W dokumentacji dziejowej brak przede wszystkim konkretnych relacji człowieka, który sam tworzył i przeżywał dzieje wyzwolenia. Co z tej dziedziny przetrwało z czasów najdawniejszych, to pewnego rodząju rachunek sporządzony bez udziału gospodarza. Natomiast szczegółów z życia elity historia przekazała nam aż nadto. W księgach heraldycznych np. podaje się dzieje każdego rodu szlacheckiego z osobna, nawet co dziedzic jadł, ile zjadł, ile wypił, ile miał psów, jak polował, z jakiego rodu wywodziła się jego babka, o co i'jak kłócili się panowie między sobą, a więc wiadomości niepotrzebne nikomu. Cała zgraja sługusów pracowała nad wyzłacaniem wieści osnutych wokół postaci możnych panów i ich rodzin: artyści malowali portrety jegomości, rzeźbiarze wykuwali jego rysy w marmurze, literaci obmyślali wzruszające tragedie gloryfikując zasługi, dramatyzując męczeńskie przeżycia baronów i ich kochanek, opiewali kaprysy i cnoty dworskich dam, ze scen zbytku, próżniactwa i trwonienia czasu układali wzorce - pokazy wytwornych, chlubnych zwyczajów - robili wielką historię z małych wydarzeń, byleby jak najchlubniej przedstawić cały ogrom trosk i bogactw wydarzeń związanych z życiem tych trosk pomazańców narodu. A robili to tak świetnie, że wielu dziś jeszcze pasjonuje się szopkami tych mistrzów blagi i zamydlania oczu pospólstwa. O życiu "maluczkich" dowiadujemy się zazwyczaj tylko z metryk kościelnych, że chłop się urodził, że się ożenił i zmarł. Tylko zamożniejszych spośród biedoty wyróżniano niekiedy, podąjąc w aktach sądowych, że spodnie po ojcu otrzymał Jan, czapkę Michał, a buty Antoni.
Jak ubogie są relacje źródłowe dotyczące problematyki życia biedoty, o tym świadczy choćby fakt, że w męczeńskiej i bogatej historii ludu niektórzy twórcy dziś jeszcze nie mogą się dopatrzyć atrakcyjnych tematów nadających się do ob- róbki naukowej czy literackiej. A przecież materiałów na dramaty, tragedie, a nawet makabryczne opowieści było w życiu ludu aż nadto. Chcąc wyczulić serca ludzkie na krzywdę i skutki wypaczeń społecznych i ustrojowych niekoniecznie musielibyśmy sięgać po sceny z żyda zrozpaczonych dam dworskich i waćpańów, ludzi zmanierowanych dostatkiem, znudzonych nieróbstwem. Wystarczyłoby przymknąć oczy, wniknąć myślą w szczegóły przeżyć biedoty skazanej na wyzysk i upodlenie, a na pewno znalazłby się materiał na zaangażowany film czy dobrą opowieść. Sprawozdania ż lustracji dóbr królewskich zawierąją dokumenty chyba najbardziej szczegółowe, z dziedziny historii wsi; podąje się w nich prawie wszystko, co dotyczy obowiązków, wykroczeń i ubóstwa duchowego chłopów i robotników dworskich, ale p krzywdzie, wyzysku, upośledzeniu społecznym nie ma w nich ani' słowa, W tżw. wielkierzach nie ma nawet wzmianki o ruchach wyzwoleń- czych i buntach służby, ale niemal we wszystkich powtarza się zalecenia, ażeby pilniej śledzić żebraków wałęsających się po osiedlach i wsiach dworskich (jak podąje Wacław Odyniec, Życie i obyczaje ludu pomorskiego, nakazy te wynikały z doświadczeń z okresu wojen kozackich, kiedy to Bohdan Chmielnicki wysłał w głąb Polski 2000 emisariuszy przebranych za żebraków, a nawołujących do buntu przeciw dworom).
Jak bardzo strach przed buntownikami uciskał dwory, o tym świadczą zalecenia dotyczące obowiązku ścigania zbiegów i żebraków. Oto tekst takiego rozkazu.: "Frejszulcy mają wszystko pospólstwo zwołać do gromady i wszystkim rozkazać, ażeby zbiega gonili po wszystkich drogach dnia jednego do mil trzy, każdy własnym kosztem, a ktoby jakie pewne znaki takiego zbiega znalazł, ten go gonię powinien tak długo, aż go dostanie kosztem całej wsi. Ktoby się zaś wzbraniał, nie chciał być w tym posłuszny, na rozkaz frejszulca odłoży do wsi złotych trzy, a do kościoła złotych jeden. Czeladnik zaś dostany jako zbieg tracić będzie połowę mita. Część na kościół, część dla gospodarza za jego koszta, część dołoży plagami przy kłodzie karany być ma."
A jaki to element ludzki wchodził w skład zaszczuwanej familii żebraków? Jeżeli wierzyć można podaniom ludowym to większość stanowili ludzie najszczęśliwsi wśród nieszczęśliwych, nąjwięcej pokrzywdzeni wśród pokrzyw- dzonych, nędzarze wyrzuceni poza nawias społeczny, przede wszystkim starcy i upośledzeni fizycznie i umysłowo: kalecy, ułomni, "opętani" czyli obłąkani, zrujnowani psychicznie wskutek nadmiaru przeżywanych zmartwień, zgryzot i trosk, wycieńczeni głodem, pozbawieni środków do żyda i sił do pracy i dlatego wypędzeni z domu na tzw. żebry. W szeregach tych nędzarzy były matki posądzone o czary, chroniące się ucieczką z obawy przed spaleniem na stosie, byli chłopi skazani na ciężką chłostę za niewypłacenie danin lub ukrywanie znalezionego bursztynu, była zdezerterowana służba dworska, której w trakcie poniewierania w dybach wymknęły się nieopatrzne słowa złorzeczeń pod adresem dworu lub sołtysa. Kto w jaki bądź sposób ubliżył panu albo np. zaślu- bił dziewczynę bez wiedzy względnie wbrew woli jegomości (wybór małżonki lub męża wymagał zatwierdzenia dworu), musiał uciekać ze wsi albo pogodzić się na niekończące się szykany, prześladowania i kary. O wszystkim bowiem decydował dwór, nawet ilu gości wolno zaprosić na wesele, jakie potrawy należy podać gościom, ile potraw można przeznaczyć na ucztę weselną - chłopską lub czeladzi, nawet jak długo wolno się bawić na weselu. Dwór obwarował poddanych tylu różnego rodzaju przepisami, że nie sposób było uniknąć spowodowania przyczyn narażających na konieczność ratowania się ucieczką. A jaki był los biedoty skazanej na żebry nie trudno sobie Wyobrazić. Nie dość, że zaszczuwano ją i ścigano jak zwierzynę osaczoną, ponadto zniesławiano ją przypisując jej wszystko co najgorsze. Potwierdzą) ą to nawet dokumenty pisane. Tzw. literatura dziadowska, (Tragedia żebracza - 1551, Worek Judaszów - Kłonowica 1600, Peregrynacja dziadowska 1622) wprost prześcigały się przy szkalowaniu tych nieszczęśliwych tułaczy. Chcąc uspokoić sumienia skąpców, zdzierców, znieczulonych na potrzeby nieszczęśliwych, przezywali tych nę- dzarzy jarmarcznymi trzęsigłowami, łotrami wyłudzającymi jałmużnę, oszus- tami, szalbierzami, włóczęgami, bandytami, pijakami, buntownikami podjudza- jącymi lud przeciw "szlachetnie urodzonym". Szlachta, jak wiemy, przodowała w opilstwie, obżarstwie i zdzierstwie, trwoniła mienie nie przez siebie zapracowane, ale jakoś z tego tytułu nie wliczało się jej w poczet łotrów, wyzyskiwaczy, oszustów i wyrzutków, natomiast gdy zrozpaczony żebrak raz odurzył się wódką, ażeby przytłumić smak zgryzot i goryczy jego dziadowskiej doli, ażeby choć na chwilę zapomnieć co go martwi i prześladuje, literatura wszczęła alarm: ścigać żebraków, gonić, bić - to pijacy!! Pisało się satyry, tragedie, dramaty na temat plagi żebraków - po to oczywiście, aby w ten sposób jeszcze pogłębić zobojętnienie warstw posiadających na dolę biedaków. Możni w sposób wprost obrzydliwy hołdowali obłudzie religijnej, dobrodzieje zdzierali, krzywdzili, próżniaczyli, ale słowem miłość, litość, miłosierdzie rozpoczynali i kończyli każdy akt zdzierstwa i udręki. Ale wad tego "ciemnogrodu" nie naś- wietlało się w sposób i w stopniu ujawniania słabostek ludu. O wadach biedoty zawsze pisało się wiele, (Koniec świata - Jana Kasprowicza), o zaletach - mało; natomiast odwrotnie działo się z oceną możnych: o zaletach pisało się wiele, a o wadach - nąjmniej. Zniżano je nawet.
Podobne środki bałamucenia ludu stosowała również tzw. literatura odpustowa, straganiarska czyli jarmarczna, produkowania przez prowin- cjonalnych wydawców - Fiałka w Chełmnie, Chociszewskiego w Wielkopolsce i innych. Ona to obmyślała bajki dla ludu - o bogobojnych królewnach, o szla- chetnych rycerzach, ażeby w ten spsób podsycać kult możnych! Była jeszcze inna literatura, tzw. literatura piękna, która w sposób dość obiektywny ujawniała wady i zalety jednej i drugiej strony - ta jednak jeżeli podejmowała tematykę z zakresu np. doli uciekinierów - wygnańców, najchętniej stawiała możnego w rolę faktycznego biedaka idealizując jego postać i wyczyny. W dodatku zagadnienia społeczne najczęściej precyzowała w sposób opisany, najrzadziej w sposób problemowy. Było w niej więcej szczerej litości niżeli szczerej życzliwości. Jest przede wszystkim jej sprawką, że zasługi i cnoty feudałów zaznały tak szerokiego rozgłosu a dorobek i wartości duchowe ludu prawie nie zaafiszowały się w świecie.
Wyrządziła wiele dobrego, ale również niewspółmiernie więcej złego. Bo w wielu wypadkach sprzeniewierzyła się swej misji. Szewc szyje buty, rolnik uprawia ziemię, żołnierz strzeże granic - tak literatura spełniać powinna ściśle określoną funkcję w organizmie społecznym. Powinna przede wszystkim wyjaśniać problemy, jakie faktycznie w życiu zachodzą, a z uwagi na interes społeczny wymagają ściślejszego, fachowego - pedagogicznego rozpracowania. Taka jest jej misja. Tymczasem najwięcej uwagi poświęcała wydarzeniom, które bardzo rzadko albo w ogóle nie zachodziły w życiu, a więc - fikcji. Wielu wybitnych literatów w ogóle zmieniło profil twórczości przerzucając się na pro- dukcję tworów rozrywkowych i rekreacyjnych. A ta zmiana kursu stała się szczególnie brzemienna w skutkach. Wychodząc bowiem z tego założenia, że prawdziwą, zdrową rozrywkę i rekreację może zapewnić tylko sport, turystyka i obcowanie z przyrodą, podaż namiastki rozrywki, odciągają społeczeństwo od strawy zdrowej - regenerującej wyprowadza nas na manowce. A oto dowód. Dziś, zamiast czerpać rozrywkę z prawdziwych źródeł ukojenia, godzinami wysiadujemy przed telewizorami wchłaniąjąc biernie, co nam się podąje. A podaje się nawet strawę niezdrową. Zdarza się przecież, że po takiej dawce makabry zasnąć nie można. Toteż lekarze, a przede wszystkim psy- chiatrzy coraz głośniej wołąją o opamiętanie: liczba psychicznie chorych wzrasta bowiem w sposób wprost zastraszający.
Była wreszcie literatura piękna, oparta o prawdziwe motywy folklorystyczne (Orkan, Orzeszkowa, Reymont). Ta jednak w ogólnej eksploatacji zajmowała pozycję niewiele inną niż literatura gloryfikująca zasługi pomazańców.
Literatura regionu nadmorskiego posiada wielu zacnych przedstawicieli zajmujących się problematyką ludową (Derdowski, Ceynowa, Karnowski, Heyke, Pobłocki, Sychta, Sędzicki), ale zagadnień społecznych i narodowych nikt z nich nie nakreślił tak dobitnie jak Majkowski w "Remusie". To dzieło Majkowskiego, te prawdziwy wzór opowieści o tułaczu - żebraku, a zarazem prawdziwa kopalnia bogactw słownictwa ludowego, stanowiącego jakby naturalną ilustrację problematyki życia i kultury ludu. Na przykładzie niedołęgi, człowieka upośledzonego, ale światłego, cichego bojownika, kierowanego intuicją i instynktem autor po mistrzowsku zobrazował losy i dzieje biedoty prześladowanej, poniewieranej przez zaborców i bogaczy.
