełnym spokoju. Rejon „mob” kompanii Kartuzy (Szkoła Powszechna), stan moralny i fizyczny komp. – b. dobry.

 Dnia 25 sierpnia 1939 r. po ukończeniu mobilizacji kompania przechodzi z rejonu Szkoły Powszechnej na Wzgórze Wolności.

  Od 26 - 31 sierpnia 1939 r. kompania kopie okopy na linii jezior Prokowo - Cegielnia- Ręboszewo.

B. Działania wojenne

                                                           Dnia 1 września 1939         

  Kompania jako odwód baonu na Wzgórzu Wolności.

Zadanie: być gotową do działania na miejscowość Prokowo (odcinek 2 kompanii) i na Cegielnie - Chmielno  ( odcinek 3 kompanii)

 Miejsce postoju dowódcy baonu: zachodni skraj miejscowości Kartuzy.

Nieprzyjaciel o godz. 4. 48. pierwsze strzały  artyleryjski na stacji kolejowej Kokoszki i miejscowości Żukowo. Gęste patrole nieprzyjaciela (cyklistów i piesze) przekraczają granicę w rejonie Żukowa i posuwają się na miejscowość Przodkowo (oddziały gdańskie).

  O godz. 9.00 dowódca kompanii otrzymuje rozkaz od dowódcy baonu, by załadować kompanię na autobusy i wyruszyć w kierunku miejscowości Prokowo, z zadaniem wyrzucenia nieprzyjaciela, a po wykonaniu zadania powrócić do swego miejsca postoju (Wzgórze Wolności)  pozostawiając w miejscowości Żukowo pluton Straży Granicznej a w elektrowni Rutki – pluton Z.S. jako ubezpieczenie!

   Zadanie wykonano i sytuację przywrócono.

                                                           Dnia 2 września 1939        

  Około godz. 19.00 dowódca kompanii otrzymał rozkaz od dowódcy baonu wysłać 1 plut + 1 ckm na stacje  kolejową Somonino (płd od miejscowości Kartuzy) z zadaniem: ubezpieczenia stacji kolejowej Somonino i prowadzić rozpoznanie w kierunku miejscowości Kościerzyna (wysłałem pluton III )

 W nocy nadeszły meldunki o patrolach nieprzyjaciela z kierunków Kościerzyna – Wieżyca na miejscowość Goręczyno – Somonino.

 Nieprzyjaciel przez cały dzień silne zwyżki lotnicze w przelocie oraz rozpoznania na całym przedpolu.

                                                           Dnia 3 września 1939

 O godz. 9.00 otrzymałem rozkaz od dowódcy baonu, by osobiście i jak najszybciej załadować na autobusy 1 pluton strzelców + 1 ckm. Wyjechać z zadaniem: zamknąć przejście na jez. Raduńskim (około 25 km na płd zach od miejscowości Kartuzy). W drodze między Kartuzami a  Ręboszewem spotkałem wycofującą się Straż Graniczną z Sulęczyna, od której dowiedziałem się, że nieprzyjaciel zajął Sulęczyno i posuwa się w szybkim tempie na Kartuzy. Wycofujących skierowuję do Kartuz, a sam przyspieszam jazdę do zamknięcia nakazanego przejścia. Po zamknięciu przejścia (zajęciu stanowisk) oddziały rozpoznawcze nieprzyjaciela zostały zatrzymane. Po dłuższej obserwacji stwierdziłem, że nieprzyjaciel nie kieruje się na Kartuzy,  a przesuwał swoje siły na południe w kierunku Kościerzyny, o czym natychmiast złożyłem meldunek dowódcy baonu, który bez zwłoki mój meldunek przedłożył telefoniczne  do dowództwa Obrony Wybrzeża w Gdyni.

  Około godz. 14.00 otrzymałem rozkaz od dowódcy baonu, by pozostawić pluton na stanowiskach (pod dowództwem dowódcy plutonu) a samemu wrócić do dowództwa baonu. Po przybyciu tam, dowódcy baonu zapoznali mnie z  następującą sytuacją:

na północy (z mjr. Zauchą), na południu: (z baonem ON Kościerzyna) od kilku godzin nie ma. Natomiast z dowództwem Wybrzeża mam telefoniczną. W tej sytuacji dowódca baonu nakazał odtworzyć odwód przez ściągnięcie choć dwóch plutonów kompanii odwodowej                     z powrotem na Wzgórze Wolności, a porządek       w Kartuzach i zamknięcie przejścia na jez. Raduńskim zastąpić oddziałami Straży Granicznej. Na noc pluton III ze stacji kolejowej Somonino ściągnąć na południowy skraj lasu Kartuzy.

                                                           Dnia 4 września 1939

 Około godz. 8.00 od dowódcy baonu otrzymałem następujący rozkaz:

wysłać 1 pluton + 1 ckm do Ręboszewa z zadaniem: zamknięcie tego kierunku (płd zach), a samemu  z ostatnim plutonem + 1 ckm obsadzić południowy skraj lasu Kartuzy i zamknąć kierunek  Kartuzy – Somonino i objąć pod swoje rozkazy będący  już tam III pluton. Po przybyciu na stanowisko otrzymałem ogień artylerii nieprzyjaciela z rejonu Wieżyca i około godz. 10.00 wyszło natarcie nieprzyjaciela z rejonu Somonino w dolinę rzeki Radunia,  w sile jednego baonu, później drugiego baonu na kierunku Somonino – Kiełpino. Jednocześnie oddział cyklistów nieprzyjaciela (w sile 1 plutonu) pokazał się na drodze (zachodni skraj Goręczyna) w kierunku lasu Kartuzy. Słychać silną walkę w kierunku Ręboszewa.

  W tej sytuacji skierowałem 1 drużynę + 1 ckm do  Kiełpina i rozkazałem dowódcy drużyny, by natychmiast po zajęciu stanowiska otworzył silny ogień i powstrzymał posuwającego się nieprzyjaciela w Kiełpinie. Do dowódcy baonu wysłałem meldunek o sytuacji i z powrotem o natychmiastowe wysłanie posiadanego plutonu cyklistów na posuwającego się oddziału cyklistów nieprzyjaciela i skierowaniu choćby jakiegoś plutonu do Kiełpina, gdyż na tym kierunku nieprzyjaciel ma najkrótszą odległość do uchwycenia lasu Kartuzy. Nieprzyjaciel po przekroczeniu rzeki Raduni zatrzymał swoje posuwanie się i okopuje się, podciąga swoje ckm i moździerze. Ogień artyleryjski trwa na miejscowość Kiełpino i południowy skraj lasu Kartuzy. Dowódca baonu nie mający żadnego odwrotu, wysłał jednak swój pluton cyklistów na zachód na miejscowość Goręczyno. Jedną drużynę z 2 kompanii kieruje na Kiełpino, a pluton 3 kompanii z Dzierżążna wycofuje do Kartuz. Około godz. 13.00 otrzymuje meldunek od dowódcy II plutonu z Ręboszewa, że nieprzyjaciel wdarł się do Ręboszewa, a pluton się cofa w walce po szosie Ręboszewo – Kartuzy.  Nakazuję dowódcy II plutonu, by się oderwał od nieprzyjaciela i zajął stanowiska przy pierwszych zabudowaniach (płd zach) Kartuz i umożliwił wycofanie się  III plutonu będącemu w walce z nieprzyjacielem na płd skraju lasu Kartuzy, który po przejściu  lasu zajmie stanowiska  przy południowych zabudowaniach Kartuz.

 Około godz. 13.00 nieprzyjaciel wznowił swoje natarcie  od południa prawym swoim skrzydłem i przez Kiełpino wdarł się do lasu Kartuzy, odcinając manewrujący już pluton 3 korpusu z Dzierzążna (dowódca plutonu ciężko ranny, a z całego plutonu przedarło się przez lasy tylko 2 strzelców).

  Plutony II i III prowadziły zaciętą walkę w południowych  i płd zach zabudowaniach Kartuz. Pluton I skierowuje skrajem lasu wzdłuż toru kolejowego przez stacje kolejową Kartuzy, do drogi Kartuzy – Grzybno, by tam zająć stanowiska i umożliwić  wycofanie się  plutonom II  i III na Grzybno. W mieście Kartuzach  rozpoczyna się strzelanina (tyły walczących plutonów) nakazuję więc plut. III wycofać się z terenu kol., a pluton II przez rynek  w kierunku drogi do Grzybna. Pluton II  dobiegając do rynku, otrzymuje ogień z okien najbliższych domów, padają ranni żołnierze. Ja w wąskiej uliczce zostaję osaczony przez kilkunastu młodych cywilów, którzy           z odległości 10- 15 kroków strzelają do mnie z pistoletów. Są jednak tak zdenerwowani, że  w pewnym momencie  przerywają ogień i pozwalają mi wsiąść do czekającego na mnie samochodu i odjechać. Około godz. 16.30 cała kompania zebrała się na wzgórzu płc w Grzybnie przy drodze na Szarłatę. Po wycofaniu się 2 i 3 kompanii dowódca baonu nakazał zbiórkę w Szarłacie.

 Straty kompanii, kilku zabitych, kilkunastu rannych i kilkunastu zaginionych – razem około 50 ludzi. Stan moralny b. dobry. Wyżywienie b. dobre. Około godz. 19.00 cały baon zbiera się w Szarłacie i dowódca baonu wydał rozkaz do marszu ubezpieczonego w kierunku Wejherowa.

   Ugrupowanie baonu do marszu:

   1. dowódca straży przedniej kpt. Roman Wasilewski

skład: 1 kompania + 1 pluton ckm + 1 pluton cyklistów Straży Granicznej.

Zadanie:  przejść jak najszybciej (pod osłoną nocy) Szarłata – Kamień do lasu wejherowskiego, tam zatrzymać  się, wydać śniadanie, a po nawiązaniu łączności z dowództwem Obrony Wybrzeża, dalszy marsz na Wejherowo. (ubezpieczenie boczne plutony cyklistów Straży Granicznej).

   2. Kolumna główna: 2 kompania – tabor, 3 kompania

Położenie:

   a)  własne: baon bez łączności z dowództwem Wybrzeża i z sąsiadami stacja  radiowa nie działa. Jedyna droga na Gdynię (wolna) jest Szarłata – Kamień- (w miejscowości Kamien ma być I Baon Gdyński)

   b) nieprzyjaciela: Jest on w dużej przewadze, Kartuzy zostały zajęte przez  oddziały dywizji  gen. Tiedemana,  a szosy na Gdynię odcięte przez Oddziały Gdańskie.

   O godz. 20.00 baon rozpoczyna marsz.

