W Kartuzach jest malutki, lecz bardzo stary park, omszony i rzucający jakby cień na całe miasteczko. Około tego parku nieco pochyło stąpają uliczki na przemian ciemne lub skąpane na ukos w słońcu jak inspekty.
Jedną z nich idzie się po stopniach i ta jest najweselsza, taka nagrzana i tyle zieloności z niej spływa.
W Kartuzach domki są owinięte w bluszcz i w fiołkowe klematisy. Rynek jest płaski i pusty, ze swym rozsądnym kościołem ewangelickim, z rzędami równych drzew, ze sklepikami naokoło. Gdy otworzyć drzwi do sklepiku, donośny dzwonek przywołuje właściciela z głębi mieszkania, a gdy kto mocniej zamknie drzwi – to słychać na całe miasto.
W nowoczesnym szykownym hotelu „Kaszubski Dwór” mała orkiestra gra co dzień przy obiedzie modne tańce i wyjące rosyjskie romanse, a na drugim końcu miasta zupełnie inny stoi w staroświeckiej uliczce stary „Hotel Pomorski”. Za drobną szybką holenderskich okien we wszystkich salkach parteru, spoza każdych zamkniętych drzwi słychać donośne i niepewne gawędy pijaków (tak, jak i w innych regionach naszego kraju – N. M.).
Uliczne, kontemplacyjne życie małego miasteczka tu doświadcza przy słodkim i gorzkim piwie swych niewyszukanych radości.
Pewnie, mocno, zażywanie rozsiadły się białe mury tej gospody pod swym czerwonym dachem, a w barze i restauracji rozpierają się olbrzymie staroświeckie kanapy, kryte czarnym włosiem, piękne, okrągłe stoły i mahoniowe krzesła. Zaś na ścianie wiszą dwa majstersztyki – płasko rzeźbione w korku krajobrazy.
Mniejsza o rzeźby w korku – ale jeżeli chodzi o antyki, to można tu znaleźć naprawdę ładne rzeczy w każdej wiejskiej oberży. Wszędzie tu one są i świadczą swym trwaniem na odwiecznym miejscu, że ziemia ta, niegdyś tak pełna posępnych wydarzeń, w ostatniej dobie nie przeszła żadnej rewolucji gospodarczej. Przy zewnętrznej, technicznej, tak wysokiej kulturze, przy wielkim zdemokratyzowaniu – są to zarazem pod wielu względami zaścianki przedstuletnie.
Gdy mówimy o antykach, to prawdziwa dawność jest nie w mieście – ale czai się i trwa nieco za jego murami, na prawo od parku, na południowej stronie.
Tam to, gdy miniemy plac i figurę świętego Brunona, ujrzymy, jak leży przed nami spód zieleni stary kościół dawnego klasztoru kartuzów. Leży, bo żaden chyba gmach na świecie nie daje tak dziwnego wrażenia, że to jakieś żywe i niespożyte ciało spoczywa na murawie. Kościół jest długi i niski, a jego mury zrobione są z cegły. Cegła z biegiem wieków staje się ciemna jak zastygła posoka albo brunatna jak stary razowiec, albo jasna, różowa, cielista. Taka jasna jest tutaj właśnie; a nad starym, gotyckim murem barokowy, łamany dach miedziany jest tak wygięty jak wielkie, zielone wieko trumny.
Klasztor powstał tu w XIV wieku z fundacji Jana z Rusoczyna (pod Gdańskiem)(Rusocina – N. M.), który mu ofiarował niejedną wieś – także i Gdynię nad morzem.
Klasztor był niemiecki. Niemieccy mnisi, sprowadzeni z Czech, nadali dzikiej puszczy, w której osiedli, sentymentalne imię Ogród Marii.
Bogaci gdańszczanie budowali im eremy, zdobili kościół. Tak było jeszcze za ostatnich książąt pomorskich. ...
... Z wielkich zabudowań klasztornych została tylko jedna, nieszeroka ulica i nią właśnie zbliżamy się do furty w murze.
Bo mur jest z jednej strony uliczki, a z drugiej stare zwiędłe, chude domki z ziemnego głazu. I to jest najpiękniejszy kartuski zaułek, pełny niebieskiego cienia i złocistego słońca, pełny astrów i nasturcji na siwej ścianie i w malutkim oknie – pełny jeziora, które wygląda spomiędzy domów szafirową źrenicą i drobną falą wzdłuż brzegu, okrytego na zakręcie wspaniałym, bukowym lasem.