W ujęciu tego utworu przejawia się przede wszystkim swoisty nurt pojmowania i ustosunkowania się biedoty do problemu żebractwa. Lud pomorski bowiem nie pojmuje słowa "żebrak" w sposób ogólnie rozumiany, treść właściwa tego wyrazu jest mu w istocie całkiem obca. Na człowieka chodzącego po prośbie mówi się "wędrowczyk" tj. tułacz wędrujący po świecie człowiek ubogi, ale nie gorszy, a może nawet lepszy, świetlejszy od innych, znający świat i ludzi. Bo jak się mówi, dawniej nawet Chrystus chodził po prośbie. W przebraniu żebraka wstępował do chat n (ale nigdy do dworu), ażeby sprawdzić jak lud odnosi się do bezdomnych tułaczy. Toteż nikt nie odważył się nie przyjąć żebraka. Tak zresztą być musiało. Bo jakim cudem przeżyłaby ścigana, przez dwory biedota, gdyby nie znalazła schronienia i pomocy U litościwych ludzi. Zresztą na wieści ze świata czekało się jak na zbawienie, a tych wędrowcy zawsze przynosili niemało. Jako dziecko nasłuchałem się tych bajarzy. Opowiadali o jarmarkach, odpustach, okrucieństwach wojen szwedz- kich, o Krzyżakach, o litościwych zbójcach, o przywódcach buntów chłopskich uzupełniając repertuar recytowaniem wierszy i przyśpiewkami (z których jedna, jak sobie przypominam mówiła o Jopie i potopie). Inni sporządzali dla nas gwizdki, piszczałki, ptaszki z drzewa, albo z korzeni wyplatali kunsztowne plecionki. Inni drutowali garnki i donice do tabaki. Kobiety wędrowne, sta- ruszki (zwało się je tryną) opowiadały przede wszystkim bajki. Toteż my dzieci wszystkich gości tego rodząju zwaliśmy wujkami i ciotkami: - tak też traktowali ich rodzice.
A więc oceniam problem żebractwa całkiem w inny sposób niż dwory I przedstawiciele literatury utrwalonej w piśmie,.. Inaczej bowiem pojmuje braterstwo socjalistyczne. Niechby człowiek maluczki szukając noclegu czy pomocy zastukał do drzwi możnego pana! - W czasie tułaczki wojennej wypró- bowałem i ten sposób i zawsze wypadło mi iść z kwitkiem albo spać w stogu. Ale chłop, nawet ten gnieżdżący się w jednej izbie nigdy nie odmówił mi noclegu ani chleba. Ale wzorem wszystkich cnót obywatelskich zawsze był człowiek bogaty. Znamy z literatury minionych stuleci wielu ludzi pomawianych o wysokie wartości moralne: dobrych, uczynnych, ofiarnych, ale wśród nich prawie nie dostrzega się przedstawiciela ludu.
W ocenie prawideł współżycia lud kierował się sercem, a serce, jak mówi przysłowie francuskie - ma rozum trzeźwy i wnikliwy. Możni, ci jaśnie oświe- ceni jakoś nie mogli pojąć potrzeby reform ustrojowych - takich, jakie dopiero dziś wprowadzamy w życie, lud natomiast, jakby intuicyjnie już wieki temu zrozumiał doniosłość tego problemu. Jednak te plusy Odsłaniające walory chłopskiego rozumowania nie znalazły w historii ani w literaturze takiego odbicia jak jałowe pomysły jegomości dobrodziejów. Pod wpływem kultu możnych wiele pojęć uległo wypaczeniu, w końcu skostniało w tej postaci - i dziś uchodzi za prawdę. Bo tak zawsze bywało, że "najdzielniej biją króle, a najczęściej giną chłopy". Na nagrobkach powstańców poległycvh w lasach kampinowskich figurują napisy: szewc, ogrodnik, fryzjer, kowal, parobek, ale wiemy o nich tylko tyle, że polegli jako żołdacy. Z tej dziedziny przekazano nam tylko okruchy wieści osnutych wokół postaci, których nie dało się wymazać z historii. Albo Gall np. przyjęty zgrozą poczynań pospólstwa buntującego się przeciw "szlachetnie urodzonym" co pochlebnego mógłby powiedzieć o doli "gwałcicieli błogiego ładu". Długosz tak relacjonuje wydarzenia, jakby lud w ogóle nie istniał. Późniejsi historycy jeszcze jakoś widzieli gburów, ziemniaństwo i mieszczaństwo opisując ich zmagania i zrywy wyzwoleńcze, ale proletariatu wiejskiego, na którym skupiały się wszystkie skutki niedo- ciągnięć ustrojowych, tej grupy nąjliczniejszej, stanowiącej główny element produkcyjny aparatu wytwórczego, tego drobiazgu i jego interesów prawie nie dostrzegli. Ten element odkryli dopiero marksiści. Modrzewski np. sporo serca włożył w swoje dzieło odnowy Rzeczypospolitej , ale jako środek zaradczy przeciw pladze żebractwa zalecał pracę przymusową. Inni z ubolewaniem stwierdzali fakty ucisku i wyzysku - i na tym skończyła się ich misja wyra- ziciela prawdy historycznej. Toteż pomimo, że statut piotrkowski (1496) ustanawiający tzw. przypisania chłopa do ziemi w teorii uległ w późniejszym okresie różnym złagodzeniom, w praktyce szlachta pomorska i rządcy dóbr królewskich korzystali z pierwotnych uprawnień niemal do połowy ubiegłego stulecia. Zmnieniła się tylko forma wyzysku. Gdy nieliczną grupę chłopów zwolniono od obowiązku odrabiania pańszczyzny, w zamian ustalono czynsz, tj. opłatę pieniężną - oczywiście z dodatkiem obróbki. Chłop tzw. czynszowy musiał pracować kilka dni przy żniwach dworskich, przy sianokosach, obrabiać na folwarku kilkanaście dni końmi i ręcznie, co razem z opłatą pieniężną było w istocie korzystniejsze dla dworu niż pierwotna pańszczyzna. Ale reforma była! Wymyślono nawet sposób umożliwiający wygodne wymuszania świadczeń. W tym celu mieszkańców zobowiązało się np. do składania pewnej części zboża i oszczędności gotówki do tzw. wspólnych gromadzkich spichrzów i kas, tzw. skrzynek wiejskich (wiklierze starostwa puckiego i tucholskiego), zabezpieczały się w ten sposób na wypadek niemożności zapłacenia danin na rzecz pana. Była tó pewnego rodząju asekuracja na wszelki wypadek. Gdyby chłop uciekł, albo się wypalił znalazło się pokrycie w wartościach składowanych na potrzeby zbiorowe - a w istocie obmyślone na potrzeby pana. Owszem, gromada, jaka zbiorowość mogła przeciwstawić się woli pana, ale do tego dochodziło rzadko. Stare powiedzonko bowiem, że "z dworem" procesować a z łysym za łeb się brać, na jedno wychodzi" sprawdzało się prawie zawsze. Ogrodnicy, czyli chłopi małorolni, siedzący kątem u gburów, odrabiający za nich szarwark na pańskim folwarku, bezrolni komornicy, chałupnicy, parobcy, służba dworska i czeladź (którą chłopi mogli przyjąć tylko za zgodą pana) nie liczyła się wcale. Nie miała również głosu w zebraniach gromadzkich. Toteż, pomimo że problematyka żyda i kultury proletariatu wiejskiego regionu nadmorskiego stanowi dekawą kartę w dziejach naszego narodu (bo właśnie na Pomorzu grupa bezrolnych była znacznie liczniejsza niż na innych terenach Polski) o właściwej biedocie, najliczniejszej grupie społeczeństwa, stanowiącej trzon aparatu produkcyjnego wiemy niestety bardzo mało. Ta dziedzina wiedzy pozostała prawie nie tknięta, zwłaszcza z punktu widzenia problemowego. Jeżeli gdzieś z konieczności przytacza się wydarzenia stanowiące oczywisty dowód krzywdzenia najbiedniejszych, wymowę takich argumentów łagodzi się stwierdzeniem, że tak być musiało, że stanowisko możnych było ekonomicznie uzasadnione.
Czytając takie wywody skłonnym byłoby się uwierzyć, że problem wyzwolenia społecznego proletariatu wiejskiego w ogóle nie istniał, że nie nurtował świadomości ludu, że biedota wiejska nigdy nie żaliła się na krzywdę, nie odczuwała wyzysku. Ferment rozniecali tylko nasłani emisariusze i buntownicy - żebracy. Takie niekiedy odnosili wrażenie, jak gdyby wszystkie okropności ucisku, wyzysku i dążenia wyzwoleńcze wykluwały się dopiero niedawno - jak mówią - w umysłach demagogów, utopistów, bolszewików. Dawniej nikt biedocie krzywdy nie wyrządzał, nie ma na to podobno dowodów w historii. Nawet współczesna literatura ludowa niewiele udziela wyjaśnień, czy w ogóle i dlaczego lud podejmował walkę o wyzwolenie społeczne. Co z wieści dotyczących martyrologii ludu w postaci nieskażonej, zachowało się przede wszystkim w pamięci pokoleń uczestniczących w wyzwoleniu i coś niecoś w do- robku historyczno-literackim postępowej inteligencji. W pamięci ludu skonden- sowała się cała gorycz przeżyć biedoty: parobków, czeladzi, fornali, wyrobników, służących, kmiotków, głodnych dzieci i poniewieranych sierot. Toteż dobrze się stało, że władze nasze zwróciły uwagę na możliwości wykorzystania tych źródeł inicjując akcję wchodzącą w zakres parniętnikarstwa. Ten zabieg może się przyczynić do sprostowania wielu mylnych pojęć dotyczących istotnych przyczyn fermentu społeczno-wyzwoleńczego i narastania go od czasów nąjdawniejszych. Owszem, pamiętnikarze, to nie historycy, ale co boli, a co nie boli, co jest sprawiedliwe, a co niesprawiedliwe, co jest krzywdą i wyzyskiem, z której strony otrzymuje się razy, w tym przedmiocie orientują się ci pierwsi. Zresztą pamiętnikarzom chyba nie tylko zależy na ujawnieniu faktów, więc tego co lud wie, ale przede wszystkim na wyłuszczeniu oceny wydarzeń, np. co lud myśli o wydarzeniach przeszłości, jak je osądza, jak je pojmuje na swój chłopski rozum. Toteż z tego punktu widzenia ująłem również moje rozważania opierające się przede wszystkim o osąd moich rozmówców. Sporo uwag poświę- ciłem zagadnieniom dotyczącym kultury i sztuki ludowej, w tym przedmiocie bowiem zachodzi szczególna rozpiętość poglądów. Na wstępie podam jednak kilka faktów historycznych dotyczących ziem pasa nadmorskiego, - na tym tle bowiem lepiej uwidoczni się wymowa wydarzeń miejscowych.
Na stosunki społeczne, jak wiadomo rzutują przede wszystkim warunki polityczne, a te, jak wiadomo, były na Kaszubach szczególnie trudne. Dłuższy był przede wszystkim okres rozłąki z macierzą. Od roku 1309 - 1466, a więc ponad 150 lat (gdy historia pozostałych ziem polskich kształtowała się w warunkach normalnych) Pomorzem zarządzali Krzyżacy. Oni pierwsi spro- wadzali masowo Niemców na Kaszuby, wyposażając ich w najlepsze obszary tych ziem.
Już w roku 1772, a więc zaledwie po 300 letniej łączności z macierzą zaczął się drugi akt niewoli, wskutek czego lud ziemi nadmorskiej znowu znikł z pola widzenia historii. Niedostatki źródłowe z tego okresu wywodzą 'się przede wszystkim z braku ośrodków naukowych na Pomorzu - takich, jakie w póź- niejszym okresie zaborów posiadały prawie wszystkie inne dzielnice Polski. Jedynym poważniejszym ośrodkiem naukowym ziem północnych był Gdańsk, ale ponieważ placówki naukowe Gdańska, inspirowane i kierowane przez przedstawicieli narodu szczególnie wrogo ustosunkowanego wobec Polski nie interesawały się losami ludności tubylczej, obcej pod względem etnicznym, dokumentacja dziejowa wywodząca się z tych źródeł prócz skromnych informacji, naukowców słowiańskich: Mrongowiusza, Hilferdinga, Prejsa, Ceynowy i innych, zaopatrzonych przede wszystkim w zagadnienia dotyczące wyzwolenia narodowego niewiele ujawnia faktów z żyda ludu, a najmniej pochlebnych. Jeżeli już jakie wymienia się się po imieniu, to oczywiście o zabarwieniu ujemnym. Niemcy bowiem zawsze z pogardą odnosili się do Kaszubów a zwłaszcza politycy (rzadziej naukowcy) nasłani tu z misją wynarodowienia ludnośd posługującej się gwarą. Nisko ceniono Żydów, Murzynów, ale Kaszubów jeszcze niżej: Kaszub był dla Niemca uosobieniem istoty rasowo i klasowo najniższej, a przede wszystkim demnej. Mówi o tym choćby powiedzenie, chętnie stosowane przez nich dla uwypuklenia stopnia zacofania "Dumm, wie ein Kaschube" (Głupi jak Kaszuba).
Zohydzenie Kaszubów, a przede wszystkim ich mowy było jednym z najważniejszych chwytów strategii germanizacyjnej zaborców. Niemcy bo- wiem zdawali sobie sprawę z tego, że zgermanizowanie ludności ostatniego skrawka polskiego wybrzeża może nastąpić dopiero wtedy, gdy lud nadmorski, a więc ogół mieszkańców tych ziem przestanie mówić staropolską gwarą. Mowa polska stanowiła bowiem ostoję polskości ziem pasa nadmorskiego i główną przeszkodę germanizacji. Toteż tchawicę, którą Polska czerpała oddech z morza zaborcy zwężali coraz więcej. Tylko wąskiego otworu przełyku, zajmującego skrawek brzegu i zaplecze Gdańska, gdzie od wieków ogół mieszkańców uparcie stawał przy swej staropolskiej mowie, tego otworu jakoś nie mogli zadzierżgnąć. To ciało tkwiło im kością w gardle: tej przeszkody jakoś nie mogli wykrztusić.