   Pluton cykl. jako rozpoznanie przed  szpicą z zadaniem: dotrzeć do m. Kamień. Zameldować dowódcy I Gdyńskiego baonu (mjr. Zaucha) o marszu kartuskiego baonu, tam zaczekać, do nadejścia straży przedniej (meldunek na oś marszu). W czasie marszu,  tuż przed jeziorem Kamień idąc za szpicą zauważyłem, że szpica skręciła z drogi w lewo. Natychmiast wysłałem gońca do dowódcy szpicy z rozkazem zatrzymania się.  Po podjęciu  do dowódcy szpicy i zapytaniu go dlaczego zmienił kierunek marszu, tenże odpowiedział mi, że tu skierował go cyklista i przed nim  w odległości 200 m leży cały pluton cykl. (rozpoznawczy). Nakazałem dowódcy  szpicy natychmiast wycofać się z powrotem na oś marszu i zatrzymać się  aż do mojego przyjścia. Sam udałem się do plut. cykl. (rozpoznawczego) i na moje zapytanie, dlaczego zmienił oś marszu, dowódca plutonu odpowiedział mi, że na naszej drodze spotkał kolejarza, który z płaczem  prosił go, by nie jechał na Kamień bo tam są już Niemcy, a skręcił na Szemud. Nie chcąc tracić czasu (na odnalezienie tego kolejarza) nakazałem dowódcy plutonu  cykl. wrócić na oś marszu, dojechać do miejscowości Kamień, odnaleźć mjr. Zaucha i po zameldowaniu się (przysłać mi meldunek). Ja ze strażą przednią na drodze ( przy jeziorze będę czekać). Po pół godz. oczekiwania przyjechał cyklista i zameldował mi, że w Kamieniu nie ma żadnego wojska. Na podstawie tego meldunku i po porozumieniu się z dowódcą baonu, wydałem rozkaz dowódcy plutonu cykl., by natychmiast ruszył przez Kamień- drogą na las Kamień – Wejherowo.

     

                                                           Dnia 5 września 1939

  Około godz. 3.00 straż przednia dochodzi do m. Kamień- szpica na drodze m. Kamień – las Kamień, a pluton cyklistów 100 m przed lasem Kamień. Z lasu rozpoczyna się silny ogień ckm i kb (zarys linii obronnej). Najdokuczliwszy był ogień boczny ckm zza jeziora Kamień na oś marszu i wzdłuż szosy Szemud – Kamień

Po zajęciu stanowiska przez szpicę podciągnąłem resztę kompanii – nakazując okopanie się. W tej sytuacji wysłałem meldunek do dowódcy baonu z wnioskiem o podciągnięcie 2 kompanii na moje prawe skrzydło i wspólnie uderzyć na las. Goniec wysłany z meldunkiem nie wraca wysyłam drugiego - nie wraca. Walka ogniowa trwa. Wysuwam się naprzód i stwierdzam, że pociski z ckm strzelających z prawego skraju lasu są skierowane na Kielno, gdzie jest nieprzyjaciel, domyślam się więc, że w lesie są oddziały własne i nakazuję przerwać ogień. Wysłane patrole stwierdzają, że rzeczywiście skraj lasu obsadza I Baon Gdyński. Na moje zapytanie jednego z oficerów z obsady lasu, dlaczego otworzył ogień wiedząc, że na przedpolu jest jeszcze kartuski baon, tenże mi odpowiedział, „My mamy wiadomość, że kartuski baon już od 3 dni jest w Gdyni, a na naszym przedpolu własnych oddziałów nie ma. Po tym przykrym incydencie baon przechodzi do folwarku Bieńkowice.

Straty: 2 strzelców b. ciężko rannych.

Stan moralny – przygnębienie (żołnierze pochodzili z rejonu  Kartuz, które już opuścili).

Stan fizyczny – przemęczenie.

  O godz. 16.00 przyjechał do baonu (fol. Bienkowice) dowódca Wybrzeża płk Dąbek i zarządza odprawę wszystkich oficerów. Baon obejmuje mjr. Hochfeld,           a dotychczasowy dowódca baonu odchodzi do organizowania pozycji obronnej Piła – Łężyce.

  O godz. 23.00 baon wychodzi na pozycję i obejmuje odcinek  Kamień – Szemud – Grzebieniec.

  Ugrupowanie baonu: odcinek Kamień 3 kompania,  odcinek Grzebieniec – 2 kompania, odwód - 1 kompania Miejsce postoju - przy jeziorku w lesie Kamień.

                                                           Dnia 6 września 1939

  Walki  na odcinku Kamień – Szemud. 

                                                           Dnia 7 września 1939

 O godz. 18.00 otrzymuję rozkaz od dowódcy baonu: przejście z 1 kompanią na lewy odcinek 3 kompanii (Kamień) i o godz. 19.30 uderzyć wzdłuż lewej strony szosy Szemud – Kamień i zająć pojedyncze domki (które obsadzał nieprzyjaciel), odciągnąć na siebie ogień i uwagę nieprzyjaciela. W tym czasie płk. Dąbek osobiście podciąga baon kpt. Wierzbowskiego (autobusami)             z Gdyni. Baon ten przejdzie za jezioro Kamień – skąd przeprowadzi natarcie na Kielno. O godz. 20.30 po godzinnej walce 1 komp. nakazane przedmioty zdobywa lecz baon się spóźnia i natarcie na Kielno nie wychodzi. Nieprzyjaciel po silnym przygotowaniu artyleryjskim, przeciwnatarciem 1 kompanię z zajętych domków wyrzuca. O godz. 22.00 otrzymałem rozkaz już od płk Dąbka, by po raz drugi uderzyć i poprzednio nakazane domki zająć, gdyż baon już został podwieziony z Gdyni i wychodzi na postawę wyjściową. Po krótkiej walce 1 kompania znów nakazane domki zajmuje. Natarcie baonu jednak nie wychodzi. Nieprzyjaciel powtarza ogień artyleryjski i przeciwnatarciem odrzuca komp. i sam naciera na odcinek 3 kompanii, gdzie jednak zostaje zatrzymany. Dopiero rano dnia 8.IX.39 kpt. Wierzbowski rozpoczął natarcie bez powodzenia, ponosząc duże straty   i sam zginął z adiutantem.

Straty 1 komp. 2 zabitych, 6 rannych

Stan moralny: przygnębienie (przewaga nieprzyjaciela, brak własnej artylerii)

Stan fizyczny – przemęczenie (brak snu)

                                                           Dnia 8 września 1939

O godz. 9.00 na skutek nocnego podsunięcia się nieprzyjaciela pod pozycje prawego skrzydła odcinka 3 kompanii (na wprost Szemuda) i zadawaniu 3 kompanii ciężkich strat otrzymałem rozkaz od dowódcy baonu: oczyścić przedpole, aż do miejscowości Szemud.

Po przejściu z miejsca postoju odwodu na odcinek 3 kompanii i po zorientowaniu się w sytuacji – o godz. 22.15 rozpocząłem natarcie. Po krótkim pierwszym skoku – plutony czołowe otrzymały bardzo silny ogień z pola, drzew i nieprzyjaciel zaczął się szybko wycofywać – plutony prą naprzód. Z Szemuda odzywają się  ckm – ogień się wzmaga.  Prawoskrzydłowy plut. II podbiega pod Szemud i tam zostaje zatrzymany silnym ogniem – pada ciężko ranny dowódca plutonu  ppor. Zbigniew Troskolański (b. dzielny).

 Lewoskrzydłowy pluton III - dowódca ppor. Henryk Szałkowski melduje, że większy oddział nieprzyjaciela zachodzi (krzakami) na jego lewe skrzydło. Na linii  Szemud nieprzyjaciel silnie okopany plutony już dalej posunąć się nie mogą. Dałem rozkaz do pojedynczego wycofywania się. Nieprzyjaciel mając bliższą i na wyniosłych punktach obserwację (wieża kościelna i na drzewach) ogniem broni artylerii  wprost ziął, zadając wycofującym się plutonom ciężkie straty. Przedpole zostało jednak oczyszczone i natarcie nieprzyjaciela na tym odcinku zostało zaniechane.

  Straty w komp.: 4 zabitych, 10 rannych (w tym ppor. Troskolański) i około 15 zaginionych.

 Stan moralny: przygnębienie (słabość wobec nieprzyjaciela)

Stan fizyczny: przemęczenie (brak snu)

                                                     Dnia 9 września 1939

  Dowódca baonu licząc się z natarciem nieprzyjaciela z nastaniem zmroku, o godz. 16.00 nakazał mi przejść z 1 kompanią z miejsca postoju odwodu do okopów i objąć odcinek Szemud. Na przedpolu wzmożony ruch patroli nieprzyjaciela. O godz. 23.00 usłyszałem nagłą i silną walkę na swoich tyłach w kierunku folwarku Bienkowice (miejsce postoju taboru baonu).

                                                           Dnia 10 września 1939

  O godz. 1. 00 otrzymałem pisemny rozkaz od dowódcy baonu mjr. Hochfelda: wycofać się natychmiast wraz z 3 kompanią na miejscowość Piekiełka, gdzie miałem otrzymać dalszy rozkaz. W marszu na Piekiełka dowiedziałem się, że nieprzyjaciel w sile jednej kompanii lasami przeszedł do folwarku Bienkowice i rozbił cały tabor baonu płk. Dąbkowi, który w tym czasie tam był i udało  mu się uciec.  Jedna z kompanii gdyńskiego baonu będąc blisko folwarku Bienkowice, uderzyła na komp. nieprzyjaciela i zadała jej ciężkie straty, zabijając dowódcę i odbiła samochód płk. Dąbka. Po przymarszu do Piekiełka i krótkim odpoczynku – baon zajął odcinek Reszki – Piła – Łężyce. Ugrupowanie baonu  Reszki – 2 kompanii Piła – 3 kompania, Łężyce – 1 kompania (wzmocnienie 2 plutonami Straży Granicznej).

                                                           Dnia 11 września 1939

  Od rana rozpoznanie pozycji Łężyce przez lotnictwo i ogień artylerii nieprzyjaciela. Dowódca baonu telefonicznie zawiadomił mnie o spodziewanym natarciu nieprzyjaciela, że za mną km na wschód od m. Łeżyce (przy dróżce polnej) został podciągnięty z Gdyni 1 Baon do mojej dyspozycji, do którego mam natychmiast wysłać gońca i wydać mu odpowiednie rozkazy. Wysłany przeze mnie cyklista wymienionego baonu nie znalazł, wobec czego wysłałem oficera, który również wrócił meldując mi, że baonu nie ma. Około godz. 11.oo wyszło silne natarcie nieprzyjaciela, któremu udało się wedrzeć  bardzo krótkim skokiem z lasu do zabudowań folwarcznych i ogrodów (lewe skrzydło odcinka). Powstrzymałem cofający się pluton Straży Granicznej, a ppor. Zbigniewowi Szczęsnemu nakazałem zmianę stanowiska 1 ckm i ogniem powstrzymywać wdzierającego się nieprzyjaciela. Ppor. Szczęsny po zmianie stanowiska osobiście otworzył ogień, a w czasie jego prowadzenia został zabity.