W prostym kościele o gwiaździstym sklepieniu, opartym końcami łuków na pyskach dziworaków – jest z prawej strony piękny, barokowy ołtarz z 1680 roku.
Czarny marmur stał się tu lekkim, alabaster świetlistym, figury świętych są pełne czaru, a na samym szczycie stoi niemal w podskoku radosna, lekkomyślna, wzniośle młodzieńcza i natchniona postać Chrystusa.
W prezbiterium ściana jest wybita złocistym i zielonym kurdybanem w motywy zwierząt i roślin.
A w drugim końcu świątyni pod brunatną rzeźbą chóru na poślednim już na zawsze dawny wielki ołtarz. Pochodzi z najstarszych, gotyckich czasów klasztoru. Wszystko, co się za nim dzieje, jest wyrzeźbione w dwa rzędy – i wszyscy święci trzymają w rękach swe słowa na wstędze napisane.
Wszystko jest naiwne, złocone, polichromowane i tak szalenie wzruszające jak wszystko, co jest dziecinne.
Na tym niepoczesnym miejscu pod chórem, przy tym gotyckim ołtarzyku, i tu tylko jedynie, chce się naprawdę uklęknąć i o coś bardzo upragnionego do zatroskanych, kolorowych świętych pomodlić i za coś bardzo dobrego podziękować.
Lecz czymś, co napełnia tumultem ekstatycznych i namiętnych przeżyć tę surową nawę – czymś, co w niej najbardziej żyje i tętni, są stalle.
Rzeźbione w czarnym dębie z rozmachem i niepohamowaną fantazją – są podobne do oliwskich i są pewno gdańskiej roboty.
Jak dużo rzeczy utaiło się na długie wieki, na długie jeszcze wieki w tych ławach z drzewa!
Święci i zakonnicy doświadczają tam wszystkich swych pokus i wszystkich cudownych przygód – anioły i maszkarony łączą główne ornamenty swymi twarzami, pełnymi sprzecznych uczuć, wzniosłych, kapryśnych, złośliwych i miłosiernych na przemiany. Ornament roślinny zrobi bok ław, a na oparcie nawet na brzegi pulpitów powyskakiwały modlące się, leżące, śpiące mnichy. Cała w murach i dzikich borach zamknięta epopeja ekstazy, ascezy, doświadczeń mistycznych i świętobliwych obrzędów – wybiegła tu na rzezaną powierzchnię drzewa.
I oto przez małe drzwi, żegnani smutną dłonią dębowego Boga Ojca ze stalli celebransów, wychodzimy na jasne powietrze. Mijamy ostatni erem, jaki zachował się do dziś. Mały, srogi budynek ciemnopurpurowy obrastają teraz malwy i georginie, a słońce rozgrzewa jego skostniałą starość. ...” [1].
A dzisiaj.
Co by napisała dzisiaj?
Co by napisała o dzisiejszej Promenadzie Asesora czy o Ławce Asesora?
Może napisałaby coś dzisiaj o Muzeum Kaszubskim.
Dzisiaj Kartuzy, staraniem demokratycznie wybieranych burmistrzów, doczekały się miana Stolicy Kaszub. Miasto wypiękniało i z tego jesteśmy dumni.
Ale w podświadomości kryje się taki drobny męski niesmak, przez zakodowany w nas fakt, że przecież burmistrz to Ojciec miasta.
A tu jest na opak Matka miasta, która w ostatnich latach tak wiele uczyniła dla naszego miasta i podniosła je do poziomu europejskiego.
Jednak mamy demokrację i trzeba się zgodzić z jej zasadami i prawami, a tych, co pracują dla dobra miasta i samorządu popierać i im nie zazdrościć, nie przeszkadzać, tylko gratulować.
Czasem nawet z ciężkim sercem…, bo Matka szybciej wszystko wybaczy.
Ach, ach Wy nasze Matki, ach Wy nasze Kobiety… za to kochamy Was!
Norbert Maczulis
[1] M. Dąbrowska, Jarzębinowa ziemia, W: Dzieło najżywsze z żywych. Antologia reportażu o Ziemiach Zachodnich i Północnych z lat 1919 - 1939, Poznań 1981, s. 119 – 122.: Na temat walorów turystycznych zob. też: J. Smoleński, Morze i Pomorze, Jerozolima 1945.