U schyłku okresu zaborów Hakata już jakoś poradziła sobie z uporem słowiańskiej ludności zajmującej brzegi morza położone dalej na wschód i zachód od Wisły. Skapitulowała większość szlachty rodzimej i osiadłej na Pomorzu, panicze gromadnie garnęli się do niemieckich szkół kadeckich (gdzie po odpowiedniej obróbce ulegali germanizacji). Tylko ten prosty, poniewierany ludek, rzekomo zacofany, nie uświadomiony narodowo, nie wymieniony w historii wśród zasłużnych w walkach o wyzwolenie narodu nigdy nie sprzeniewierzył się ideałom walki o zachowanie polskości. Jak zwierzę rugowane wyrębem lasu spychano go coraz na gorsze pozycje, a on nie poddał się. Wiadomo przecież, że przez cały okres zaborów, do ostatniej chwili wyzwolenia ludność powiatów kaszubskich (a warto zaznaczyć, że tylko powiatów kaszubskich) jak jeden mąż zawsze wybierała tylko polskich posłów do sejmu pruskiego. Powiaty kaszubskie nigdy nie zawiodły w wyborach. Nawet wówczas, gdy nie wszystkim powiatom ościennym to się udawało.
Mówi się, że to bogaci ziemianie i księża mobilizowali lud i dlatego takie wyniki w wyborach. Owszem, nikt nie odmawia im zasług z tego tytułu, ale wiadomo, że spośród garstki szlachty łasej na wysoki awans, zaszczyty i łaski zaborcy - prócz kandydatów nikt zbytnio karku nie nastawiał. Lud nato- miast, jako bezpośredni wyborca - świadomy co go Czeka z tego tytułu ze strony Amst i Gemeindevorsteherów władzy najbliższej, mającej go W garści na co dzień, decydującej o wszystkim, co jego powodzenia dotyczy, ryzykował wszystko, rzucając całą stawkę na szalę. Pomimo, że zdawał sobie sprawę z tego, że do plag jakie zaznawał na co dzień dołoży mu się nowa - uparcie wybierał posłów polskich.
Ale historia w ten sposób nie interpretuje tego rodzaju wydarzenia. Tak również w okresie okupacji odsetek tzw. eindeutsehów był wśród tubylców posługujących się gwarą kaszubską znacznie mniejszy niż wśród ogółu ludności powiatów sąsiednich: - podobnie i strajki szkolne, które jako akt wrogiego ustosunkowania się do zaborcy pozbawiały biedotę Wszelkich szans i nadziei, i zdobycia jakichkolwiek funkcji w społeczeństwie: sołtysa listonosza czy nawet woźnego (nigdzie na Pomorzu nie nabrały takiego rozmachu jak właśnie na Kaszubach).
Historycy nasi niewiele o tym mówią - ale tego rodzaju postawa możnych na pewno posłużyłaby komuś do napisania wiekopomnej epopei wysławiającej całe pokolenia pomazańców. Jeszcze jakoś schlebiano szlachcie mówiącej polskim językiem literackim. Nie przeszkadzało to Niemcom bratać się ze szlachtą polską - przyjęcia i bale urządzano z udziałem magnaterii gdańskiej: myśliwych, rentierów, krewnych i znajomych po fachu geszewciarzy odbywały się we dworach nierzadko.
Różnice narodowościowe nie stanowiły poważnej przeszkody w stosunkach towarzyskich arystokracji. Reichold Heidenstein, dziedzic Sulęczyna (powiat kartuski) był zdecydowanym Niemcem, ale pełnił obowiązki sekretarza Jana Zamoyskiego i króla Stefana Batorego. Ną tabliczce nagrobkowej Ernesta Janitza figuruje napis zredagowany w języku niemieckim, ale jak wynika z treści napisu, zmarły zaliczał się do "wiernych sług jego majestatu króla polskiego". Tak również wielu przedstawicieli szlachty pomorskiej dosłużyło się wysokich stopni i stanowisk w armii i administracji pruskiej. Miejsce honorowe nad biurkiem jednego z ostatnich właścicieli zamku łańcuckiego dziś jeszcze zajmuje fotografia polakożercy-Wilhelma II. Bo tak zawsze bywało, że - jak mówią - kruk krukowi oka nie wykolę. Arystokracja uznawała tylko jednego wroga, z którym nie możnaby się zbratać, a tym był lud. Lud wszędzie i w Polsce i u sąsiadów traktowano jako wroga numer jeden warstw posiadających, niekiedy nawet groźniejszego od wroga narodowości obcej. Wiemy przecież,, że nawet niewolników wywodzących się z klas posiadających ceniono wyżej niż klasowo obcego rodaka. Burżuazja wszystkich krajów zawsze stała razem, w wypadku zagrożenia jej interesów klasowych solidarnie popierała się wzajemnie. Gdy po pierwszej wojnie światowej magnateria rosyjska znalazła się w impasie, kapitaliści innych krajów przyszli jej z pomocą. A przecież w tym wypadku nie chodziło o poratowanie niepodległości narodu rosyjskiego - ten zabieg miał na celu zabezpieczyć interesy pobratyńców klasowych.
Nasza historia okresu międzywojennego natomiast , występując w roli rzecznika rzekomo bezstronnego, niezaangażowanego, podawała nam całkiem inną motywację interwencji Zachodu - taką, która hermetycznie zasłaniała prawdę właściwą. Stosując wszystkie możliwości naukowego dowodzenia zaklinała się ona, że w tym wypadku nie chodziło o zabezpieczenie interesów klasowych burżuazji, przeciwnie, wyprawa interwentów rzekomo miała na celu zabezpieczyć interesy klasowe ludu: wolność, sprawiedliwość i demokrację. W dodatku w tej formie spreparowaną wiedzę upowszechniano wtłaczając ją w umysły młodzieży jako obiektywną wiedzę, i prawdę historyczną. Przypo- minam sobie, jakie piorunujące wrażenie na miejscowych kułakach wywarła wiadomość, że lud idzie górą - i z jaką radością i nadzieją rozdmuchiwano wieści lansowane wszędzie na Kaszubach, że buntownicy zamierają z głodu, że prędzej czy później sprzymierzeńcy caratu zaprowadzą ład.
Tak z oceną wydarzeń historycznych działo się do niedawna. A teraz wyobraźmy sobie, jak może wyglądać wiarygodność dokumentacji dziejowej sprzed wielu, wielu lat - ile w niej może być prawdy o życiu, roli i doli pogardzonego plebsu. Przecież lud nie zapisał swoich przeżyć, bo nie umiał pisać. Jego żale, troski dolę i niedolę spisali sługusi wrogów klasowych ludu, oczywiście tak, ażeby przede wszystkim zatrzeć ślady krzywd wyrządzonych biedocie.
Z wiarygodnością dokumentów dziejowych ma się niekiedy tak, jak z wiarygodnością komunikatów Hitlera, wygłaszanych w czasie odwrotu wojsk niemieckich. Właściwą prawdę relacji możnaby wyczytać tylko pomiędzy wierszami tekstu, z wymowy niedopowiedzianych słów, jak również słów całkiem pominiętych. Znaczy to więc, że historia ruchu ludowego byłaby o wiele bogatsza, gdybyśmy umieli wyczytać z historii, czego w niej nie ma. Toteż zda- jemy sobie sprawę, że tego rodzaju dokumentacja, tendencyjnie spreparowana na użytek wrogów klasowych ludu, a zweryfikowana tylko po łebkach, nie może posłużyć interesom państwa ludowego, ani wychowaniu młodzieży w duchu proletariackiego internacjonalizmu, ani w kształtowaniu świadomości socja- listycznej. Lansowanie tak bardzo naciąganych, bałwochwalczych prawd wysnutych z założeń kapitalizmu, a więc z pojęć obcych ideologii socjalizmu, nie byłoby w istocie niczym innym, jak tylko maskowaniem nowej formy ucisku i starego jak świat kultu możnych.
Jak pisać historię ruchu ludowego, tego uczmy się od burżuazji, ona wie jak to się robi, w jaki sposób spreparować wydarzenia, ażeby mocą zręcznych chwytów retorycznych wprowadzić umysły , ludzkie na orbitę zamierzonej polityki. Po prostu do tego stopnia opłaca historię ze wszystkiego co dotyczy wroga klasowego,'że dla potomności pozostają tylko okruchy wieści, zmieszane z błotem. Oczywiście, w imię sprawiedliwości i zasady - wet za wet - należałoby tak postąpić; uczciwy naukowiec jednak ńie podjąłby się takiej misji. Nikt zresztą nie może wymagać, ażeby historycy popisywali się zbyt gorliwym zaangażowaniem, ale wiemy również z historii - i to stale należałoby mieć na uwadze, że w interesie klanu możnych takie zaangażowanie uprawiano. Lud wprawdzie w ten sposób precyzuje swoje zadania w przedmiocie wiarygodności i bezstronności relacji historycznych, ale tak faktycznie myśli. Słysząc prze- chwałki dotyczące wszechzasług możnych, porównując je z zasobem bogatych przeżyć własnych i jego ojców, mówi krótko - oni kłamią!
Z podań ludowych, a przede wszystkim z nieskrępowanych zwierzeń ludu wynika aż nazbyt wyraźnie, co lud myśli o swoich patronach. Toteż umiejętność czytania historii jest niemal tyle, a może więcej trudna niż umiejętność spisania dziejów. Z tych też przyczyn w interpretacji wydarzeń zawsze istniała poważna rozpiętość znaczeniowa pomiędzy podaniem ludowym a naukową relacją historyczną. Podam tu dla przykładu kilka wieści osnutych na wydarzeniach historycznych, związanych między innymi z istnieniem zabytków, które w spo- sób szczególnie wymowny zaabsorbowały wyobraźnię ludu tj. grodzisk, kręgów kamiennych, szańców szwedzkich, kamieni zbójeckich, a więc Zabytków stałych, wywodzących się z różnych okręsów historycznych. Skojarzenie tych pomników przeszłości z poczuciem doznanych krzywd dowodzi bowiem, że wieści o krzyw- dzie, wymyślone rzekomo przez bolszewików, jątrzyły świadomość wszystkich pokoleń ludu przez całe wieki- Oto co z tej materii zdobyłem od mieszkańców mej rodzinnej wsi, Łączyńskiej Huty z powiatu kartuskiego, oraz wsi sąsiedniej - Borzestowa, gdzie przebywałem ponad 30 lat. W powiecie kartuskim jest . około 12 grodzisk pochodzących z okresu wczesnego średniowiecza. Są to pewnego rodzaju fortece, miejsca warowne, zajmujące najczęściej wzgórza o stromych zboczach, położone nad wodą, a więc zabezpieczone w sposób naturalny. Tu chroniła się okoliczna ludność. w czasie napadu nieprzyjaciela. Lud wie o grodziskach o wiele więcej nawet to, co historia tak bardzo drobiazgowo w wyliczeniu wydarzeń dotyczących arystokracji traktuje jako szczegół całkiem podrzędny, prawie nie zasługujący na uwagę. Lud widzi w nich przede wszys- tkim pomniki krzywdy społecznej, symbolu wyzysku, uprawianego na biedocie wiejskiej.
Wspomnienia o krzywdzie wyrządzanej jego praojcom przez naczelników grodów lud uwiecznił w legendzie, która dziś jeszcze jak zmora krąży po cha- łupach ziemi nadmorskiej. Mówią, że naczelnik grodu, człowiek bogaty i bru- talny zdzierał daniny i gnębił poddanych zmusząjąc do prac nawet starców, kobiety i dzieci. Szczególnie łasy był na bursztyn (bursztyn występuje na Ka- szubach). Biada, żeby ktoś choć kawalątko zatrzymał dla siebie. Takie bowiem ubzdurzył sobie prawo, że bursztyn należał do pana. Toteż posiadał całe wory tej drogocennej żywicy, stroił się tym bogactwem, albo zbywał go kupcom za in- ne klejnoty (później zakony niemieckie przywłaszczyły sobie to prawo, następnie zarząd miasta Gdańska, a w końcu dzierżawcy terenów bursztynowych). Najdotkliwszą udrękę stanowiło zaopatrywanie grodu w wodę potrzebną do za- pełniania rowów czyli fos okalających warownię. Ta czynność należała do ko- biet. W dużych wiadrach, zawieszanych na szyi niewiasty wynosiły wodę na sam szczyt wysokiego wzniesienia. Aż stało się, nąjstarsza z niewiast służeb- nych wspinając się po stromych zboczach pod fosą, z przesilenia upadła na ziemię i zemdlała. Zanim jednak skonała, wypowiedziała słowa zaklęcia, wskutek czego zamek zapadł się pod ziemię. A więc karę za udrękę wymierzyła siła wyższa.
Ten wątek krzywdy i wyzysku stanowi myśl przewodnią wielu legend i po- dań ludowych. Podtrzymują ją również wieści o kręgach kamiennych, pocho- dzących prawdopodobnie z II wieku naszej ery. Elementem zasadniczym kręgów są słupy kamienne, porozstawiane prawie w równych odstępach na obwo- dzie dużego koła (śred. 10-30 m), jak również jeden, dwa, rzadziej trzy słupy zajmujące środek koła. W przestrzeni objętej słupami nauka dopatruje się miejsca obrzędowego spalenia zmarłych, inni wskazują na podobieństwo układu skał do tarczy zegara słonecznego.
W świadomości ludu natomiast wszystko to kojarzy się z dziejami wyrządzanej mu krzywdy. Wymowa legendy związanej z kręgami (Łęga - Legendy Pomorza) jest,niedwuznaczna : lud ryzykuje przymierze z diabłem, godzi się nawet na ewentualność wiecznego potępienia, byleby uwolnić się od ucisku pana. Tak bardzo dolegał mu wyzysk. A więc w legendzie lud wypowiedział się szczerze, co sądził o swoich dobrodziejach, nikt jednak za nie- go nie przemówił po jego myśli. I nikt tego nie napisał. Bo kto by się odważył - a obrońcy czci i godności pomazańców zakrakaliby go jak wrony wróbla.