  Nakazałem wycofanie się na skraj lasu Demptowo i zajęcie stanowisk. Tu przyszła reszta baonu i dowódca baonu nakazał mi trzymać skraj lasu, a w 15 min. po przejściu baonu wycofać się jako straż tylna na Grabówek.  O godz. 22.00 dowódca baonu przeprowadził wypad z Grabówka na Łężyce – wypad się nie udaje i baon wraca na kwatery w Grabówku.

Straty dość duże w całym baonie.

Stan moralny – zły (zupełny brak wsparcia własnej artyterii)

Stan fizyczny – zły (kompletne przemęczenie)

                                                           Dnia 12 września 1939

 Rano po kilku zaledwie godzinnym odpoczynku na zupełnie niewygodnych kwaterach – alarm baonu  zbiórka, załadowanie na autobusy i wyjazd w kierunku Rumii. W drodze silny nalot lotniczy z kilkudziesięciu metrowej wysokości baon już bombardowany. Baon się spieszył i doszedł marszem pod Rumię. Dowódca baonu otrzymuje od ppłk. Sałatkowskiego następujący rozkaz: nieprzyjaciel z Rumii w popłochu ucieka, baon bez zajmowania postawy wyjściowej, sięga uciekającego nieprzyjaciela. Dowódca baonu jakby nie wierzył w ucieczkę nieprzyjaciela z Rumii i wydał spokojnie swój rozkaz: baon naciera na miejscowość Rumię. Kompania trzecia wzdłuż szosy Gdynia – Rumia, kompania 1 z folwarku Janowo – Rumia (wieża kościelna) dowódca 1 kompanii po zajęciu postawy wyjściowej folwarku Janowo (gotowość sumiennie meldować), kompania 2 jako odwód za kompanię 3, w prawo od kompanii 1 naciera baon ochotniczy, a w lewo od kompanii 3 naciera baon ppłk. Szpunara. Na zapytanie dowódcy baonu ppłk. dypl. Sałatkowskiego, czy będzie wsparcie artylerii. tenże odpowiada, że cała artyleria jest już gotowa do wsparcia. Baon ruszył do natarcia i wyszedł na równinę przywitany od razu bardzo silnym ogniem artyleryjskim nieprzyjaciela. Pada dużo rannych, własnej artylerii nie słychać. Kompania przechodzi przez nawałę ognia artyleryjskiego nieprzyjaciela i dostała się pod boczne ognie ckm. Kompania 1 wdziera się do zabudowań miejscowości Rumii – walka w zabudowaniach. Natarcie sąsiadów na Rumię nie wyszło. Nieprzyjaciel przeciwuderzył jednym baonem i odrzucił już z zabudowań 1 kompanię. Artyleria nieprzyjaciela kładła zapory ogniowe na otwartą przestrzeń między miejscowością Rumia a folwarkiem Janowo – jedyną drogę cofania się 1 kompanii. Baon kartuski w natarciu na miejscowość Rumię poniósł dotkliwe straty, gdyż  baon ochotniczy, który miał nacierać na prawym skrzydle, jeszcze przed wyruszeniem do natarcia cały się rozpłynął, a baon ppłk. Szpunara dowodzony przez kpt. Pochwałowskiego został rozbity przez nieprzyjaciela na pozycji wyjściowej. Tak, że nieprzyjaciel całą swą siłę ogniową skierował tylko na baon kartuski.

   Około godz. 22 otrzymałem rozkaz od ppłk. dypl. Sałatkowskiego: obsadzić 1 kompanią miejscowość Demptowo i przepuścić wycofujące się oddziały                  z przedpola na Kępę Oksywską.

                                               Dnia 13 września 1939 r.

 Ok. godz. 9 na rozkaz ppłk. dypl. Sałatkowskiego kompania opuszcza miejscowość Demptowo i przechodzi na odcinek baonu – Obłuże Stare.

  

                                               Dnia 14 września 1939 r.

Odcinek baonu – Obłuże Stare.

                                               Dnia 15 września 1939 r.

 O godz. 20 przejście baonu do Młyna Kaina, skąd baon wyruszył na wypad Kosakowo – Kazimierz. Pod miejscowością Kosakowo baon w kolumnie dostaje sie pod celny i silny ogień artyleryjski nieprzyjaciela, ponosząc ciężkie straty i wypad sie nie udaje. Dostaje się do niewoli ranny kpt. Marian Mordawski.

  

                                               Dnia 16 września 1939 r.

Baon przechodzi do lasu Suchy Dwór pod rozkazy ppłk. Stanisława Brodowskiego – dowódcy morskiej brygady ON. Dowódca baonu mjr. Hochfeld, dowódca 2 kompanii kpt. Michał Pikuła i dowódca 3 kompanii kpt. Stanisław Grajski poszli na odprawę do dowódcy brygady, a ja z rozkazami dowódcy baonu zostałem w lesie przy baonie. Nieprzyjaciel otworzył ogień artyleryjski i pierwsze pociski raniły ciężko jednego oficera Straży Granicznej      i zabiły dwóch pionierów. Jednocześnie przyszedł nalot i bombardowanie Suchego Dworu, pałacu, w którym odbywała się odprawa. W pałacu byli ranni: mjr. Szymansiewicz, mjr. Hochfeld, kpt. Pikuła i kpt. Grajski. Ppłk. Brodowski osobiście przybył do lasu i wydał mi rozkaz objęcia baonu i zajęcia linii obronnej Suchy Dwór – Młyn Kaina.

                                               Dnia 17 września 1939 r.

  Walki Suchy Dwór – Młyn Kaina.

                                               Dnia 18 września 1939 r.

O godz. 20 otrzymałem rozkaz od płk. Dąbka: przejść w rejon Obłuże Stare – skąd uderzyć na miejscowość Pogórze, tam zająć stanowiska i odciąć nieprzyjaciela wycofującego się z Młyna Kaina, na który uderzał ppłk. Szpunar. z lewego skrzydła, na które uderzał ppłk. Brodowski. Nieprzyjaciel jest tak silny, że wszystkie natarcia nie miały powodzenia, a ppłk. Brodowski został ciężko ranny.

                                               Dnia 19 września 1939

  Baon na stanowisku Obłuże Stare. Od świtu ogień artyleryjski z lądu i morza. Naloty lotnicze bez przerwy. Ciężko ranni proszą o pomoc. Wreszcie nieprzyjaciel rozpoczął natarcie. Mimo ognia nieprzyjaciel wdziera się do stanowisk. Siła ognia maleje. Dowódca Obrony Wybrzeża odebrał sobie życie. Walka się skończyła.

   Stan baonu 160 ludzi – zupełnie przemęczonych i dogłębnie przygnębionych. (przed walkami baon liczył prawie 1000 ludzi) – Stan oficerów 4 (1 kpt. st. sł., 1 por. rez. i 2 ppor. rez.). Decyzje zakończenia walki podjął po śmierci płk. Dąbka jako najstarszy ppłk Ignacy Szpunar.

Część trzecia  Uwagi końcowe

    Źródło:

   Polish Institute and Sikorski Museum London,

Archives Ref. No Mar. A. II. 7/3 i., SR 17909, f. 1 – 11.

  ANEKS NR 2

 LEK. WET. BERNARD NOWAK

   Wschodził świt pięknego, słonecznego, choć jeszcze chłodnego poranka czerwcowego 1945 r.. Na wygodnej dość szerokiej ławce w hallu pogrążonego w  ciemnościach Dworca Somonińskiego spędzaliśmy w komplecie rodzinnym ostatnią naszą noc tułaczą.

   Po sześcioletnim wygnaniu, objuczeni tłumoczkami, z resztkami ocalałego w ciężkiej zawierusze wojennej dobytku, z żoną i dwojgiem kilkuletnich dzieci wracaliśmy szczęśliwi i radośni do swych pieleszy domowych. Nie pamiętały dzieci domu rodzinnego, opuszczonego w 1939 roku, ale słyszały już dużo o pięknej Szwajcarii Kaszubskiej, tak barwnie im nieraz w tęsknocie opisywanej. Jak szczeniaki po przespaniu rozbawione, w śmieszny sposób ze sobą baraszkujące, tak i moje pociechy rozbrykały się w niesamowity sposób, skacząc sobie do oczu, z radości, że za chwilę zobaczą już Kartuzy i Szwajcarię Kaszubską… i morze polskie… i statki z białoczerwoną banderą na srebrnej wodzie, bo przecież tylko taką wodę ma Polskie Morze. Pokręciło im się w dziecinnych główkach. Poplątały te wszystkie cudowne opowieści i czarowne bajki o pięknych Kartuzach, o polskim morzu i o tej wytęsknionej Szwajcarii Kaszubskiej, których tyle się na swym wysiedleniu nasłuchały. Wszystko to mieściło się teraz w jednym cudownym punkcie, zwanym Kartuzami. Ta radość i ciekawość bliskiego już ujrzenia tych wyimaginowanych cudów, wieńczyła w wesołych szczebiotach i podskokach ostatni etap naszej długiej, a ich egzotycznej podróży.

   I oto Kartuzy, oto ziemia wymarzona !

   Niewyspani, znużeni uciążliwą podróżą, złożyliśmy toboły w gościnnym domu przedwojennych przyjaciół, w przytulnym, czasowo nam użyczonym pokoju.

   Uff ! Nareszcie ! Nareszcie po pełnej niebezpieczeństw i strachu poniewierce, skończyła się wieloletnia Odyseja. Do przeszłości należy już ta długa, prawie sześcioletnia noc grozy i zniszczenia. Jak pies bezpański, ścigany i poniewierany, tułał się człowiek, nie mogąc znaleźć bezpiecznego, spokojnego azylu często choćby tylko dla spokojnego schronienia i spoczynku w nocy. Nareszcie ! wylądował już człowiek na swoim spokojnym zagonie. Choć zmęczony uciążliwą podróżą, wybiegłem pospiesznie na miasto… do  biura… . Zameldować przecież trzeba staroście i kolegom biurowym swój szczęśliwy powrót, zapowiedziany przy pożegnaniu w 1939 roku. Odchodząc na front obiecałem im przecież buńczucznie powrót po wojnie zwycięskiej.

   Piękne jakoś dziś Kartuzy, piękniejsze niż owego ponurego, zimowego dnia marcowego, kiedy to prawie za oswobadzającą je armią, wkroczyłem w jego zaśnieżone ulice. Wydają mi się piękniejsze nawet niż przed wojną. Domy jakby śmieją się w słonecznej poświacie, ogródki uporządkowane kąpią się w świeżej zieleni, balkony ukwiecone, ulice jakby wymyte, lśnią gładkością jezdni i równych chodników. A ten typowo małomiasteczkowy rynek kartuski ze stacją benzynową na środku, wybrukowany „kocimi łbami” jakże się zmienił ! Dziś ładną równoboczną kostką wyłożony, chełpi się swą szatą i obliczem wielkomiejskim. I ludzi już sporo kręci się po ulicach, nie tak wymarłych, jak niedawno w pierwszym powojennym marcu.