Lud może nie był nawet tchórzliwym jak to się niekiedy sugeruje, może i bohaterstwem sławił się nie mniej niż panowie. Ten wątek podejmują np. podania Krzyżaków. Widomym znakiem panowania tych ciemiężców ludu miały być tzw. "modziły" czyli kurhany, rozsiane po całej ziemi nadmorskiej (w powiecie kartuskim jest ich około 150). Są to w istocie groby plemion słowiańskich sprzed 2000 do 3000 lat ale ponieważ pochodzą z okresów minionych, a pamięć o przeszłości zawsze kojarzy się z panowaniem wrogów, lud także i je zalicza do niesławnych pomników udręki.
Krzyżacy bowiem traktowali ludność tubylczą rzekomo gorzej niż niewolników zmusząjąc ją do najcięższych robót np. wypalania wapna i węgla drzewnego, a przede wszystkim wydobywania marglu z Raduni. (Wieści pokry- wają się z faktem istnienia śladów hut szklanych w Borzestowskiej i Łączyńskiej Hucie , jak również pieca do wypalania wapna nad Radunią). Toteż dochodziło do walk z Krzyżakami, Historia, jak zwykle niewiele ma o tym do powiedzenia, lud natomiast pamięta nawet szczegóły niektórych potyczek. Stary Szmidtka z Borzestowa opowiadał mi chyba dziesiątki razy, jak miej- scowa ludność urządziła zasadzkę na knechtów i Krzyżaków, którzy drogą wiodącą wzdłuż Jeziora Raduńskiego uprowadzali zagrabione bydło i trzodę. Chłopi ukrywali się w przydrożnych gąszczach, a gdy konwój się zbliżał, z taką furią rzucali się na grabieżców, że spośród gromady'krzyżackiej nikt nie pozostał przy życiu.
Pewne epizody tych wydarzeń podąje Hieronim Derdowski w tekście tzw. hymnu kaszubskiego: "Przyszedł Krzyżak w twardej blasze palił wsie i miasta, za to jego cepy nasze, grzmocałe lat dwasta - a w Raduni krwawa woda - ojca szkoda - syna szkoda". Podobnie historie opowiada się o walkach ze Szwedami. Na terenach nadmorskich, położonych z dala od ośrodków strzeżonych przez załogi książęce, dochodziło nierzadko do dramatycznych walk pomiędzy luźnymi grupami wałęsającymi się rabusiów a ludnością i wiejską. Lud nie urządzał zorganizowanych wypraw zdobywczych, ale własnej zagrody i ro- dziny- jak mówił Szmidtka- bronił pazurami i zębami jak pies budy, mężnie, jak zwierz swej nory, zwłaszcza jeżeli grupy napastników nie były zbyt liczne. Walkę obronną podejmowali zazwyczaj wszyscy mężczyźni zagrody razem, żony i dzieci wraz z inwentarzem żywym ukrywały się w schronach przygotowanych w lesie. Walka jednak nie zawsze kończyła się zwycięstwem. Wtedy Szwedzi naśladując gwarę kaszubską, przywabiali rodziny wołając: Kasia, Marysia poj do dom, Szwedzy są precz". Toteż chyba tylko takim wydarzeniom możnaby przypisać, że w okresie tzw. "potopu" wiele wsi powiatu kartuskiego znikło całkiem, a inne zostały bardzo przerzedzone pod względem ilości mieszkańców. Mówią o tym nazwy osiedli dziś nie istniejących: (wymienione w aktach krzyżackich, w podaniu ludowym i wykazach ubytku mienia i mieszkańców wsi należących do zakonu Kartuzów i Cystersów) m. in. Malenicze, Rozgard, Mistyczyn, Niradowa, Begarowice, Berelino, Lesowo, Zezenów, Planzno, !Starsów, Mancewo, Sarewo, Zarzów. Te osiedla powiatu kartuskiego przestały istnieć.
Nie bez wymowy są również i nazwy topograficzne wzgórz i przylądków, ciągnących się wzdłuż brzegów Jeziora Raduńskiego jak np. manijek, retk, kneka spławnica, kukowica, niezzosł, kokowatka, dample, a więc nazwy nie spotykane w potocznym słownictwie współczesnym. Oczywiście prawdą jest, co podaje historia, że wielu mieszkańców wsi istniejących dziś jeszcze tylko z nazwy zginęło z głodu i na wskutek epidemii ale wielu też poległo z siekierą w ręku, broniąc progu swego domu. Świadczą o tym przede wszystkim podania Indowe dotyczące walk staczanych z napastnikiem.
Jako bohatera jednej z takich potyczek stoczonych z bandą rabusiów morskch wymienia się rybaka - Mużę. Był to człowiek dziwny, osobliwy, w obejściu łagodny, spokojny, miły - istna dusza chłop - jak to się mówi. To on organizował pomoc dla rodzin po zaginionych na morzu rybakach, on pierwszy ruszał na morze, gdy zburzone fale zagrażały życiu jego towarzyszy. W czasie najstraszliwszych sztormów na pomoc rzucał się wpław. Łódź bowiem nie os- tałaby się szalejącym bałwanom, pędzonym podmuchem huraganu. Tak jako chłopak uratował'swego ojca, taszcząc go na plecach spod Samego Helu. W wolnych chwilach bawił się z dziećmi, odwiedzał chorych albo pomagał sąsiadom Ale w potyczkach z wrogiem był straszny. Jak dziki i kot pierwszy rzucał się susem na barkę korsarzy, a gdy się wyszalał, nie było już z kim walczyć. Wtedy organizował pomoc dla rannych. Większe grupy napastników wywabiał na ląd, na moczary i tu, z zasadzki obezwładniał je z pomocą swoich ludzi.
Podobne legendy opowiada się o wyczynach kobiet z rodu Stolemów. W czasie napadu na wieś Stolemki ukryły się w pobliskim lesie, ale gdy ich mężowie i bracia polegli, jak hieny rzuciły się na napastników mordując żołdaków w sposób okrutny. Może więc. wcale nie było tak, jak podają źródła historyczne, że dawniej tylko możni sławili się męstwem, że ten tchórzliwy ludek, wyzuty z wszelkich ideałów i ambicji, jak potulny baranek bez oporu albo zamykał przed wrogiem, albo bez oporu poddawał się na rzeź napastnika. Przecież, jak podają legendy, lud miał również swoich bohaterów w rodzaju Pana Michała. Tylko, że nie doczekał się jeszcze swego Sienkiewicza. Miał również swoich wielkich ludzi, zasłużonych w walkach o wyzwolenie społeczne. Historia, jak zawsze nie podąje nazwisk i- wyczynów tych bohaterów, pozostały tylko legendy po Myszkach, Madejach, Wyrwidębach, Waligórach, Stolemach, Derach, Lachach, którzy w obronie biedoty stawiali czoła naczelnikom plemion i grodów. Na polach pozostały tylko kamienie zbójeckie (w Kamienicy Królewskiej), czczone przez lud jako pomniki bohaterów w rodzaju historycznej postaci Janosika, szlachetnego zbójcy i obrońcy pokrzywdzonych. Tylko Górale Tatrzańscy doczekali się wyczerpującej monografii na temat zbójnictwa, obejmującej literaturę (Goszczyński, Tetmajer, Kasprowicz, Orkan, Morcinek), - etnografię (Zborowski, Kolberg, Ochmański, Szczotka, Krzyżanowski), plastykę (Skoczylas), muzykę (Szymanowski).
Oto inny rozdział z niespisanych dziejów, ukrywanych chyba ze wstydu, zaliczanych również do bajek wymyślonych przez naiwny "ludek". Tylko, że w tym wypadku wieści dotyczą ząjść niedawnych zrelacjonowanych przez naocznych świadków. Jeszcze w ubiegłym stuleciu uprawiano w naszej wsi parafialnej - w Chmielnie, coś w rodząju handlu żywym towarem tzw. jarmarki na dzieci. Rodziny bowiem były liczne Urodzaj - jak mówią na małe kartofelki i dzieci na Kaszubach był zawsze bardzo obfity. Moja matka np. urodziła i wychowała nas aż dziesięcioro, zdarzały się rodziny jeszcze liczniejsze. Stąd powstał zwyczaj tzw. urządzania dzieci czyli oddawania na służbę. yDwa razy w roku, na wiosnę i w jesieni, bezrolni i małorolni, wyprowadzali swoje nadwyżki rodzinne do Chmielna, gdzie w miejscowym zajeździe i na placu przed kościołem (dopiero proboszcz Szołowski zabronił odbywania targów przed kościołem) właściciele dworów i bogatsi gburzy "urządzali” chłopców i dziewczynki od lat 8-18 (bo starszych zaliczano do parobków i dziewek) do paszenia gęsi, owiec, krów albo do pracy domowej lub rolnej. Działo się to w sposób stosowany na targach - z tą różnicą - że bydło prowadziło się na postronku, a dzieci za rękę.
Analogiczna też była procedura targowania. Ażeby wyzbyć się swojego towaru, biedota zachwalała go uwypuklając jego zalety i wartości użytkowe, że np. chłopak jest sumienny, nie każę się budzić, rano jej; pierwszy na nogach, że jest silny i że mało je. Nabywca natomiast chcąc utargować z "mita” wyłuszczał w rozmowie przede wszystkim braki "tbwaru", że np. kandydat korki (drewniaki) ma liche, że jest obdarty, że trzeba go ubrać, a to ko- sztuje. Postronnie zasięgał informacji u sąsiadów,czy ktoś nie kradnie z rodziny kandydata. Dziecka z rodziny posądzonej o "długie palce" tj. skłonnej do kra- dzieży, nikt nie wziąłby nawet za dopłatą. Wysokość mita uzgadniano według zasad ogólnie przyjętych tradycji.
Potwierdzanie zawarcia umowy polegało na wręczeniu tzw. "bożaka" tj. zadatku wartości talara. Właściwą należność obliczano w naturaliach. Młodociany do lat 10 otrzymał rocznie cały komplet odzieży: parciane spodnie i marynarkę, dwie pary wełnianych pończoch, pewną ilość przędzy wełnianej do cerowania, dwie koszule samodziałowe i kalesony, dwie pary pantofli drewnianych, rękawiczki pięściowe z nawiązem, tj. podszyte wełną i czapkę. Sieroty i dzieci kalekie odstępowało się za bezcen, byleby je ktoś chciał wziąć. To był jedyny towar, który można było nabyć za darmo.
Wynagrodzenie za pracę starszej młodzieży różniło się przeważnie tylko jakością materiałów potrzebnych do uszycia odzieży. W umowie zastrzeżono nieraz ubranie fłauszowe zamiast parcianego (w tym wypadku na dwa lata) i bieliznę barchanową zamiast samodziałowej. Nierzadko także buty, ale to również na dwa, nawet trzy. W buty bowiem ubierało się tylko przed kościołem, drogę do i z kościoła odbywało się w korkach albo na boso niosąc buty na ramieniu. Silniejszych chłopców, nadąjących się do ciężkiej pracy, wynagradzano również gotówką w wysokości 3-5 talarów, ale płacąc dopiero po odbyciu służby. Oczywiście, otrzymał ją, jeżeli według oceny pana na to zasłużył, ale ponieważ pan zawsze miał rację, a pieniędzy nigdy dla służby, z wypłatą umówionego mita bywało różnie. Że wypadki nierespektowania umowy najemnej musiały być dość nagminne, o tym świadczy choćby fakt, że kościół uznał za wskazane zaliczyć wstrzymanie wypłaty za wykonaną pracę do wykroczeń moralnych rzędu "grzechów o pomstę do nieba wołąjących".
Do mita wliczano niekiedy również usługi i świadczenia zaprzęgiem dworskim na rzecz rodziny parobka lub "dziewki" np. zwózkę opału, zaoranie działki przyzagrodowej itp. W umowie ustalono również, gdzie służący będzie spał, czy na ławce przypiecowej, czy w zapiecku, czy na strychu, ile razy do roku wolno mu będzie pójść do kościoła, odwiedzić rodzinę, kiedy i gdzie będzie spożywał posiłki, czy przy osobnym stole, czy razem z dziećmi. Takie zastrzeżenia wymieniono tylko w umowach zawieranych z gburami, dwór oczywiście nie zgodziłby się na takie warunki.
Tak wyglądała procedura "urządzania" siły roboczej, ale co ża nią się kryło, tego chyba nie zgłębi się miarą rozumowania człowieka, który nigdy nie widział ani sam nie przeżywał podobnego aktu upodlenia godności ludzkiej. Nie trudno sobie wyobrazić, co rodzice przeżywali prowadząc dziecko na targ. Już sama rozłąka z dzieckiem była bolesna, a co dopiero świadomość, że własne dziecko trzeba sprzedać na rynku jak zwierzynę, bo nie ma chleba w domu. A co dopiero przeżywał bezradny malec widząc, że wydala się go z rodziny - na służbę do obcych, nieznanych ludzi. To chyba było okropne, nie mniej przerażające od wy- słuchania wyroku śmierci. Jak opowiadali naoczni świadkowie targów, sceny towarzyszące zawieraniu umów, a zwłaszcza rozstawania się z dziećmi, sceny rozpaczy dziecka i bolesnych przeżyć rodziców, widziane na tle chłodu i zobojętnienia nabywców "towaru", po prostu przerażały.