   W radosnym nastroju, śmiejąc się pod nosem jakby w alkoholowym podnieceniu, kroczę beztrosko po ruchliwych ulicach, ściskając się co chwilę serdecznie ze spotkanymi znajomkami. Nie wszystkich sobie już przypominam, lecz starzy Kartezjanie, szczególnie chłopi, poznają mnie. Bezwiednie rzucają się na szyję i cieszą się ze spotkania. Wszak tyle niedziel spędziliśmy przed wojną na szkoleniowych zebraniach, w dobrze pracujących Kółkach Rolniczych.

   Zachodzę wreszcie i do Starostwa, oglądam opuszczone w sierpniu 1939 roku swoje biuro i biura inne, tak dobrze mi znane. Szukam znajomych. Niestety, same obce twarze. Nie ma więc Zaborowskiego, Kierownika Kancelarii. Nie ma służbistego lecz bardzo zacnego K-ka Ref. Wojsk. Renachowskiego, nie ma dobrodusznego Ćwiklińskiego, nie ma skaczącego zawsze jak sprężyna Drążkowskiego i obu stale uśmiechniętych braci Waleszkowskich. Tylko cienie ich snują się po rozległych, lecz jakże teraz smutnych pokojach. Prochy ich spoczywają w lasach podkartuskich Kalisk i Piaśnicy Wejherowskiej i w kominie Stutthofu.

   To sprawka naszego „kolegi” biurowego Luftmanna. Skromny ten niepozorny, nie budzący żadnych podejrzeń urzędniczyna, przybyły w 1937 roku bodaj ze Starostwa Wejherowskiego, przydzielony jako pomocnik referenta do Ref. Wojsk. Starostwa, okazał się przy wkroczeniu Niemców do Kartuz agentem Gestapo. Wyjaśniła się zagadka tajemniczych druków tablic, które ustawione zostały którejś nocy sierpniowej 1939 roku na naszych biurkach w Starostwie z enigmatycznym „A d m i n i s t r o w a ć – to przewidywać”. Nikt z nas wówczas nie wiedział, co to ma znaczyć, jak również nie mogliśmy dociec, kto to ustawił. A jak się okazało było to złowieszcze Mane ! Tekel ! Farec ! – zapowiedź zagłady. Dopiero teraz jasnym stał się dla mnie cel podejrzanych wizyt tajemniczej pani w czerni, odwiedzającej go od czasu do czasu, przed którą jako przed rzekomo szantażującą go kochanką, czy też ze względu na jej podeszły wiek, ze wstydu się ukrywał.

   Za jego to sprawą w bestialski sposób pomordowani zostali ludzie, jego koledzy biurowi, ba jego bezpośredni przełożony, za to tylko, że śmieli pracować w polskiej administracji państwowej w „Niemieckim Korytarzu”.

   Mobilizacja – to straszne słowo ! Jest w nim coś ze zgrozy, pożogi i śmierci. Dla mnie była ona jednak zbawienna. Ocaliła mi życie jak wielu innym szczęśliwcom, których wojna nie złapała w urzędzie czy nawet w Kartuzach. Nie udało się Niemcom odfajkować mojego nazwiska na przywiezionej ze sobą liście 37 proskrybowanych do rozstrzału, choć miałem na niej wcale wysoką lokatę. Dowiedziałem się o tym po szczęśliwym powrocie, a czego domyślałem się w czasie okupacji z zagadkowych dopytywań się o moją osobę. Tylko na 24 obywateli z 37 proskrybowanych udało im się wyrok wykonać.

   Smutne te rozważania, jak i pierwszą radość ze szczęśliwego powrotu na ojczyste zagony, rychło zgasiła szara rzeczywistość. Nie czas bowiem rozmyślać, cieszyć się i smucić. Czas zabrać się na nowo do pracy i to jak najszybciej i możliwie jak najsprawniej. Ojczyzna znowu w potrzebie !

   Po krótkim zameldowaniu się u Starosty Piaseckiego i dość obojętnym przyjęciu, dopiero wieczorem 15. 06. 1945 roku spotkałem się, ze zmęczonym całodzienną pracą swoim poprzednikiem, kol. Zdzisławem Hobrzańskim. On to bowiem, po cudownym ocaleniu poza murami Getta, zgłosiwszy się do pracy w Urzędzie Wojewódzkim Gdańskim, skierowany został do Kartuz na zastępstwo do czasu mego powrotu według uzgodnienia z Dr Mendykiem – Naczelnikiem Wydz. Wet. UW Gd.. W drodze bowiem na swą „macierzystą” placówkę w Kartuzach, zameldowałem się w połowie marca u swego Naczelnika Wydz. Weter. W Urzędzie Wojewódzkim Pomorskim w Toruniu Dr Stefana Jakubowskiego. Byłem wtedy pierwszym jego powiatowym lekarzem, który zgłosił się do pracy. Oczywiście o zwolnieniu mnie do Kartuz, dopiero co wyzwolonych, leżących jeszcze właściwie na linii frontu jak twierdził, nie chciał słuchać, choć ciągnąłem do nich uparcie. Musiałem jednak ustąpić.

   Nie mogłem bowiem odmówić pomocy swemu dotychczasowemu wieloletniemu i cenionemu szefowi w rzeczywiście krytycznej sytuacji administracyjnej. Zdawaliśmy sobie obaj dobrze sprawę, że powiat ten wyłączony zostanie z dotychczasowego województwa pomorskiego i już włączony administracyjnie do nowopowstałego, polskiego już województwa gdańskiego. Po różnych propozycjach i kuszących ofertach, wybrałem Włocławek, jako powiat chyba najbardziej w tym czasie „upośledzony”. Duże to miasto i powiat, zupełnie nie uszkodzone w działaniach wojennych, z dużą rzeźnią, z dużym pogłowiem inwentarza gospodarskiego, nie miało żadnego lekarza weter.. Obowiązki Powiat. Lek. Wet. na powiat włocławski pełnił kol. Rybicki, student IV roku weterynarii, obowiązki zaś organu urzędowego badania zwierząt rzeźnych i mięsa w Rzeźni Miejskiej, oglądacz mięsa. Obsadzenie placówki włocławskiej, zapewnienie opieki weterynaryjnej w tym powiecie, było rzeczywiście pilniejsze i ważniejsze niż w dopiero wyzwolonym powiecie kartuskim. Nie mogłem odmówić. Dobro służby tego wymagało.

   Niestety pobyt mój, umówiony wspólnie na jeden miesiąc, przedłużył się ponad dwa miesiące. Dopiero przybycie kol. Kokochy, skierowanego wreszcie przez Dr Jakubowskiego na tę placówkę w początkach czerwca 1945 roku, wyrwało mnie po wielu przekonywaniach, z bardzo serdecznych objęć i przyjacielskich więzów tamt. prezydenta miasta, bardzo sympatycznego i zapalczywie o swoje miasto walczącego staruszka i umożliwiło powrót do Kartuz. Dr Jakubowski chyba już wybaczył mi tę „ucieczkę”? Jeśli nie, przepraszam Go jeszcze raz jak najmocniej.

   Jak obojętnie i bez specjalnego zainteresowania przyjął mnie w Kartuzach ówczesny starosta Zdzisław Piasecki, tak entuzjastycznie powitał kol. Hobrzański. Jako handlowiec, były przedwojenny przedstawiciel firmy Bayer – Remedia w Warszawie, nie miał żadnego przygotowania do administracji wet. Ani do badania zwierząt rzeźnych i mięsa, ani do terenowej praktyki weterynaryjnej – lecznictwa. I oto niespodzianka powojenna. Taki los wypadł Mu: Łatwiej byłoby mu być księdzem, jak powiedział, niż prowadzić tę placówkę, w dodatku wśród Kaszubów, których mowy ani słowa nie rozumiał.

   Oczekując z dnia na dzień mego zapowiedzianego, a ciągle przez Włocławek opóźnianego powrotu, przywitał mnie z wielka radością. Mierząc siły na zamiary, a raczej na obowiązki, biedny Zdzisio, niczem mitologiczny Atlas – kulę ziemską, dźwigał ciężary różnych obowiązków służbowych, walcząc jak Tytan z trudami i przeciwnościami losu. I muszę przyznać, że radził sobie dobrze.

   Odetchnął z ulgą wielką, kiedy wreszcie się zjawiłem i kiedy nareszcie, jak oświadczył, mógł zdać mi swoją „Władzę”. I nie dziwiłem się. Bo rzeczywiście jak mi przedstawił i co później sam stwierdziłem, sytuacja była ciężka. Ja, który miałem specjalistyczne wyszkolenie w tym kierunku, który miałem już 7 – letnie doświadczenie administracyjne jako Pow. Lek, Wet., który znałem już ten powiat jak własna kieszeń, nie wiedziałem teraz jak sobie poradzić, od czego zacząć. Chaos, ciemności, anarchia !

   Pracuje już Starostwo, jako władza administracyjna powiatu, ale z wyjątkiem poczciwego, dobrodusznego, bardziej miękkiej ręki, wszystko akceptującego V-ce Starosty Andrzeja Filipka, byłego sekretarza gminnego na Lubelszczyźnie, pozostali pracownicy, to ludzie przypadkowi, bez żadnego przygotowania administracyjnego. Każdy administrował na swoim tylko odcinku i według swego „uważania” i „widzi mi się” i swoich norm prawnych. O jakiejś zespołowej administracji, opartej na przepisach prawnych, nie było mowy. Weterynarią nikt się nie interesował ani nawet życiowych, w tej chwili olbrzymich jej zadań, nie rozumiał. Zorganizowane już były inne władze administracji, bezpieczeństwa i porządku publicznego, jak Magistrat m. Kartuzy, Pow. Urząd Bezpieczeństwa, Milicja Obywatelska, Powiat. Urząd Ziemski (PZUZ) jako wyodrębniona jednostka dla administracji rolnej, Wydział Powiatowy jako jednostka samorządowa powiatu i inne.

   Wszędzie jednak z wyjątkiem Wydziału Powiatowego, były takie same kadry, niedoświadczone i niewykwalifikowane, wszędzie ten sam sposób „urzędowania”.

   Powiat kartuski do czasu wprowadzenia w 1955 roku nowego podziału administracyjnego, poza powiatem wejherowskim i gdańskim, w dużej części jednak zatopionym przez Niemców, był powiatem największym na terenie województwa gdańskiego. Obejmując dawne przedwojenne granice administracyjne, teren jego wrzynał się głęboko w obecne powiaty bytowski, kościerski, wejherowski, podchodząc niemal pod bramy Kościerzyny (Skorzewo, Gostomie, Cząstkowo), Bytowa (Jamno i Sieczno) i Trójmiasta (Tuchomek, Warzonko, Owczarnia). W kształcie grubego i długiego „balleronu”. Ciągnie się po przekątnej na blisko 100 km długości i 40 km szerokości. Ze względu na skąpą sieć dróg komunikacyjnych oraz piaszczysty, częściowo pagórkowaty teren, był zawsze obszarem trudnym do obsługi. Ludność w około 75 % rolnicza. Mały rys historyczny pozwoli nam zorientować się z grubsza w przemianach powiatu, jakie w nim zaszły. A zmiany zaszły tu poważne. Do 1939 roku poza 20 kilku większymi posiadłościami obszarniczymi należącymi w większości do zasiedziałych tu butnych junkrów pruskich, większość stanowili rolnicy mało i średniorolni. Podstawą ich gospodarki była hodowla świń i gęsi, a w rejonach Stężycy, Sulęczyna i Parchowa ponadto hodowla owiec, zaś w rejonach Żukowa i Banina – hodowla bydła. Wymienione rejony hodowlane osiągnęły już stosunkowo wysoki poziom rozwojowy. Szczególnie rozwinęła się dzięki niezmordowanej pracy mego niezapomnianego przyjaciela czasów przedwojennej współpracy Dra Stanisława Jełowickiego, dawn. Instruktora Pom. Izby Roln., obecnie cenionego prof. WSR w Krakowie (1970 r. – przyp. N.M.), hodowła okazałej owcy pomorskiej. A gęś pomorsko-kaszubska znana była i pożądana nie tylko w kraju. Co roku wiele tysięcy sztuk eksportowało się za granicę, przeważnie do Niemiec, nie licząc ok. 10 tys. sztuk sprzedawanych corocznie w byłym WM Gdańsku i na rynkach Gdyni, Kartuz i Kościerzyny. W Kościerzynie czynna była rzeźnia gęsi, która dokonywała uboju znacznych ilości białej gęsi kaszubskiej dla celów futrzarskich (ściągano skórę z pierzem i puchem na eksport, a mięso sprzedawano jako produkt odpadowy po niskich cenach na miejscu i w miastach okolicznych).

   Wysokomleczne, rasowe bydło nizinne, czarno-białe, stale ulepszano wysokowartościowymi reproduktorami z importu, bogaciło nie tylko tutejszych magnatów ziemskich, ale także rolników całego rejonu banińsko-żukowskiego.

   Głównym rynkiem zbytu produktów rolnych i gospodarskich (ziemniaki, nabiał, drób, mięso w różnej postaci, trzoda chlewna itp.) było dawne WN Gdańsk, rynek ze względu na korzystne dla nas różnice walutowe, bardziej od krajowego opłacalny oraz dynamicznie rozwijająca się Gdynia.

   Ten wysoki poziom handlowy powiatu oparty w dużej mierze na eksporcie, znalazł również odbicie w różnych urządzeniach, bazach handlowych i przetwórczych. Było więc w powiecie – prócz Rzeźni Miejskiej w Kartuzach, na owe czasy nowoczesnej (wybud. w 1912 r. według najlepszych ówczesnych wzorów), stojącej na wysokim poziomie sanitarnym, ponadto 36 rzeźni prywatnych rozmieszczonych po większych wsiach, produkujących głównie dla WM Gdańska oraz dla Gdyni nie posiadającej jeszcze własnej rzeźni. Ponadto 9 targowisk lepiej lub gorzej urządzonych z regularnymi targami zwierząt (Kartuzy, Żukowo, Przodkowo, Chmielno, Sierakowice, Gowidlino, Sulęczyno, Stężyca, Szymbark) 10 ramp załadowczych PKP.

   Opiekę weterynaryjną sprawowało i potrzebne usługi świadczyło 6 lekarzy wet. (Żukowo, Przodkowo, Sierakowice, Sulęczyno, Kartuzy – 2).

   Powiat kartuski, mimo swych złych warunków naturalnych – słaba gleba, niekorzystne dla rolnictwa warunki klimatyczne – był dobrze zagospodarowany. Ludność o wysokim poczuciu odpowiedzialności osobistej, karność i uczciwość oraz wielkim poszanowaniu dla prawa i porządku publicznego.

   Administracja w tak uporządkowanym powiecie nie przedstawiała większych trudności.

   A jak wyglądała sprawa po wyzwoleniu ?  Jak przebiegało oswobodzenie powiatu? Jakie skutki pozostawiła okupacja hitlerowska i jakie przyniosło samo wyzwolenie ?

   Szeroką tyralierą od wschodu, południa i częściowo zachodu w dniu 10 marca 1945 r. wkroczyły na ziemię kartuską odważne bataliony potężnej Armii Radzieckiej. Niczym lotne ważki przynieśli wiadomość o wyzwoleniu do każdej wsi, przysiółka i bezdrożnego wybudowania, nieraz swawolnie i humorystycznie. Nie dla wszystkich była ona jednak radosna. Wielu rozbitków z uciekającej w popłochu armii oraz cywilnych uciekinierów niemieckich i różnego rodzaju przyczepionych do nich maruderów, zatrzymawszy się tu z braku możliwości dalszej ucieczki, drżała w panicznym strachu o swój los. Nie wybredna, nie przebierająca w słowach propaganda hitlerowska, wpajana w ogłupiany naród, wierzący ślepo swemu Führerowi i jego wodzirejom, wydawała teraz swe owoce. Bo kto są ci bolszewicy ? Według ich obrazu o wcale nie jakaś regularna armia, rządząca się międzywojennymi prawami wojennymi, jeno dzicy i krwawi Azjaci. W pijanym rozpasaniu i rozwydrzeniu biją, rabują, gwałcą i mordują niemieckich nadludzi i kulturtregerów. Chowa się więc to całe strwożone bractwo po strychach i piwnicach, w polu, krzakach i lasach i na prędko sklecionych szałasach i niewybrednych kryjówkach, byle by tylko głowę i „boże poszycie” przechować i uratować. A że strach ma wielkie oczy i łatwo przeradza się w panikę, nie zasłużoną poniewierkę odczuwało i ponosiło również wielu „Bogu ducha winnych” Kaszubów, z urzędu „Eindeutschowanych”[30].

   Piszę o tym, bo dzieje te będą miały wpływ na kształtowanie się początkowe mej pracy w powiecie, podobnie zresztą jak poniższy szkic zniszczeń wojennych, stanowi barwne ale rzeczywiste tło, na którym rozwijała się odbudowa rolnictwa i restauracyjna działalność służby weterynaryjnej w tym powiecie.

   Okrutne są dzieje i dzieła wojny, choć los czasem potrafi być łaskawy. Łaskawy okazał się on w 1945 roku dla większości tut. powiatu, ale za to bardzo okrutny dla mieszkańców jego części północnych. Rejon Żukowa i Banina stanowił pierwszą i chyba główną linię obronną dla Gdańska. Wsie Miszewo, Tuchom, Pępowo, Rębiechowo, Czaple, Bysewo i inne leżące w pobliżu tego miasta przeżyły piekło. Ruiny spalonych zabudowań, kikuty drzew przydrożnych i lasów, ściętych śmiercionośnymi pociskami, setki czołgów, samochodów, wozów pancernych i różnego sprzętu wojennego, tysiące zwłok ludzkich zaścielających pola, zryte pociskami świadczyły o zażartych bojach. Ta tragedia przeżytego piekła rzutowała na psychę ocalonych w tym rejonie ludzi. Stracili nie tylko członków rodziny, dom i cały dobytek, stracili wiarę i ochotę do odbudowy, stracili wiarę w sens i celowość życia. A tymczasem za wojskiem wraz z cywilnymi ekipami administracyjnymi i ekipami skierowanymi dla zasiedlania wyzwolonych ziem, ciągnęły jak szakale bandy różnego rodzaju rzezimieszków, złodziei i tzw. oględnie szabrowników. Terroryzując zastraszonych Kaszubów, szantażem i groźbami (niejednokrotnie bronią), wymyślając im od szwabów, fryców i zdrajców Polski itp. wyzwiskami, przeplatanymi ohydnymi, tu wtedy jeszcze nieznanymi wiązankami, wyłudzali lub wręcz rabowali ich mienie. Czelność ich nie miała granic. Bandyci jeszcze po moim przyjeździe do powiatu, umundurowani w jakieś różnie sklecone mundury wojskowe względnie marynarskie, czasem nawet zaopatrzeni w papiery i zezwolenia – oczywiście fałszowane – przyjeżdżały samochodem do wsi i rekwirowały bydło, trzodę chlewna i co popadło, rzekomo dla wojska. Dla ułatwienia sobie rabunku bandyci zajeżdżali nawet wprost do sołtysa i z wielką powagą oraz stanowczością żądali niezwłocznego dostarczenia do oczekującego samochodu określonej ilości bydła. Szły więc pod nóż krowy i jałówki bez względu na wartość hodowlaną czy użyteczną, owce i świnie odbierane chłopom w zależności od stanu ich posiadania. Ohydna ta grabież spowodowała nie tylko straty wartościowego materiału hodowlanego, ale co gorsze spowodowała, że chłopi, posiadacze 3 – 4 krów, oskarżani o kapitalizm dla uniknięcia wynikających z tego zarzutu skutków, sami zaczęli wyrzynać bydło, dażąc do utrzymania 1 a najwyżej 2 sztuk według zalecenia tych „instruktorów”.

   A w Szan. Starostwie nikt nie zainteresował się tym jawnym gwałtem, czy też nie miał odwagi pchać palca między drzwi. A wystarczyło przecież tylko, że zainterweniowałem w Wydziale Aprowizacji Urzędu Wojewódzkiego i Komendzie Wojewódzkiej MO w Gdańsku, by zbrodniczy proceder niebieskich ptaszków przerwany został w stosunkowo krótkim czasie.

   Sterroryzowany człowiek zdolny jest do spełnienia najpodlejszych usług i najbardziej śmiesznych czynów. Czy można się więc dziwić biednym Kaszubom tak ciężko doświadczonym w czasie wojny, wystraszonym i sterroryzowanym – z natury swej niesłychanie zdyscyplinowanym, mającym wielki szacunek dla prawa ?

   W takich oto warunkach objąłem administracyjną służbę weterynaryjną w powiecie. Jak już powiedziałem – chaos, anarchia i ciemności wielkie.

Źródło: Archiwum Muzeum Kaszubskiego im. Franciszka Tredera w Kartuzach, Akta personalne, sygn. 58/16, B. Nowak, A było to w jednym powiecie…, (Wspomnienia lekarza weterynarii w 25 lecie PRL), s. 1 – 10.