Sam doznałem podobnej poniewierki i dlatego wiem nawet, jak to boli. W czasie wojny śmierć spojrzała mi w oczy nie raz, nie dwa, ale nie płakałem. Gdy Niemiec wydzielił mi pięścią w twarz, zakołowało mi się w głowie, zaszkliły się oczy, ale nie uroniłem ani jednej łzy. Gdy spojrzałem w lufę karabinu skierowanego na mnie tylko za to, że nie dość szczelnie zasłoniłem okna w czasie nalotu, zdrętwiałem jak porażony prądem, ale nie płakałem. Gdy na placu przed tzw. Uberganslagrem niemieccy bauerzy badawczym okiem wpatrywali się w nas, kogo by z nas niewolników wybrać na knechta, zrobiło mi się ogromnie markotno. Łzy spłynęły do gardła dusząc mnie jakbym się octu napił. Dopiero, gdy bauer zaprowadził mnie na swoje podwórko, a stąd do ko- mórki, gdzie miałem mieszkać, oddzielonej od obory, zamkniętej na rygle, a następnie tonem władcy upomniał mnie, żebym się nie odważył uciekać, dodając mimochodem, że po wojnie sprowadzi tu również moją żonę i dzieci - rozpłakałem się jak dziecko. Zdawało mi się wtedy, że wszystko się skończyło. Świadomość beznadziejnej niemocy i bezradności zrobiła ze mnie istotę tak małą, nic nie znaczącą, że aż sam zacząłem powątpiewać w moją godność ludzką. Tak na zniewagę reagowałem - ja - człowiek zahartowany niejedną przegraną w życiu. A co dopiero dziecko, ile okropnych przeżyć duchowych musiało strawić w trakcie dobijania targów, w chwili rozłąki, w okresie służby.
Tego rodzaju wieści nie znalazły się w historii, kwituje się je na ogół jednym, suchym zdaniem. Bo to niemal mniej ważne niż wiadomość, ile jegomość zjadł. Ale nużby podobny przypadek krzywdy spotkał możnych, oni wiedzieliby jak sobie ponarzekać na bandy brutali. Wieści dotyczące wzmagań życiowych ludu, wieści prawdziwych, naświetlonych w spsób właściwy, należałoby szukać przede wszystkim w podaniach ludowych, legendach, baśniach, gadkach, przekazywanych z pokolenia na pokolenie przez naocznych świadków wydarzeń. W tej formie ustnego przekazu lud wypowiada się swobodnie, bez żenady, co myśli o panach, o ustrojach o wyzysku klasowym, co przeżywał i do czego dążył. (Ile cennego materiału możnaby wydobyć z tych źródeł, o tym świadczą wyniki badań socjologicznych, przeprowadzonych w okresie międzywojennym przez Instytut Badania Kultury Wsi na temat, co lud kaszubski wie i myśli o Niemcach). Na nasze pytanie rozmówcy ujawnili początkowo tylko przeżycia z pierwszej wojny światowej i pobytu na "wykopkach", rzeka relacji rozlała się dopiero z chwilą skierowania rozmowy na konkretne tematy dotyczące Krzyżaków; kolonizacji niemieckiej i wywłaszczania. Były to więc dokumenty aż nazbyt niebezpieczne dla panów, mogłyby spowodować ferment w umysłach biedoty. Dlatego też trzeba było je jakoś zdewaluować. W tym celu zastosowano przede wszystkim ośmieszanie. Ażeby podwa- żyć wiarygodność podań ludowych, zaliczano je do wieści rzędu bajek, naiwnych historyjek, wymyślonych przez ludek.
I to niestety utrzymywało się do niedawna. Co mówiło się o krzywdzie, o poniewieranych sierotach, o głupich Jankach, o zbójcach i złodziejach, którzy zdobycze wymuszone od bogaczy dzielili pomiędzy ubogich, to wszystko - bajki, to nie fakty historyczne,, tego, nie było. Legendy, podania, gadki, opowieści ludowe wymyślił naiwny ludek - obrzędy wywodzą się z praktyk czarownic, sztuka ludowa - to prymityw, stare zwyczaje - to gusła i czary! Uczeni sługusi, Stróże interesów panów jednym uderzeniem zneutralizowali niebezpieczny ferment podań ludowych podważając tym niemal cały dorobek kulturalny ludu. W pełni honoruje się gdzieś spisane, niepotwierdzone wieści o wyczynach, o męstwie szlachty i dobrych manierach dworskich dam - nawet z fikcji lite- rackiej robi się prawdziwe zdarzenia - natomiast wieści ustne, przekazywane przez lud, krótko określa się mianem "mity"!
Ale w ten sposób nie interpretuje się osiągnięć możnych. Byłyby to zresztą osądy zbyt uproszczone. Jednak faktem jest, że tak rozumuje lud. Bo z punktu widzenia jego interesów najbliższych, jak również założeń moralnych, społecznych i narodowych naprawdę trudno zrozumieć, że ci jaśnie oświeceni, pobożni panowie, zajmujący pierwsze ławki w kościele z tej tak bardzo afiszowanej miłości bliźniego nie potrafili wyłuszczyć ani szczypty sensu praktycznego. Do wszystkiego co ludowe odnosili się z lekceważeniem, nawet pogardą. Rozpatrzmy dla przykładu, jak potraktowano dorobek kulturalny ludu np. z dziedziny obrzędów i sztuki ludowej. Wiemy, co poważne dzieła naukowe piszą o obrzędach ludowych, np. o tak zwanej gwiazdce kaszubskiej, imprezie artystycznej naprawdę ludowej, pozbawionej wszelkich akcentów religijnych.
Opis streszcza się ogólnie w twierdzeniu, że obrzęd gwiazdkowy jest pewnego rodzaju widowiskiem, że występują w nim postacie ludzkie, zwierzęce: koń, bocian, kozioł, niedźwiedź, żołnierz, kominiarz, śmierć, dziad i baba, że muzykanci przygrywają na instrumentach, gwiazdory śpiewąją, tańczą, deklamują wiersze i wygłaszają gadki. Na tym w zasadzie kończy się relacja naukowa. Odpada poszukiwanie historii, celów, intencji widowiska, poprzedzające zazwyczaj podaż tego rodzaju dorobku elity. Jeżeli już dorzuca się uwagi, to jedynie takie z dziedziny guseł i czarów. Toteż, po przeczytaniu takich relacji naukowych, pozostaje nam tylko wyrazić zdziwienie, jaki to jednak naiwny był ten nasz ludek wiejski. (Lud dość boleśnie odczuł to nasze nastawienie i dlatego dziś tak niechętnie wypowiada się na temat praktyk obrzędowych). W rzeczywistości bowiem obrzęd gwiazdkowy był prawdziwą rewią sztuki, festiwalem, był czymś w rodząju dorocznej wystawy dorobku kulturalnego ludu. Jego istnienie dowodzi mianowicie, że zanim nasi mecenasi sztuki pomyśleli o gromadzeniu dzieł, wykonywanych przez obcych w Londynach, Paryżach, lud angażując własną pomysłowość i inwencję uprawiał niemal wszystkie rodząje twórczości artystycznej: rzeźbę, malarstwo, zdobnictwo, sztukę teatralną i muzyczną.
Przecież głowę tura trzeba było wyrzeźbić, sporządzić maski wyrażające typowe cechy i rolę postaci występujących w zespole (diabła-błazna), trzeba było obmyśleć sposoby i środki plastycznego wyrażenia postaci konia, niedźwiedzia, ueharakteryzować postaci sposobem sztuki malarskiej, wykonać i ozdobić różne akcesoria ze słomy, z korzeni, z drzewa (ordery, korony, gwiazdy, krzyże, laski obrzędowe), obmyśleć i wyćwiczyć wzory tańca ludowego, nadające się na tę o- koliczność, skomponować stosowne piosenki, przyśpiewki i przygrywki do tańca, opracować okolicznościowe teksty, deklamacje, wiersze oraz scenariusz widowiska. Urządzenie gwiazdki wymagało zaangażowania całego aktywu kulturalnego każdej wsi z osobna (każdy zespół bowiem posiada swoją koncepcję w tym przedmiocie). Scenariusz, teksty, rekwizyty, dziś sprowadzane z Domów Twórczości Ludowej, trzeba było opracować i wykonać przez" miejscowych dekoratorów, poetów, kompozytorów i reżyserów. A mówi się, że lud niewiele dołożył do skarbca kultury narodowej, dorobek kulturalny przypisuje się prawie wyłącznie burżuazji.
Lud pracował na bogactwa dworu, pan ani widłami, ani pługiem nawet palcem nie dotknął ziemi (która wówczas uchodziła za jedyne źródło wszelkiego rodzaju bogactwa). To lud własną ręką wydzierał z zagonów wszystko, co jegomościom trzeba było podać do gęby i na wystrój pałaców, ale twórcą i łaskawym dawcą wszystkiego dobrego był pan. Chłop angażował w sztuce własną rękę, własną pomysłowość i inwencję, pan natomiast nie dotknął ani pędzla, ani tworzywa - dzieła sztuki sprowadzał z Londynów, Paryżów; ale W katalogach zasłużonych dla kultury narodowej figuruje na pierwszym miejscu. A przecież, gdyby w galeriach pałacowych umieszczono tylko dzieła wykonane, albo zapracowane ręką mecenasów, salony pałacowe stałyby puste. Ale tak się już przyjęło; że osiągnięcia elity zawsze wychwalano wniebogłosy, natomiast na dorobek kultury ludową’ patrzono jakby z politowaniem.
Sztuka ludowa - mówi - to uboga krewna sztuki elitarnej, obrzęd gwiaz- dkowy, to prymityw! I niemal jest ńim w postaci dzisiejszej, nikt bowiem nie podjął starań o właściwe literackie i artystyczne opracowanie tego tematu, jak to na przykładzie "Dziadów" uczynił Mickiewicz. Wyobraźmy sobie, jaki mógłby być rozkwit - nie tylko kultury - gdyby ludzie dysponujący dostatecznym zasobem dóbr i wiedzy podjęli inicjatywę twórców ludowych, zarysowującą się w dziedzinie kultywowania sztuki przez obrzędy ludowe, gdyby ją poparli i za- troszczyli się o jej rozwój, choćby tylko z połową nakładu środków zużywanych na zakup dzieł sztuki z zagranicy. Przecież sławnych dzieł antycznych narodów zajmujących czołowe miejsca w tej dziedzinie sztuki nie stworzyli bogowie: Grekom, Rzymianom nie przeszkadzały interesy klasowe w wykorzystaniu uzdolnień nawet niewolników. Ależ tych niewykorzystanych szans i potencjach możliwości nie roztrząsało się zbytnio, natomiast z wątpliwych pod względem interesu narodowego zasług możnych, którzy po przyjęciu władzy przez lud skarby narodowe, bo zapracowane ręką ludu - w kufrach i wagonach pokryjomu wywozili za granicę - skrzętnie wyszukiwało się wszystkie "rodzynki". Gdyby tak uczciwie zabrano się do wyszukiwania "rodzynek" z dorobku ludu...? Nawyk adorowania możnych rzutował na wszystko co ludowe, wymyślono nawet ścisły podział w dziedzinie oznaczenia sztuki ludowej. Wszystko co lepsze z dzieł wykonanych przez twórców nie posiadąjących fachowego przygotowania zawodowego do sztuki amatorskiej, mianem ludowych określano tylko wytwory najprymitywniejsze. A przecież twórca ludowy był w istocie też tylko amatorem twórczości, nie uprawiał zawodowo, jeżeli uprawia ją w ten sposób wykonując wyroby seryjnie, na zamówienie, a więc sposobem powielania wzorów zatwierdzonych, logiczniej byłoby zastąpić określenie "twórca ludowy" - słowem rzemieślnik. A więc po co takie rozróżnicowanie - sztuka amatorska - sztuka ludowa. Akcentowanie różnic trąci wrażeniem, jakby chodziło o skonfronto- wanie pozycji społecznej wykonawców - sztuki inteligenckiej - lepszej, proleta- riacką, prostacką, Metody segregowania towarów według kryteriów starej daty nie odpowiadąją ani potrzebom, ani zadaniom polityki kulturalnej państwa ludowego.
Mikołąj Cichosz (ur. w powiecie kartuskim), samouk przeszkolony tylko w warsztacie nagrobkarskim, projektant i wykonawca wielu pomników i oryginalnego wystroju architektonicznego wnętrz kościołów, np. Jastarni, Oksywia, Kosakowa, oraz wielu innych w głębi kraju (ołtarze, ambony, kształtu łodzi) był artystą najwyższej klasy, a zarazem jednym z najlepszych odtwórców zdobnictwa regionalnego. Jego uczniowie, Bolesław Stefanowski z Karczemek, twórca ołtarzy kościoła pomieczyńskiego, kazanieckiego (pow. Lubawa), łężyckiego, lubawskiego, Edmund Dering z Wejherowa, Franciszek Greinde z Kościerzyny, Czerni ejewski z Kartuz albo Poliński z Wiela, tworzyli dzieła cenione i podziwiane, ale według stosowanej terminologii i przyjętych kryteriów oceny trudno byłoby zaliczyć ich do którejkolwiek grupy wykonawców sztuki. Odnosi się to również do twórczości Bonka, najwybitniejszego rzeźbiarza regionu kaszubskiego ubiegłego stulecia. Zwano go Remusem, on bowiem, jak twierdzi 80 - letni rogarz i bursztyniarz Drywa z Bielaw objeżdżał okoliczne jarmarki obwożąc na taczce cały swój warsztat i surowiec potrzebny do pracy. Był rzeźbiarzem wybitnie utalentowanym: siedząc na taczce wykonywał na poczekaniu tzw. "cudowne" figurki i krzyże, jak sławny świątkarz Wawro. Sądząc po charakterze jego wyrobów, zachowanych w drobnej części w kapliczach przydrożnych i w muzeum, w technice wykonania nie ustępowały wybitnym rzeźbiarzom szkolonym.
Tak również twórców dzieł szczególnej wagi, np. sławnych zegarów, kurantów, organów, szaf grających, szopek, zwało się krótko - mistrzami, sztuk- mistrzami - byleby nie użyć słowa ludowy.