ANEKS NR 3

WŁADYSŁAW FORMELA

ur. w 1925 r.

We wrześniu 1939 r. żołnierze polscy bronili mostu w Borucinie między Jeziorem Raduńskim Górnym i Dolnym. Most znajduje się 300 m od mojego domu rodzinnego. Oficerowie polscy kazali nam opuścić naszą posesję, gdyż twierdzili, że w razie obrony mostu znajdujemy się na linii strzału i jesteśmy zagrożeni śmiercią. Wyjechaliśmy z domu i wróciliśmy po 4 dniach. Zanim przyszli Niemcy – wg mnie - Polacy wysadzili most z 2 na 3 września. 

Mój ojciec walczył w pierwszej wojnie światowej w armii niemieckiej. Dobrze znał niemiecki. Był gburem. Mieliśmy 22 hektarowe gospodarstwo rolne. W czasie wojny pod naciskiem Niemców – jak wielu innych - podpisał Niemiecką Listę Narodowościową i otrzymał III grupę – eingedeutscht - zniemczenie.

W konsekwencji, zostałem żołnierzem Wehrmachtu, czego nikt się nie spodziewał. Niemcy brali chłopców do wojska od 17 lat. Gdy ja miałem iść do wojska, dobry  znajomy ojca Niemiec, Tempski poradził nam, abym udawał chorego na ślepą kiszkę. Z tego powodu byłem w szpitalu powiatowym w Kartuzach. Tam miałem operację.

 Mój wyjazd do wojska opóźnił się. Pojechałem  z wojskami drugiego rzutu, na Gwiazdkę, w grudniu 1943 r. i zostałem zaciągnięty do armii niemieckiej, do Monachium. W trakcie przejazdu pociągiem z Kartuz do Wejherowa cała nasza grupa licząca kilkudziesięciu rekrutów, śpiewała polskie piosenki. Z Wejherowa pojechaliśmy pociągiem przez Berlin do Monachium.

Po 3 tygodniowym przeszkoleniu wyjechaliśmy do Francji, ja trafiłem do Grenoble do piechoty – Infanterie – Regiment .

W Grenoble nasza kompania zajmowała się ochroną mostu kolejowego i drogowego na rzece. Kontrolowaliśmy cywilów przechodzących przez most, sprawdzaliśmy czy nie posiadają broni, czy posiadają dokumenty.

Tam też zapoznaliśmy się z partyzantami. W mojej kompanii było więcej Polaków, Kaszubów, którzy mówili po polsku. Między sobą rozmawialiśmy po polsku. Wśród partyzantów francuskich znalazł się jeden Polak  z Warszawy, który pozostał we Francji od czasu pierwszej wojny światowej. Gdy podsłuchał naszą rozmowę po polsku, zawołał nas na rozmowę i zapytał, czy byśmy nie przeszli na ich stronę. Zgodziliśmy się, ale pod warunkiem, że Niemcy się nie dowiedzą, bo wtedy nasze rodziny pójdą do obozu koncentracyjnego. Partyzantom brakowało broni, więc prosili nas, abyśmy przynieśli dużo broni.

Wtedy obmyśliliśmy z partyzantami plan działania  i akcję, w czasie której przeszliśmy do partyzantów.

Było to pewnego sierpniowego dnia 1944 r.. Wyglądało to w ten sposób, że cała załoga ochrony mostu dostała się w ręce partyzantów. Było nas ok. 30 żołnierzy i podoficerów w mundurach niemieckich: część stanowili rodowici Niemcy, a część Polacy, Kaszubi. Gdy partyzanci atakowali, my – Polacy, skierowaliśmy swą broń w kierunku Niemców. Partyzanci rozbroili ich i wzięli do niewoli. My przebraliśmy się w cywilne ubrania  i poszliśmy z partyzantami w góry, a żołnierzy niemieckich partyzanci oddali do niewoli amerykańskiej. Tym sposobem cały punkt wartowniczy zginął, przestał istnieć. Później do domu Niemcy przysłali list z informacją, że zaginąłem.

Z partyzantami poszliśmy w góry, w Alpy. Gdy partyzanci francuscy zdobyli broń, amunicję i umundurowanie, na zdobycznych hełmach niemieckich wypisali białą farbą FFI – (Forces Francaises de l,Interieur – Francuskie Siły Wewnętrzne). Ich dowódcą był generał Koenig,  a jednoczenia sił francuskiego ruchu oporu dokonywał w tym czasie generał Charles de Gaulle.

Pewnego dnia rozmawiając z kolegą po polsku usłyszał nas jakiś człowiek, partyzant. Okazało się, że był Polakiem, porucznikiem. On namówił nas do wstąpienia do Brygady Warszawskiej Polskiej  Organizacji Wojskowej we Francji.  23 września 1944 r. wraz z kolegą z Wehrmachtu, a pochodzącym z Łodzi wstąpiliśmy do tej organizacji. Byliśmy zadowoleni, że weszliśmy w struktury, mieliśmy zwierzchników, dostawaliśmy racje żywnościowe. Z wyżywieniem był problem, w Wehrmachcie dostawaliśmy swoje porcje, lepsze czy gorsze, ale dostawaliśmy. Teraz musieliśmy starać się o nie sami. Dlatego nie chcieliśmy pozostawać u partyzantów, a być w strukturach zorganizowanych. Poza tym baliśmy się, że gdybyśmy dostali się do niewoli niemieckiej natychmiast bylibyśmy rozpoznani i rozstrzelani. Dlatego też  zniszczyliśmy wszystkie swoje dokumenty niemieckie.

W Brygadzie Warszawskiej byłem do końca 1944 r., a zaraz po Nowym Roku 1945 r. zostaliśmy przewiezieni transportem do Włoch. Wypłynęliśmy z Marsylii do południowych Włoch, tam nas ćwiczyli i wysłali na front na linię.

Zasililiśmy II Korpus Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie gen. Władysława Andersa. Zostałem przydzielony do 1 czy 2 Karpackiej Brygady Strzelców jako strzelec wyborowy. Dowódcą naszym był płk Walenty Peszek,  czy płk Roman Szymański. Nasz szlak bojowy biegł z południowych do północnych Włoch. Gdy byliśmy zluzowani wyjeżdżaliśmy na wycieczki. Byliśmy np. w Pompejach, tam gdzie wybuchł wulkan i zniszczył całe miasto i na Wyspie Capri.

W sierpniu 1946 r. wyjechaliśmy z Włoch do  Anglii. Tam otrzymaliśmy do wypełnienia formularze, kto chciał zostać musiał wypełnić formularz. Jeżeli któryś z żołnierzy miał bliższe kontakty z kobietami angielskimi to musiał zostać w Anglii. Ci żołnierze, którzy nie chcieli wracać do Polski byli wysyłani po 2 – 3 osoby do Kanady, gdzie się osiedlali i pozostawali na stałe.

Ja postanowiłem wracać do domu, chociaż różne rzeczy opowiadano o Polsce. Od chwili wyjazdu do wojska w grudniu 1943 r., ani razu nie byłem w domu. Wróciłem dopiero w końcu grudnia 1946 r. statkiem do Gdańska.

O przebiegu mojej służby wojskowej w książeczce wojskowej wpisano: 20. 12. 1943 – 08. 1944 – armia obca, 08. 1944 r. - 12. 1946 r. armia polska. 

Ojca zabrali Rosjanie bo sąsiad powiedział im, że ojciec podpisał listę narodowościową. Gdyby się schował jak weszli Rosjanie, na pewno by żył. W Rosji nie chciał pracować, bo mówił, że dostawał słabe jedzenie, a jakie jedzenie taka robota. Powiedział mi sąsiad Aleksander Flisikowski, który był rok starszy ode mnie, a wrócił już z ZSRR do domu.

   Relacja z dnia 20 lutego 2009 r.

sporządzona przez starszego kustosza – dyrektora Muzeum Kaszubskiego im. Franciszka Tredera w Kartuzach mgr Norberta Maczulis

ANEKS NR 4

 JÓZEF KONKOL

ur. w 1931 r. w Stążkach, gmina Sianowo, pow. kartuski,

 Byłem małym chłopcem (8 lat), kiedy to wybuchła druga wojna światowa. Pamiętam, jak na początku pamiętnego września 1939 r. będąc na polu pasając krowy z kolegami widzieliśmy wysoko w powietrzu lecące w kierunku Gdyni lśniące, srebrne samoloty. Patrzyliśmy na nie i jak dzieci, podnosząc nasze kije chcieliśmy do nich strzelać. Jedni mówili, że jeśli to zrobimy, to zrzucą na nas bomby. Inni natomiast twierdzili, że trzeba iść do wsi bo lecą angielskie samoloty. A były to niemieckie samoloty.

  Wojska niemieckiego nie było u nas widać, bo front nie przechodził przez Staniszewo.

 Pod naciskiem Niemców wiele rodzin kaszubskich podpisywało Niemiecką Listę Narodowościową – Deutsche Volksliste. Moim zdaniem większość tych ludzi, co nie podpisali listy nie tyle czuła się Polakami, co bała się wcielenia synów do Wehrmachtu i ich śmierci w obcym mundurze.

  Obok nas na Kamionce mieszkała rodzina Labudów. Była to rodzina liczna, wielodzietna. Jeden z synów Alfons Labuda był żołnierzem służby czynnej we wrześniu 1939 r. walczył w Wojsku Polskim i pod Puckiem dostał się do niewoli niemieckiej. Jako jeniec pracował  na robotach przymusowych w rolnictwie Pomorza Zachodniego na majątku w okolicach Białogardu. Tam zapoznał swoją późniejszą żonę, która pochodziła z Polski centralnej.

 Po zakończeniu wojny podjął pracę w Milicji Obywatelskiej  w Kartuzach, a potem pracował w   państwowym zakładzie stolarskim.

 W czasie trwania wojny jego ojciec podpisał listę narodowościową i otrzymał III grupę tzw. Eingedeutscht czyli zniemczony. To wystarczyło, by jego kolejni synowie zostali wcieleni do Wehrmachtu. I tak brat Alfonsa Bronisław jako żołnierz Wehrmachtu walczył na froncie wschodnim i tam trafił do niewoli sowieckiej. Wcześniej pracował w Kartuzach jako piekarz. Podpisał niemiecką listę narodowościową, by uchronić się przed potencjalną śmiercią. W okresie wojny bywało, że podczas zamachu, w którym zginął Niemiec, ginęło 10 Polaków. Mając obywatelstwo niemieckie kara taka mu nie groziła. Po wojnie wrócił do domu.

   Drugi brat Władysław walczył w Wehrmachcie i dostał się do niewoli. Również i on o wojnie wrócił do domu.

   Życie we wsi w okresie wojny przebiegało spokojnie i nie było jakichś nadzwyczajnych spraw, o których mógłbym coś więcej powiedzieć.

   Nadchodziła sroga zima 1945 r.. Drogą do Mirachowa, biegnącą obok naszego domu, przechodziło coraz więcej uciekinierów – Flüchtlingów. W dniu 10 marca 1945 r. na drodze Mirachowo – Staniszewo zobaczyłem trzy sowieckie czołgi jadące z kierunku Mirachowa do Staniszewa. Na pierwszym czołgu stał karabin a przy nim żołnierz. Na drugim czołgu siedzieli żołnierze, a jeden z nich grał na harmoszce. Pół godziny później do domu weszło trzech żołnierzy sowieckich.

 U nas w domu w piwnicy było bardzo wielu uciekinierów, Niemców z całym swym dobytkiem, którzy uciekali w kierunku Mirachowa. Gdy zobaczyli czołgi sowieckie jadące z Mirachowa, zawrócili i skierowali się na drogę powrotną, w kierunku Gdańska. Wśród uciekinierów był żołnierz niemiecki, kierowca, który mówił po polsku. Gdy trzej sowieccy żołnierze weszli do nas do domu, to jeden   z pistoletem szukał zegarków wołając (ur. ur.) i biegał po domu, potem wyrwał staremu Niemcowi z kieszeni zegarek. W tym czasie niemiecki żołnierz w piwnicy przebrał się w cywilne ubranie i wmieszał się w tłum uciekinierów. Nie wiem, co się z nim potem stało, ale jego wojskowy mundur i płaszcz Wehrmachtu pozostał  w naszej piwnicy.

   Pod wieczór przyszła do nas grupa żołnierzy sowieckich. Jeden żołnierzy wyciągnął z kieszeni sznurek ok. 60 cm, na którym było pełno pierścionków. Wtedy zaczął je rozdawać kobietom. Ja dostałem od niego długopis. U nas przespali noc i rano poszli dalej.

 Z wraz wojskiem sowieckim, nie wiem skąd, pojawili się Polacy, cywile. Byli to zwykli szabrownicy, którzy zaczęli zabierać z wozów niemieckich uciekinierów ich rzeczy. Brali to, co chcieli, a w końcu ukradli im nawet te wozy.   Z Niemcami nikt się nie liczył. Nie traktowano ich jak ludzi. Powiadano, że zabijano żołnierzy niemieckich i cywili w pobliskich lasach.

   

  Relacja sporządzona w dniu 18 lutego 2009 r.

przez starszego kustosza – dyrektora Muzeum Kaszubskiego im. Franciszka Tredera w Kartuzach mgr Norberta Maczulis

ANEKS NR 5

AGNIESZKA RECŁAW

   Historia i walka o polskość w moim życiu rozpoczęła się już bardzo wcześnie, bo po ukończeniu 6–tego roku życia,  z chwilą gdy zaczęłam uczęszczać do wiejskiej szkoły z językiem wykładowym niemieckim. Już w roku 1906/1907 przystąpiłam wraz z moim rodzeństwem do strajku szkolnego, którego organizatorem był mój ojciec – on też płacił za to, duże kary pieniężne (50 marek). Kilkakrotnie, nas dzieci strajkujące, bito i zamykano za karę po lekcjach w klasie na 2 godziny.

   W domu mówiono po polsku. Na elementarzu, dodatku do „Gazety Grudziądzkiej”, uczyliśmy się czytać i pisać po polsku. Gdy miałam  14 lat wybuchła pierwsza wojna światowa. Podczas tej wojny uczyliśmy się tajnie pod przewodnictwem księży parafialnych: Sylwestra Grabowskiego i dr. Leona Heykego (obu zamordowano w ostatniej wojnie) języka polskiego i historii. Uczono się w małych grupkach, śpiewaliśmy pieśni polskie. Ojciec czytając gazety: „Grudziądzką” i „Pielgrzyma” od czasu do czasu powtarzał: Nasza idzie, co miało oznaczać, że Polska będzie.

   W maju 1919 r. wysłano mnie do Tucholi, gdzie ks. prob. Łaski i dr Karasiewicz zorganizowali pierwszą na Pomorzu propagandę przygotowującą do zawodu nauczycielskiego. Tam byłam do 1 IX 1919 r.. Wysłano mnie do Torunia do Seminarium Nauczycielskiego Żeńskiego. Po ukończeniu seminarium w roku 1923 pracowałam w Szkole w 7 klasie Szkoły Powszechnej        w Kartuzach do 1929 r.. Następne lata aż do wybuchu drugiej wojny światowej pracowałam w Sępólnie Krajeńskim.

 Powiat sępoleński zamieszkiwało przeszło 40 % Niemców, którzy byli właścicielami majątków ziemskich, młynów, browarów, mleczarni, itp.. Oprócz 7 kl. szkoły polskiej była też szkoła z językiem wykładowym niemieckim. Ja pracowałam w szkole polskiej ucząc          j. polskiego i historii. Przygotowywałam uroczystości szkolne i państwowe – często wygłaszałam na tych uroczystościach patriotyczne przemówienia i odczyty, czym się mocno naraziłam zamieszkującym tu Niemcom: znalazłam się na „czarnej liście”.

Okres okupacji

   31 VIII 39 r. pociągiem ewakuacyjnym z Bydgoszczy wyjechałam w kierunku wschodnim. Miejscem docelowym wyznaczono miasto Hrubieszów. 1. 9. 39 r.     o 6-tej pod Kutnem Luftwaffe zbombardowało nasz pociąg, byli zabici i ranni, którym pospieszyli z pomocą ludzie z pobliskiej wioski Boża Wola.

   Zbombardowany wagon odczepiono i pociąg jechał dalej. Do Hrubieszowa dotarłam 4. 9. 39 r.. Tutaj o wojnie wiedzieli niewiele.

   Zgłosiłam się w inspektoracie szkolnym, tutaj zajęto się mną serdecznie i skierowano mnie do kierowniczki szkoły Szusterowej przy ul. Lubelskiej 11. Bardzo miłej pani. Tutaj wypoczęłam po czterech dobach jazdy i niespania. Następnego dnia udałam się magistratu celem zameldowania i wskazania mnie miejsca zamieszkania.

 Skierowano mnie na ul. Zamoyską 45 do pani Niewiadomskiej. Tutaj mieszkałam do połowy listopada 1939 r.. W tym czasie przeżyłam największą tragedię  w moim życiu, bo utratę Matki Ojczyzny.

   Przez Hrubieszów przewalały się w tym czasie wojska polskie, hitlerowskie i wojska armii czerwonej. Wojska polskie rozbrojone pędzono w niewiadomym kierunku na wschód i na zachód. Traktem Zamojskim na wschód pędzono nieprzeliczone szeregi wojska polskiego pod eskortą Ukraińców jadących na koniach, uzbrojonych w broń i nahajki, którymi popędzali rozbrojone wojsko polskie, smutny i bolesny to był widok!

   Widziałam jak rozkradano polski dobytek ładowany na ciężarówki, które Traktem Zamoyskim, kierowały się w kierunku wschodnim.

  Hrubieszowszczyzna, ziemia mlekiem i miodem płynąca, teraz ograbiona ze wszystkiego. Nastał głód.

   Gdy rzekę Bug ustalono granicą między Polska a ZSRR, wycofały się wojska armii czerwonej, a wkroczyły wojska niemieckie. Wydano rozporządzenie – rozkaz, aby wszyscy ewakuowani udali się do swoich miejsc zamieszkania. Pewnego dnia podstawiono pociąg w kierunku Bydgoszczy. Skorzystałam. Z Bydgoszczy już według normalnego rozkładu jazdy dojechałam do Kartuz, a stąd przygodną chłopska furmanką do swojej wsi  rodzinnej – Cieszenia.

   Zawodowo nie pracowałam, pomagałam w rodzinnym gospodarstwie rolnym.

   Wcielając Pomorze od razu do Reichu postanowiono nas od razu zgermanizować, zakazano mówić po polsku – niszczono książki polskie i niszczyli na cmentarzu nagrobki z polskimi napisami. Aresztowano i rozstrzeliwano nauczycieli, księży, patriotów, członków Związku Zachodniego. Nikt nie był pewien jutra. Szpiegów było pełno – krwawy terror szalał – masowe groby coraz liczniejsze (Piaśnica koło Wejherowa, gdzie rozstrzelano 12 tys. Polaków przywiezionych z okolicznych powiatów, przeważnie inteligencję).

  

   Tajne nauczanie na Pomorzu

  Wobec szalejącego krwawego terroru  sprawa tajnego nauczania była sprawą bardzo niebezpieczną. Ograniczała się prawie do nauczania indywidualnego. Ja uczyłam czytać i pisać dzieci mojej siostry – uczyłam roty, hymnu polskiego, opowiadałam o królach polskich. W okresie Bożego Narodzenia przychodziły i dzieci sąsiadów – śpiewaliśmy kolędy, Nie rzucim ziemi. Jeszcze Polska nie zginęła. Zawsze przed tym zbadano, czy coś nie zagraża,    a ktoś starszy stał na czatach, który w razie czego dawał znać o niebezpieczeństwie. Ta moja konspiracyjna praca trwała do chwili mego aresztowania. Bowiem w marcu 1942 r. wstąpiłam do organizacji Gryf Pomorski i złożyłam przysięgę przed dowódcą grupy konspiracyjnej, nauczycielem Alojzym Sochą. Wyznaczył mi funkcje łączniczki. Przewoziłam tajne rozkazy do różnych miejscowości (Mirachowa, Prokowa, Cieszenia, Sierakowic, Przodkowa, wszystkie te miejscowości w powiecie kartuskim). Rozkazy były ściśle tajne i osoby którym wręczałam listy były mi z nazwisk nieznane, tego wymagała tajna konspiracja. Tak trwało do dnia 12 X 1942 r., kiedy na skutek wsypy zostałam aresztowana. Znaleziono bowiem, przy aresztowaniu „Andrzeja” spis grupy Alojzego Sochy, na którym i ja figurowałam. Zawieziono mnie do więzienia w Kartuzach. Po dwóch dniach dołączono mnie do samochodu gestapowskiego,  w którym siedziało już kilku strasznie pobitych Polaków. Zawieziono nas do Gdańska na Schiesstange (ul. Strzelecka – przyp. N. M.) (do więzienia). W tym więzieniu siedziałam do grudnia 1942 r.. Z tego więzienia przewieziono mnie do Polizei - Gefängnis, tzw. turmu (wieży). Częste przesłuchania i tortury były moją gehenną – raczej jej początkiem.