Chcąc wyeksploatować bogactwa samorodnych talentów artystycznych ludu (a o to chodzi przecież szczególnie, gdyż z produkcji seryjnej lepiej wywiązywałyby się maszyny niż człowiek) należałoby stawiać nie tylko na po- wielanie zatwierdzonych wzorów, jak raczej na wynajdowanie i wyszukiwanie oryginalnych pomysłów i koncepcji artystycznych.
Prawdziwy artysta chciałby i zresztą powinien każdy oddzielny utwór nacechować oryginalnym rozwiązaniem (nie tylko technicznym), ale podszyć go również swoistą koncepcją problemową, a na to niestety nie pozwala handel. Wprowadzenie każdego nowego wzoru, odbiegającego od wzoru zatwierdzonego wymaga oddzielnego zatwierdzenia Komisji Ocen Etnograficznych i Artysty- cznych, a co gorsze, wytwórcę przedmiotu wartości kilku lub kilkudziesięciu złotych naraża każdorazowo na przeprowadzenie żmudnej kalkulacji, pole- gającej na drobiazgowym obliczeniu wartości surowca, zużycia narzędzi (scyzoryka chyba), czasu pracy należności podatkowej, jak również prowadzenia zeszytu kontrolnego, a więc buchalterii obliczonej na skalę potrzeb zakładu rejestrującego obroty milionowe. Zbiurokratyzowania handlu wyrobami artystystów ludowych niestety nie pozwala C.P.L. na inne rozwiązanie tej sprawy. Przygodny artysta ludowy, który z tego tytułu mógłby zarobić 2000 lub 1.800 złotych miesięcznie chcąc uniknąć fatygi z prowadzenia skomplikowanych manipulacji handlowych, albo w ogóle nie wykonuje przedmiotów wyma- gających twórczego pomyślunku, albo to, co robi dla wyżycia się, sprzedaje pokątnie. Dlatego też pomimo usilnych starań C.P.L.iA. jak również Spółdzielni Chałupniczych (organizuje się kursy) artystyczna sztuka ludowa jakoś nie może ruszyć z miejsca. Prócz różnego rodząju skrzynek góralskich, lasek, lalek, plecionek, naczyń glinianych nic oryginalnego - ludowego nie pokazuje się w sprzedaży, zwłaszcza z dziedziny pamiątkarskiej, szczególnie atrakcyjnej z- uwagi na turystykę i eksport, A więc w teorii popiera się sztukę ludową, w praktyce jednak urządza się ją tak, jakby dbałość o pomnożenie dóbr kulturalnych ludu nie stanowiła w polityce kulturalnej państwa ludowego problemu szczególnej troski. W dodatku na sztuce ludowej chce się jeszcze dobrze zarobić. W roku bieżącym Spółdzielnia Chałupnicza 'wypracowała kilka milionów zysku. I tak być powinno. Ale czy państwo dużo zarabia na dzia- łalności twórców szkolnych, czy z tytułu produkcji rzekomych "rarytasów" sztuki dużo wpłynęło do skarbu państwa? Niestety nie, państwo dokłada do tego interesu, dokłada miliony. Toteż, w myśl hasła "równy start dla wszys- tkich" chyba słuszniej byłoby nastawić konkurencję na wolny bieg, a ocenę wytworów pozostawić nabywcom (jak to się praktykuje w handlu wyrobami przemysłowymi). Wtedy okazałoby się, że posługiwanie się słowem "szmira" - "bohomazy", lansowanym przede wszystkim przez twórców niepopularnych występujących w roli rzecznika tezy, że tylko to powinno podobać się innym, co im się podoba, niewiele różni się od zwykłego chwytu kupieckiego. Owszem, przyznać trzeba, że przysłowiowe "jelenie na rykowisku" nie zawsze wychodzą twórcom ludowym jak Kossakowi, postacie koni, ale przecież podjęcie tej tematyki dowodzi tylko, że lud kocha jelenie, że widok majestatycznej postaci tej osobliwości zaobserwowanej na tle żywej przyrody: uroczych lasów, łąk, pastwisk, potoków, zawsze absorbował go uczuciowo, koił szarzyznę jego wyobraźni i wspomnień, wznosząc go na najwyższy poziom doznań estetycznych. A to chyba nie jest zbrodnią.
Ażeby zrozumieć to zjawisko trzeba się tylko wczuć w mentalność ludu, wgłębić się wsplot zagadnień psychologicznych, związanych z techniką rozpoznania, rozumowania ludu. To dlaczego np. nie oponujemy eksponowaniu rzeźb ludowych, technicznie niekiedy bardziej nieudolnie wykonanych niż postacie jelenia? Zresztą, jeżeli twórcy ludowi źle malują jelenie, pokażmy im jak wykonuje się dzieła tego rodzaju, jak to się robi dobrze. Tylko do takiej ingerencji mamy prawo. Więcej, taki mamy obowiązek pomagać twórcom ludowym, takich usług domaga się państwo ludowe. Oto z taką odprawą spotkałem się na jednym z zabrań twórców ludowych. Metody spychania dorobku ludu na najniższe szczeble oceny ujawniły się również na przykładzie walki o rodowód zabytkowego haftu ludowego, walki zapoczątkowanej w okresie międzywojennym.
Utrzymało się, że tzw. złotnice wyszyte nicią złotą i srebrną zdobione cekinami, jak również czepce wyszywane haftem jedwabnym wykonywały tylko siostry zakonne a szlachcianki, absolwentki szkół zakonnych - lud rzekomo ani nie nosił, ani nie wykonywał czepców haftowanych. A oto, co w tej sprawie opowiedziały nam nasze matki. Owszem, to prawda, że zakony upowszechniały sztukę hafciarską, produkowały również czepce, ale nie w celach zarobkowych, nie na sprzedaż. Wiemy również, że w drugiej połowie ubiegłego stulecia czepce haftowane nabywano w sklepach, raczej pracowniach, tzw. "pucmacherek" w Nowym Mieście (tj. w Wejherowie) i Kartuzach. (Pracownię tej branży utrzymywała między innymi rodzina Kulińskich). To są fakty, których wyprzeć się nie można. Pomimo to uporczywie utrzymuje się twierdzenie, że jeżeli nasze matki ńie wykonywały czepców własnoręcznie, wyrobów pucmacherek nie można zaliczyć na konto osiągnięć ludu. Cel takiej interpretacji jest aż nazbyt widoczny. Przecież haftów współczesnych również nie wykonują wszyscy, haftem zajmują się tylko niektóre osoby, wyspecjalizowane w tego rodzaju zdobnictwie, a jednak ci malkontenci nazywają haft współczesny haftem ludowym. Ale uporczywie broniło się tezy: czepce wykonywały szlachcianki i zakonnice - tylko nie lud!
Sztuka porasta w coraz nowe elementy zdobnicze i wypowiada się w coraz innej formie. Nawet ze złomu robi się niezłe bohomazy, z kolorowych plam komponuje się dzieła godne podziwu, ale gdy nasze hafciarki zastąpiły tradycyjne, ale niepraktyczne nici złote i srebrne nicią tańszą, kolorową, wszczęto wrzawę - to profanacja sztuki, trzymaj się ludu tradycji, prymitywu, to tylko nam wolno dokonywać zmian tego rodzaju. Ludowy haft kaszubski należy wykonywać w jednym kolorze - zwykłą nicią białą, jak dawniej. Oto żale hafciarek dręczonych ustawicznie krytyką kuratorów twórców ludowych. Zawsze podejmowano wiele starań, ażeby osiągnięcia artystów ludowych niezbyt afiszować a poprzez sztukę elitarną - podniecać kult możnych.
Przewodnicy turystyczni starej daty, wyszkoleni w oparciu o tradycyjne programy i instrukcje tendencyjnie spreparowane z myślą rozsławienia zasług jegomości w pewnej mierze dziś jeszcze stosują te metody instruowania. Tak niestety jest, że niemal 90% wyjaśnień poświęcają pamiątkom po dobrodziejach ludu. Ich relacje to niekiedy prawdziwe hymny - tylko czapkę zdjąć uklęknąć i podziękować dobrodziejom za ich hojne dary. Tak urabia się świadomość socjalistyczną. De razy słucham tego rodzaju wywodów (a jako społeczny przewodnik i pracownik instytucji obsługującej turystów mam ku temu wiele okazji) zawsze przypominają mi się słowa Lenina, który mniej więcej tak określił swoje zdanie w przedmiocie oceny dorobku kulturalnego arystokracji: owszem cenię dzieła sztuki ale wolałbym szkoły niż obrazy! Magnaci widzieli to na opak: zdaniem tych jaśnie oświeconych ważniejsze były obrazy niż szkoły dla ludu. Możni zdawali sobie z tego sprawę, że niewiele pozostałoby im sławy, gdyby pozbawiono ich dobrej reputacji z tytułu zasług dla sztuki. W przedmiocie starań o wartości społeczne, socjalne, o chleb, odzienie, szczęście, wygody i swobody ogółu społeczeństwa - o to, że w ocenie zasług obywatela powinno liczyć się jedynie - zasłużyli się na minus. Należałby się im stopień nąjpośledniejszy spośród poślednich. Wiedzieli o tym i dlatego tak gorliwie afiszowali swoje zasługi z dziedziny sztuki: niczym więcej bowiem nie mogli się pochwalić. Kultury, takiej ludzkiej, prawdziwej nie posiadali wiele. Dlatego nadrabili propagandą - blichtrem - świecidełkami - metodą nawracania pogan. A, że robili to umiejętnie, jak giełdziarze, wiele z nas tak beznadziejnie głęboko ugrzęzło w nawyku wychwalania możnych z tytułu zasług dla sztuki, że osią- gnięcia nowe, nowoczesne, społeczne, socjalne, a nawet dorobek współczesnej techniki wydają się nam mniej godne niż spuścizna po mecenasach sztuki.
Wzdłuż szlaków turystycznych widzi się nowe dzielnice miejskie nowe jak z kielni zdjęte osiedla wiejskie, domy, gospodarstwa doświadczalne, fabryki, kopalnie, huty, sanatoria, wytworne domy wczasowe, gdzie przy jednym stole zasiadają robotnicy, chłopi i dyrektorzy - ale tych dóbr stokroć cenniejszych dla gospodarki, narodowej niż spuścizna magnacka jakoś nie przybiera w aurolę. Turystom podsuwa się przede wszystkim pamiątki po dobrodziejach. Byle guzik od surduta barona, byle błazeńska kreacja długowłosych zademonstrowane wielkopańskim gestem, budzi więcej entuzjazmu i zainteresowania niż realia prawdziwej kultury warunkującej postęp, cywilizację, szczęście i powodzenie - nie jednostek i klas lecz ogółu społeczeństwa.
Politykę kulturalną państwa ludowego w wielu wypadkach bezwiednie wypacza się. Nastawia się ją na wzorce obce - obce ideologii socjalistycznej - na wzorce zaszyfrowane w mechaniźmie w rodzaju konia trojańskiego. A oto dla przykładu, jak lud ocenia spadek np. po zakonie, który w początkach XIX w. uległ kasacji. Przewodnicy oprowadzając wycieczki po posiadłości poklasztornej wyliczają tylko na pochlebniejsze wieści o działalności Kartuzów, np. ile pięknych sprowadzili obrazów, statui i rzeźb, tłumaczą jak się określa szczegóły wystroju - portalu, balustrady, sufitu, kto je wykonał, skąd pochodził fundator, gdzie spoczywąją jego zwłoki, jaki urząd sprawował, jak pobożnie żyli zakonnicy, jak pościli, umartwiali się - lud natomiast (pomimo, że zawsze odnosił się z szacunkiem do duchowieństwa rodzimego, biednego zresztą) opowiada po cichu całkiem inne wieści. Według relacji, zakropionej ironią, ci braciszkowie pościli 8 dni w tygodniu, nie pili, nie jedli, ale posiadali 40 wsi w powiecie, kilkanaście jezior, a nawet własny browar. I zawsze było im mało. Gdy dzierżawca dostarczył dużo ryby - zbito go - za wyniszczenie sztuk najszlachetniejszych - za porcję małych ryb również otrzymał baty, ale z innej przyczyny. Karę uzasadniono podejrzeniem, że duże sztuki łowca zatrzymał dla siebie, a małe dostarczył zakonnikom. Tak również miarka dostarczonego zboża nigdy,nie była im "dość w sfryw". Zawsze trzeba było usypańją nieco powyżej brzegu. Groźbą wymuszali bursztyny, bratali się z Krzyżakami, sprowadzali Niemców - kolonizatorów - i zawsze wrogo odnosili się do ludności tubylczej. A więc lud jak dobry dyplomata dostrzegł w tym przedmiocie co najistotniejsze - problemy społeczne, socjalne i narodowościowe - ci jaśnie oświeceni chyba również je dostrzegali, ale z historii Kartuzów puścili w obieg tylko to, co odpowiadało ich interesom klasowym. Lud jest sercem bogaty, jak mówił Zegadłowicz, a to go uzdalnia do prawidłowego, bezstronnego rozumowania.
O dorobku gospodarczym ludu minionych stuleci nie mówi się prawie wcale. A wiadomo, że i w tej dziedzinie nasi ojcowie zasłużyli się niemało. Ile żmudnych doświadczeń, 1 obserwacji i inweng'1 twórczej np. wymagało wymyślenie zwykłego bębenka rybackiego. Jest to przyrząd zastawny, podłużny koszyk, podobny do walca. Końce bębenka tworzą stożkowate ścianki sterczące do środka, a zakończone otworem.Tym otworem ryba dostaje się do środka pułapki. Ale nie zdarza się prawie nigdy, ażeby tym otworem wyszła na zew- nątrz. A mogłaby wyjść - otwory robi się niekiedy dość znaczne.
A więc na czym to polega, że ryba nie korzysta z możliwości ucieczki, w' tym tkwi pewna tajemnica, odkryta drogą introspekcji i doświadczeń przeprowadzonych na rybach umieszczonych w zamkniętych naczyniach. Wyobraźmy sobie dla przykładu, jak w takiej sytuacji radziłby sobie człowiek zamknięty np. w więzieniu. Instynkt zamozachowawczy kazałby nam szukać otworu oczywiście w ścianie - a nie w środku pokoju. Tym samym instynktem kieruje się ryba. Widząc, że jest zamknięta szukać będzie otworu wymacując dotykiem, czy nie ma gdzieś dziury w ścianie. Stan podenerwowania i nadzieja w niezawodne działanie dotyku przesłaniają jej celowość dziury w środku bębenka. Toteż na środek wypływa tylko z przypadku , a tam właśnie rybak umieścił otwór. Tym więcej unika tego miejsca, gdyż dotknięcie brzegu stożka (a zwłaszcza wiersza tzw. żeberkowego, wykonanego ze szczebli) zagraża uszko- dzeniem łusek ryby i okaleczeniem. W ten sposób rybak przechytrzył swoją ofiarę. Gdyby otwór umieścił w płaszczyźnie ściany, ryby wylazłyby bez trudu.
A więc zwykły koszyk, a jednak niezwykły. Może całe pokolenia głowiłyby się nad tym, jak urządzić koszyk, ażeby łapał ryby. A na pozór jest to taka prosta rzecz. W istocie natomiast przedstawia mechanizm, maszynę obmyśloną w szczegółach, działającą na zasadzie praktycznego ujęcia pewnych chwytów psychologicznych. Ale dla nas jest to tylko zwykły koszyk. Nie chce się nam prześledzić skomplikowanych zabiegów towarzyszących wykonaniu takiego na pozór prymitywnego przyrządu. Ale już wcale nie chce się nam'' zdradzić tąjemnicy, że dzieło to należałoby zapisać na konto zasług zwykłego ludu, Podobny przykład odsłania nam historia mrzeżki czyli drgawicy. Jest to również przyrząd zastawny, podobny do płotu, a wykonany z trzech płatów sieci. Oczka płatu środkowego są duże natomiast dwa boczne płaty, tzw. obłonki mają otwory znacznie mniejsze. Konstrukcja tego przyrządu zakłada więc całkiem inną metodę sidlenia od stosowanej na przykładzie bębenka. Mrzeżka umożliwia właściwie aż dwa sposoby sidlenia. Mniejsze ryby usidlają w drobnej sieci - zahaczając skrzelami o brzeg oczek, większe natomiast, chcąc się przebić przez tę przeszkodę wpychąją ją do otworu wielkiego oczka obłonki środkowego. W ten sposób ryba Znajdzie się w pewnego rodzaju woreczku. Szamocąc się w nim wykonuje z zasady ruchy obrotowe, a to właśnie obezwładnia ją do reszty. W worku bowiem wytwarza się pętla, która zamykając otwór wlotowy udaremnia wszelkie ucieczki.
Jest to więc przyrząd całkiem prosty, a jednak pewnego rodząju odkrycie, jak Kolumba. Takich przykładów z dziedziny rybołówstwa, rzemiosła, łowiectwa, rolnictwa można przytoczyć masy. Nikt jednak nie uwiecznił nazwiska wynalazcy. Nikt nie zapisał do kroniki, że lud nie mniej złożył do skarbu kultury narodowej niż niejeden wierszokleta lub jegomość szlachetnie urodzony, ząjmujący w encyklopedii pokaźną pozycję. Więcej, tuszowano jego zasługi, bagatelizowano je lub przemilczano.
Józef Ulenberg, chłop z krwi i kości, twardy Polak, założył w okresie międzywojennym ośrodek macierzy szkolnej w Przywidzu, za co dostał się pod obstrzał władz tzw. Wolnego Miasta Gdańska. Ale ten chłopski wyczyn nie nabrał rozgłosu - grób Ulenberga zarósł trawą. Jak wynika z wielu opowiadań mieszkańców powiatu kościerskiego i kartuskiego, stary wiarus Grulkowski, zwany Hindenburgiem dotkliwie napsocił się Niemcom w okresie okupacji, ale jak wynika z relacji niektórych specjalistów od weryfikowania zasług ludu, nie warto o nim nawet wspominać. Antoni Abraham z Gdyni i Rogala z Kościerzyny, ci więksi spośród grona "maluczkich", szanowani przez ogół proletariatu wiejskiego, bojownicy szczególnie zasłużeni w walce o polskość ziemi nadmorskich, niejednokrotnie więzieni przez Niemców, chyba nie po to pojechali do Wersalu, ażeby pokornie stanąć w kącie sali konferencyjnej i czekać aż ktoś z łaski ich przywoła. Ale tak niekiedy stawia się sprawę. Bo jakby prostak z ludu czym się zasłużył? To rzekomo legendy, co mówi się o Abrahamie. Ale czy w ten sposób zaniżało się nie więcej udokumentowane wątpliwe cnoty, zalety i wyczyny jegomości, gdy chodziło o podsycenie kultu możnych wśród pospólstwa .
Ob. Gruchała z Długiego Krza właścicielka małego gospodarstwa rolnego dokonała dzieła, które wprost zrewolucjonizowało gospodarkę powiatu kartuskiego. To wyłącznie jej zasługa, że gospodarstwa rolne południowej części powiatu kartuskiego,: szczególnie upośledzone pod względem jakości gleb do dziś dostarczają na rynek około 5.000 ton truskawek rocznie, że miliony złotych co roku docierają do rąk małorolnych, obarczonych najliczniejszymi rodzinami. To ona sprowadziła pierwsza kopę flancek truskawkowych nadających się do upraw na gruntach piaszczystych (tzw. murzynki). Ona założyła pierwszą plantację w powiecie - z jej poletek doświadczalnych wywodzą się niemal wszystkie inne plantacje - ząjmujące dziś obszary powiatu kartuskiego i powiatów sąsiednich. Ona bez przesady zasłużyła się dla powiatu więcej niż ktokolwiek z nas. Śmietankę z tego mleczka zagarnął jednak ktoś inny. Gdy na walnym, zebraniu spółdzielni ogrodniczej przedstwiciel działu skupu omawiał również historię truskawkarstwa w powiecie, o Grucbałowej nawet nie wspomniał. Lawirując umiejętnie cyframi wszystkie zasługi wymanewrował na konto Spółdzielni. Nieco sławy wytargowano jeszcze na rachunek osoby, której w ogólnym bilansie osiągnięć gospodarczych innego rodzaju nie można było pominąć.
Tak działo się zawsze, a chyba jeszcze wiele gorzej, gdy lud w ogóle nie miał nic do powiedzenia. Zresztą i mnie zadano kilka ostrych cięć z tej strony. Dlatego wiem nawet, jak strasznie bolą takie razy. Oto, czego doznałem ńa własnej skórze.
Od roku 1932 gromadziłem zabytki kultury materialnej i duchowej regionu kaszubskiego: zabytkowe narzędzia rolnicze, sprzęt rybacki, gospodarczy, meble, przedmioty z dziedziny archeologii, wyroby sztuki ludowej, pieśni ludowe, legendy, podania itp. Zdawałem sobie bowiem sprawę z tego, że główną przyczyną niedostatku wiedzy o dorobku ludu pasa nadmorskiego jest przede Wszystkim brak placówek naukowych i konkretnych dokumentów rzeczowych. Gdańsk w ogóle nie zajmował się wynąjdowaniem czego bądź na korzyść ludności tubylczej, a naukowcy najbliższej uczelni (Poznania) zainteresowani tą problematyką rzadko docierali na Wybrzeże. W dodatku muzeum skansenowskie Gulgowskiego we Wdzydzach spłonęło. Toteż korzystając z za- chęty i wskazówek dra Majkowskiego zbierałem przede wszystkim zabytki etnograficzne, tym bowiem szczególnie zagrażało niebezpieczeństwo zagłady, natomiast odkryte stanowiska archeologiczne zabezpieczałem tylko, pozostawiając je do dypozycji prof. Uniwersytetu Poznańskiego, Kostrzewskiego. Było z tym jednak sporo kłopotu, zwłaszcza z braku obszerniejszego pomieszczenia na zbiory. W domu mego ojca niewiele pozostało miejsca, tu bowiem ulokowałem również moją pierwszą pracownię przyrodniczą, podlegającą Nauczycielskiej Wytwórni Pomocy Naukowych (prof. Kamieński z Poznania, znany muzykolog przebywając u mnie w okresie lata 1932-1936 zilustrował moje warunki pracy w jednym z numerów "Kuriera Krakowskiego". Porównując moje warunki pracy i warsztat z pracownią Fausta, nazwał mnie> Faustem Kaszubskim. Za szczupłe okazało się również piętro domu Obrony Narodowej (przy ulicy Jeziornej) przydzielone mi staraniem dra Majkowskiego. Zresztą zanim zdążyłem opracować plan adaptacji tego pomieszczenia wybuchła wojna i nadzieja na możliwość zorganizowania muzeum prysła jak bańka mydlana. Zbiory pozostały na wsi, część przejęło muzeum toruńskie, a ja znalazłem się w tzw. gubernatorstwie, następnie na pracach przymusowych.
Gdy wróciłem z wojny, Powiatowy Komitet do spraw Kultury, reprezen- towany przez dra Kotowskiego, Fr. Majkowską, Ogórka, Kosińskiego zwrócił się do mnie o ponowne podjęcie starań w kierunku zorganizowania muzeum proponując mi przejęcie domu przy ulicy Kościerskiej i kilkanaście eksponatów, przechowywanych w okresie wojny w magazynie tzw. Wydziału Powiatowego (mąjących niestety niewiele wspólnego z etnografią, mapy, tablice nagrobkowe itp.). Wahałem się nieco - moje zbiory przedwojenne zostały poważnie przerzedzone, z tułaczki wojennej wróciłem prawie boso, a na pomoc władz nie mogłem liczyć. W tym okresie bowiem, gdy miasta i wsie leżały w gruzach było wiele innych potrzeb, pilniejszych i ważniejszych niż ratowanie zabytków. Toteż zapowiedziano mi z góry, że tymczasowo co najmniej do chwili oficjalnego upaństwowienia zbiorów jako placówka prywatna nie zostanie objęta budżetem.
Gdy w tej sprawie zwróciłem się do ówczesnego przewodniczącego rady, otrzymałem mniej więcej taką odpowiedź (wypowiedziana wprawdzie z żalem, ale stanowczo) - zrozum, Polska leży w gruzach, otrzymałeś dom - jeżeli więc chcesz urządzić muzeum, to radź sobie sam. Zarumieniłem się jak burak i od tej pory nie. zwracałem się już o pomoc do nikogo. Sam łatałem dachy, uzupełniałem tynki i wybieliłem ściany. Pełniłem funkcję dyrektora i sprzątacza zarazem. Zimą urzędowałem w nieogrzewanym pokoju, oświetlonym lampą naftową wypożyczoną od sąsiada. Knot nadsztukowałem szmatą, bo knotów nie było w sklepach. Przez jakiś czas używałem lampy bez cylindra, bo i cylindrów nie było. Fabryki leżały w gruzach. Dopiero później, dzięki pomocy dobrych sąsiadów (Formeli, Bacha, Marszałkowskiego) naprawiłem okna, instalację elektryczną, wodociągową, zdobyłem nieco chrustu na opał i jako tako urządziłem ekspozycje.
Jak na placówkę muzealną była ona aż nazbyt skromna. Eksponaty porozmieszczałem na deskach podpartych słupkami z cegieł, na ścianach i podłodze. Nie stać mnie było na inne urządzenia. Rodzinę i muzeum utrzymywałem ze skromnych poborów nauczycielskich mej żony, a z tułaczki wojennej, ja i rodzina wróciliśmy prawie boso. Nie posiadaliśmy wówczas ani łóżka, ani miski, ani widelca, zgoła nic. Gdyby nie pomoc sióstr i urzędu likwidującego wypadłoby nam spać na podłodze. Ciężkie to były czasy, mając jednak w pamięci moje przeżycia wojenne, wszystkie trudności zdawały mi się fraszką.
Po dwuletniej mordędze doczekałem się pomocy zaoferowanej przez KW PPR za pośrednictwem wojewódzkiego Wydziału Kultury. Z uwagi na to, że jako osoba prywatna nie mogłem pobierać dotacji pieniężnych kierownik Wydziału Kultury prof. Kowalski poradził mi, żeby powołać organ społeczny, kompetentny do pobierania i przekazywania pomocy fiansowej. I tak powstało Towarzystwo Miłośników Muzeum Kaszubskiego. Teraz dopiero, a właściwie od chwili przejęcia prezesury przez dra Andrzeja Bukowskiego odczułem wyraźną ulgę. Towarzystwo Miłośników Muzeum Kaszubskiego korzystając z funduszy KW i innych przeprowadziło remont budynku, sale wystawowe wyposażyło w gablotki, stoły, podia, postumenty, pewne kwoty przydzieliło mi na zakup eksponatów, a nawet uposażenie moje i pomocnika. Było to wynagro- dzenie skromne, symboliczne raczej, niemniej jednak sprawiło mnie i rodzinie wydatną ulgę. Po roku 1950 tj. po. upaństwowieniu muzeum Towarzystwo Miłośników zostało zlikwidowane.