 12 IV 1943 r. wywieziono mnie do obozu koncentracyjnego w Stutthofie – tam przebywałam do 25 IV 1945 r., w którym to dniu ewakuowano nas do Mikoszewa, a stąd na „Barkach Śmierci” wywieziono na pełne morze, na którym w makabrycznych warunkach włóczono nas sześć dni i nocy bez jedzenia i picia ! Śmierć zbierała obfite żniwo – co rano, co silniejsi towarzysze niedoli musieli wynosić trupy na pokład barki, a stąd wrzucać do morza. Szczegółowo o „Barkach Śmierci” pisałam do Muzeum Stutthof.

   1 V 1945 r. przycumowano „Barkę Śmierci” w porcie Lauterbach na wyspie Rugii. Tutaj udało mi się zbiec. wraz z współwięźniarką Zofią Kopeć. W tej ucieczce ratował nas język niemiecki, którym obie władamy.

   Zmieszałyśmy się z Flüchtlingami niemieckimi i w ten sposób korzystałyśmy z mieszkań i aprowizacji tychże Flüchtlingów. Chroniły nas także cywilne ubrania, w które kazano nam się przebrać przed ewakuacją.

   5 V 1945 r. wkroczyła Armia Czerwona. Byłyśmy wolne ! 5 VI 1945 r. dotarłam do moich rodzinnych stron. 1 IX rozpoczęłam urzędowanie w Szkole Podstawowej w Rątach w powiecie kartuskim. Jakkolwiek dzieci były pod względem nauki bardzo zaniedbane, to jednak wszystkie mówiły po polsku. Nie zdążył Hitler nas zgermanizować.

   Praca nauczyciela była wtedy bardzo ciężka. Pracowało się nie tylko w szkole, ale i społecznie. Urządzało się Kursy dla analfabetów, których na szczęście było niewielu. Brało się udział w spisach rolnych, w spisach ludności. Prowadziło się zebrania uświadamiające w czasie Referendum i w okresie wyborów do Sejmu PRL itp.

   W 1954 r. przeszłam na emeryturę z powodu ciężkiego stanu zdrowia.

Agnieszka Recław

emer. naucz.

Sopot, w listopadzie 1976.

Aneks do życiorysu śp. Agnieszki Recław

   Agnieszkę Recław poznałam w hitlerowskim obozie koncentracyjnym Stutthof, gdy Gestapo przywiozło ją z więzienia w Gdańsku w dniu 13 kwietnia 1943 r. i przydzielona została do baraku nr 3, w którym i ja przebywałam. Zaprzyjaźniłyśmy się. Po przeżyciu koszmarnych lat obozowych wróciłyśmy do normalnego życia. Agnieszka przeszła na rentę w 1954 r., a od 1955 r. otrzymywała emeryturę. Od września 1954 r. zamieszkałyśmy razem w Sopocie. Przyjaźń nasza trwała 43 lata. Agnieszka w latach emerytalnych napisała  wspomnienie o ewakuacji obozu koncentracyjnego w 1945 r. „Barką śmierci” po Bałtyku, które znajduje się w Muzeum Stutthof oraz wspomnienie o harcerkach w Stutthofie umieszczone w książce „Harcerki 1939 – 1945” wydanej przez Instytut Historii Polskiej Akademii Nauk  w Warszawie w 1973 i 1983 r.. (...).

Sopot, czerwiec 1991 r. Zofia Kopeć

                                b. więźniarka nr P 17444 obozu Stutthof

Źródło:

Archiwum Muzeum Kaszubskiego im. Franciszka Tredera w Kartuzach, Dokumenty i Materiały, Akta Personalne, Agnieszka Recław, sygn. Z. 10/1, s. 5 - 13.


[1] AP Gdańsk,  Wydział Powiatowy 1869 - 1939 , sygn. 32/74, Sprawy pomników dla poległych żołnierzy Wojska Polskiego w latach 1918 - 1920, f. 9 - 40.

[2] N. Maczulis,  Z dziejów kaszubskiej osady przyklasztornej zakonu kartuzów (1382 – 1920),  „Kaszubskie Zeszyty Muzealne”  Z. 3  1995,  s.  45 – 52.

[3] T. Bolduan, Trybun Kaszubów. Opowieść o Antonim Abrahamie, Gdańsk 1989, s. 79 - 80.: Por. też: „Pielgrzym” nr 52, 53 z 1923 r..:  Zob. też  N. Maczulis, Kartuzy herb i prawa miejskie, Kartuzy 2008.

[4] Z. Witkowski, Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej 1921 – 1935, Warszawa – Poznań – Toruń 1987, s. 111.

[5]Archiwum Muzeum Kaszubskiego im. F. Tredera  Kartuzy (AMK Kartuzy), Dokumenty i Materiały, Akta Personalne, Bronisław Ostoja Sędzimir, sygn.  Z.  22,  f. 3 - 4.

[6]N. Maczulis, Kartuzy z dziejów miasta i powiatu,  Kartuzy 1998,  s.  26  -  27.

[7] AMK Kartuzy, Dokumenty i Materiały,  Akta Personalne , Jan Belina,  sygn.  Z. 27,  f. 4. Relacja córki J. Beliny  Bolesławy  Wasilewskiej.: Szerzej zob.  N. Maczulis, Kartuzy z dziejów miasta..., s. 27 - 28.

[8] AMK Kartuzy, Dokumenty i Materiały, Akta Personalne, Stanisław Bieliński,  sygn.  Z. 28,  f. 1.

[9]B. Hajduk, Kartuzy i powiat w latach 1939 – 1945 , W: Dzieje Kartuz, t.2, Kartuzy 2001, s. 156 błędnie podaje, iż atakująca Kartuzy 4 września 1939 r. 207  dywizja piechoty dowodzona była przez mjr. Karla von Tiedemanna. Karl von Tiedemann był generałem majorem Wehrmachtu i pochodził ze Stargardu Szczecińskiego.

[10]F. Szczęsny, W krainie Gryfa, Gdańsk 1987,  s. 205 – 206.:  N. Maczulis, Z dziejów Kartuz i walk Kaszubów o niepodległość  w latach 1939 – 1945,  „Kaszubskie Zeszyty Muzealne”  Z. 4  1996,  s.  35 - 36.

[11] Od chwili powstania Brygady w 1937 r.  do dnia 22 lipca 1939 r. jej dowódcą był płk dypl. Józef Sas – Hoszowski, a od 23 lipca do 19 września 1939 r. płk Stanisław Dąbek.: Gdynia 1939. Relacje uczestników walk lądowych,  Wstęp, wybór, komentarze  W. Tym,  A.  Rzepniewski, Gdańsk 1979,  s.  55.

[12] Gdynia 1939..., s. 51.

[13] A. Rzepniewski, Obrona Wybrzeża w 1939 r., Warszawa 1964, s. 66.

[14]N. Maczulis, Z dziejów Kartuz..., s. 36,: tenże, Kartuzy z dziejów miasta i powiatu..., s. 35.: B. Hajduk, Kartuzy i powiat...,  s. 156.

[15] F. Szczęsny, op. cit.,  s. 207.

[16]B. Hajduk, op. cit.,  s. 156.

[17] Stutthof, hitlerowski obóz koncentracyjny, Warszawa 1988,  s. 59 - 61.

[18]J. Walkusz, Kościół katolicki w kartuskiem (1939 - 1945), W: „Nasza Przeszłość”. Studia z dziejów Kościoła i kultury katolickiej w Polsce, t. 70,  Kraków 1988, s. 149 - 151.

[19]   Zob.  B. Hajduk, op. cit, s. 157  - 159.

[20]W. Jastrzębski, J. Sziling, Okupacja hitlerowska na Pomorzu Gdańskim w latach 1939 - 1945, Gdańsk 1979,  s. 91.

[21]W wyciągu aktów więziennych Władysława Malińskiego z okresu okupacji podane jest nazwisko Hübnera - niemieckiego burmistrza Kartuz. Przymuszano W. Malińskiego do podpisania Niemieckiej Listy Narodowej – Deutsche Volksliste, której W. Maliński nigdy nie podpisał.: AMK Kartuzy, Dokumenty i Materiały, Akta Personalne, Władysław Maliński, sygn. Z. 13, Dowody pracy administracyjnej Władysława Malińskiego - podreferendarza Starostwa Powiatowego w Kartuzach,  f. 23.

[22]AMK Kartuzy, Dokumenty i Materiały, Akta Personalne, Feliks Wieczorek, sygn.  Z.  43,  f. 1.

[23] W. Jastrzębski, J. Sziling,op. cit. , s. 104.: Por. też J. Walkusz, op. cit., s. 209 - 211.

[24]Na froncie wschodnim, pod Stalingradem w 1942 r., walczył w mundurze żołnierza  Wehrmachtu 18 - letni Kaszuba Klemens Stawicki rodem ze Staniszewa. W walkach został dwukrotnie ciężko ranny. Trafił do niemieckiego szpitala polowego. Tylko to uratowało go od niewoli sowieckiej lub niechybnej śmierci na froncie lub mrozie. Zmarł w Kartuzach jesienią 1997 r. w wieku 73 lat.

[25]J. Walkusz, Kościół katolicki...,  s. 218  - 219. :   N. Maczulis, Kartuzy z dziejów miasta i powiatu...,  s.  38   - 39.

[26] R. Ciemiński, Album Kartuski, Gdańsk 1991,  s. 26.

[27]J. Walkusz, Kościół katolicki.., s. 216.: tenże, Wojenne losy duchowieństwa katolickiego ziemi kartuskiej 1939 – 1945,  s. 44.

[28]Tenże, Kościół katolicki...,  s. 208 - 209 i 215. : tenże, Wojenne losy..., s.41 - 43.

[29] Tenże, Kościół katolicki..., s. 154 i 219.: N. Maczulis, Kartuzy z dziejów miasta..., s. 40.

[30] Eindeutschowanymi nazwano tu Polaków, których Niemcy, jako roboczo czy wojskowo przydatnych uznali za Niemców III grupy. „Eingedeutscht” – zniemczony. Grupę taką stworzyli Niemcy tylko na Pomorzu, a obywateli tej grupy uważano za hierarchicznie niższych od tzw. Volksdeutschów.

Czytany 11340 razy Ostatnio zmieniany wtorek, 22 maj 2018 15:12
Norbert Maczulis

Zapraszam na stronę portalu Szwajcaria-Kaszubska.pl gdzie można przeczytać moje publikacje.

Dyrektor Muzeum Kaszubskiego w Kartuzach (do 30 kwietnia 2015), Norbert Maczulis

Mój profil na fb.com/norbert.maczulis

Skomentuj

Komentarz zostanie opublikowany po zatwierdzeniu przez redakcję.


Proszę rozwiązać proste zadanie (blokada antyspamowa):

Skocz do:

Polecamy

Willa na zobczu
( / Baza noclegowa)

Zdjęcie z galerii

Ostatnie komentarze

Gościmy

Odwiedza nas 875 gości oraz 0 użytkowników.

Akademia Kaszubska

szwajcaria-kaszubska.pl