Od tej pory potrzeby muzeum opłacano według stawek ustalonych przez władze pokrywając • je. początkowo z budżetu wojewódzkiego a następnie powiatowego. Obecnie muzeum mą już swoją; renomę. Spośród tegjo rodzaju placówek regionalnych północy cieszy się najlepszą frekwencją. Pomni, że mias- to Kartuzy liczy zaledwie 10 tys, mieszkańców (obecnie ok. 18 tys. - N. M.), muzeum zwiedza rocznie około 54.000 osób, w tym spora ilość gości zagranicznych, ipfbeż dziś roi się od domysłów,-kogo właściwie, nazwać założycielem muzeum. Chętnych do przyznania się do "winy" jest..pz'-. nadto, a co najważniejsze, najwięcej wśród tych, którzy najmniej, albo w ogóle nie do- łożyli ręki do tego dzieła.
Muzeum Pomorskie w Gdańsku spełniając nadzór merytoryczny nad muzeum kartuskim zawsze odnosiło się do moich poczynań z największą troską i naprawdę serdeczną życzliwością ale eksponatów nigdy nie przydzielało placówkom podległym. Zresztą zbiory etnograficzne tej placówki nagromadzono dopiero po oficjalnym otwarciu Muzeum Kaszubskiego, toteż dyrektor Muzeum Pomorskiego zdziwił się nie mniej niż ja, gdy w jednym z poważniejszych pism naukowych ukazała się autorytatywna wiadomość, że zbiory Muzeum Kaszubskigo zgromadziło Muzeum Pomorskie.
Dr Stelmachowska - prof, katedry etnografii Uniwersytetu Toruńskiego - ceniona przez wszystkich, a przeze mnie wprost uwielbiana szczerze ubolewała, gdy w innym piśmie właśnie jej zaaplikowano autorstwo muzeum. W "Bedekerze" podaje się jeszcze innych, a właściwie całą grupę bezimiennych założycieli muzeum. Nawet w trakcie sporządzania aktu przejęcia muzeum przez państwo ujawniały się tendencje, żeby nie mnie podać jako założyciela muzeum i oGarodawcę zbiorów, (podkreślenie N. M. - własnoręczny dopisek F. Tredera do tekstu Wspomnień).
A więc, co kapitaliści nazywają walką klasową, wymyśloną rzekomo przez bolszewików, stosowano dawniej w wielu różnych wariantach bezwzględnego ucisku. Słabszych zajmujących gorszą pozycję zawsze spychało się najniżej. Co. jednak jest rzeczą znamienną, że spośród warstw społecznych lud jest elementem najmniej podatnym na tego rodzaju pokusy. Nigdy bowiem nie uprawiał, ucisku klasowego i dlatego metody dorabiania się dóbr czy zasług kosztem innych są mu obce. Cechuje go skromność - nie ma zwyczaju chełpić się nawet własnymi zasługami. W czasie ostatniej wojny np. Anastazja Licowa z Borzestowa udzielała, schronienia kilku angielskim jeńcom wojennym ale, że taki fakt w ogóle miał miejsce (otrzymała list dziękczynny z Ambasady angielskiej) władze zainteresowane gromadzeniem tego rodzaju informacji, nawet najbliższe - powiatowe - nie dowiedziały się do dziś.
Znam mieszkańców i. pobliski eh' wsi, którzy w czahie okupacji odbili Niemcom kilku sąsiadów więzionych w remizie strażackiej w Kamienicy Szlacheckiej. Namawiałem ich kilkakrotnie, ażeby ujawnili swój udział w tej sprawie, zawsze jednak spotkałem się z odmową, sformułowaną mniej więcej w tych słowach: "Komu to potrzebne?" Chroniąc uciekiniera Alojzy Halman stracił aż trzech synów, ż grupy partyzanckiej Władysława Fełkiego z Borzestowa zginęło 12 ludzi, ale nawet ZBOWiD nie wie o tym wydarzeniu. Siostra Gruchałowej była obecna na zebraniu , gdy osiągnięcia truskawkarstwa kartuskiego oficjalnie zapisywano na konto innych, ale doceniając również zasługi Spółdzielni, opanowała w przemilczeniu zasługi jej siostry.
A oto inny przykład. Wśród sprzętu rybackiego spotyka się tzw. babę. Jest to przyrząd do wyciągania sieci, natomiast płaty tzw. skrzydła i matnię trzeba było wywlekać ręką. A była to jedna z najcięższych prac w rybołówstwie. Toteż każde skrzydło niewodu obsługiwało od 6 - 8 rybaków. Aż dopiero niedawno jeden z tutejszych rybaków unowocześnił ten przyrząd. Do liny obejmującej górny brzeg skrzydła przymocował drugą linę, dorobił stosowny haczyk do tzw. jarzemka i dzięki temu dziś stosuje się babę nie tylko db wyciągania lin, ale również i sieci. Mniej trzeba ludzi do obsługi niewodu, a praca najtrudniejsza w rybołówstwie stała się znacznie lżejsza.
Zainteresowany tym wydarzeniem postanowiłem odszukać autora tego dzieła, istniały bowiem możliwości nagrodzenia tego rodząju pomysłu racjonalizatorskiego. Poszukiwania pozostały jednak bez wyniku, nikt bowiem nie przyznał się do tej sprawki. Widzimy z tego, jak lud pojmuje swoje obowiązki obywatelskie. Przecież na ogół robi się to wręcz odwrotnie. Zanim wynalazek znajdzie się w realizacji już racjonalizatorzy upominają się o zaszczyty, nagrody, odznaczenia. Chłop natomiast nie chełpił się wynalazkiem, nawet nie upomniał się o nagrodę - pomysł oddał na użytek ogółu i na tym się skończyło.
Ale z tego rodzaju wieści nie robi się historii, lud tego nawet nie pragnie. A ileż cennych pomysłów trzeba realizować na co dzień, ażeby wyżyć na skraw- ku ziemi, opłacić podatki i zapracować na utrzymanie dziesięciorga dzieci? A więc chłop, to całkiem inny materiał ludzki. Obce mu jest podszywanie się pod czyjś dorobek, nawet własnego nie wykorzystuje dla czczej sławy. Wielowiekowe zwyczaje uświęcone tradycją, praktykowane na Kaszubach do dziś, przykazujące przestrzegania obowiązku udzielenia pomocy sąsiedzkiej pogorzelcom, sąsiadom budującym domy, udzielania pomocy w czasie żniw, młócki, pogrzebu i wypadków wymagających zbiorowego udziału stały się po prostu nawykiem, nakazem moralnym. Służąc dworom i sąsiadom lud po prostu przywykł do wysługiwania się innym. Dlatego też inne stosuje kryteria w ocenie prawideł obowiązujących w stosunkach międzyludzkich, w ogóle myśli innymi kategoriami niż potomkowie pokoleń, które to, co potrzebniejsze im było do gęby nie zdobywali wysługi waniem., lecz korzystaniem z usług innych.
Ma to również swoje historyczne uzasadnienie. Od chwili zaistnienia organizmów społecznych lud zawsze musiał się kłaniać, tylko że zawsze coraz innym bałwanom.W okresie plemiennym, gdy panował kult siły i pięści, kłaniał się siłaczom, hersztem rodowym - co bowiem pięścią i pałką wyjednywali sobie szacunek u pospólstwa. Gdy minął okres adorowania siłaczy, parobkował obszarnikom; Za łaskę odstąpienia mu kawałka odłogu, prawem Kaduka zawładniętego przez panów, musiał harować na nich od rana do nocy i kłaniać się im w pas. Bożyszczem stał się obszarnik. Otoczywszy się aureolą majestatu magnat kazał sobie składać hołdy i ukłony. Nawet ludzi nauki traktowano wówczas jak pachołków bogaczy, uczonego ceniono, znacznie mniej niż bogatego idiotę. Artyści w ogóle stali poza nawiasem ludzi widzialnych, uważano ich za kuglarzy. Po kilku wiekach jednak świat nauki i sztuki zajął lepszą pozycję w społeczeństwie, ale już tylko na spółkę z bogaczami. I tak narodził się kapitalizm, ustrój oparty w zasadzie o Założenia oligarchii finansowej, ale o- kreślony dwoma kryteriami; ilością posiadanych dóbr i zasobem wiedzy. W is- tocie była to spółka1 fikcyjna, finansiści rządzili nadal - tylko, że z pomocą suto opłacanych intelektualistów. Ci dobrodzieje ludu, wyzuci z wszelkich skrupułów moralnych taki zgotowali los ludzkości, że dziś połowa świata degeneruje fizycznie i psychicznie - z obżarstwa i przesytu, a druga połowa - z głodu albo przepracowania.
Ludzi sztuki przybrano do grona tylko dla reklamy. W tym celu też sformłuowano pojęcie kultury, że w sam raz - jak ulał - pasuje do interesów spółki. Kto potrafił wytworne świadczyć ukłony, kto ubierał się bogato, znał się w sztuce i schlebianiu i oczywiście posiadał odpowiednie środki na prezencję, - to człowiek kulturalny - cała i reszta nie odpowiadająca tym kryteriom oceny, to wielkie nic, to motłoch bez ogłady. Tak więc tylko lud jeszcze nie doczekał się swej kolejki na ząjęcie miejsca na ołtarzu, ale jak wskazują na to obecne procesy przemian społecznych, jest na dobrej drodze do zajęcia tej pozycji w społeczeństwie. Socjalizm podjął już konkretne kroki w tym kierunku. Detro- nizując stare bożyszcza adorowane w okresie plemiennym, feudalizmu i ka- pitalizmu, ą więc siłę pięści i bogactwa materialnego, jako najwyższe dobro ustanowił wartości moralne. Budując na tym fundamencie inną też ustanowił definicję kultury. Nie mierzy kultury ilością posiadanych dóbr, a więc miarą określającą kim ktoś jest,! co posiada, jak się prezentuje, lecz tym czym jest człowiek wobec drugiego człowieka h społeczności ludzkiej, jak w punktach stykowych, współżyciu w obejściu’ kształtuje swoje stosunki międzyludzkie. Toteż, gdy pracę fizyczną przejmą mechanizmy, gdy praca fizyczna otrząśnie się z tradycyjnej' opinii i nabierze szacunku, choćby tylko jako środek regenerujący i rekreacyjny człowiek pracy, jako element najliczniejszy, a moralnie i umysłowo najzdrowszy, Zajmie w hierarchii społecznej miejsce, na jakie zasługuje.
Państwa rządzone przez lud, jak już wspomniałem, poczyniły już pewne kroki w tym kierunku, dokonały poważnych zmian ustrojowych, mało jednak poczyniono w przedmiocie "przebudowy’ świadomości obywatela. Jak wykazują niektóre pozycje repertuarowe tzw. środki masowego przekazu, nasz dorobek z dziedziny godziwej, socjalistycznej strawy kulturalnej, mogącej pokrzepić świadomość socjalistyczną ogółu, jest jeszcze bardzo skromny i jałowy. Toteż z braku laku nadal posługujemy się środkami gromadzonymi przez wieki przez wrogów klasowych ludu. Są to w wielu wypadkach przysmaki wysokiej rangi artystycznej, ale prawdą jest również, że niektóre z nich służą interesom wychowawczym państwa ludowego wprost na opak.
Dotyczy to również muzealnictwa tradycyjnego, które jak wiadomo, osiągnięcia kulturalne możnych zawsze afiszowało znacznie więcej niż dorobek kulturalny ludu. Nie ma w tym zresztą nic bezdrożnego. Nasze muzea typu tradycyjnego godnie prezentują bogactwa kultury materialnej i duchowej - nie tylko naszego kraju. Ale jeżeli rzeczą słuszną jest pokazywanie w muzeach, jak W pałacach urządzali się możni, chyba sprawą nie mniejszej wagi byłoby przedstawienie, jak w skromnej chacie, w jednej izbie urządzała się liczna rodzina. Toteż prócz rarytasów pałacowych należałoby pokazać również i te zabytki - izby ludowe, te prawdziwe pomniki ubóstwa moralnego możnowładców, nie mniej pouczające niż dzieła sztuki. (Jeżeli kogo zawstydzą to przede wszystkim tych dobrodziejów ludu). Pokazywano je nawet, ale oczy- wiście w tej intencji, ażeby na przykładzie wypolerowanej chaty przedstawić jak dostojnie żył sobie chłop pod opieką panów. A należałoby pokazać domostwa takie, jakie faktycznie były. Nasze izby ludowe powinny uzmysłowić całą prawdę historyczną, wszystkie zagadnienia wchodzące w zakres ludoznawstwa to nie tylko dorobek kulturalny. Byt i świadmość człowieka kształtowały przede wszystkim warunki społeczne i polityczne i to należałoby eksponować w pierwszym rzędzie.
Nasze izby ludowe powinny przede wszystkim uczyć i kształtować świadomość ideową człowieka. Bo jak na przykładzie drogocennych rzeźb i złotych talerzy wytłumaczyć młodzieży takie pojęcie np. dola ludu, krzywda społeczna, wyzwolenie społeczne? Dla młodzieży wychowanej w dostatkach, rozpieszczonej, są to wyrazy obce, prawie niezrozumiałe.
Dokumentem krzywdy i wyzysku, ale zarazem pomysłowości i zaradności ludu wyrażającej się w funkcjonalnym wyposażeniu, wprawdzie ubogim, ale schludnym, były właśnie wnętrza chat. W środku mieszkania - trójnóg do gotowania i uszate garnki. Pod piecem wnęka - przytułek dla psa, kur i świnki na okres silnych mrozów. Obok kominka piec, w nim dwie framugi, przednia do podgrzewania mleka dla dziecka, suszenie żyta na barszcz i kaszę, druga z tyłu tzw. "kocie dodom" (koci domek). Pomiędzy piecem a kominem podłużny schowek do suszenia drzewa, przecięty dwoma kanałami, przez które przechodził ogień z komina do kominka, jak w urządzeniu centralnego ogrzewania. Dookoła pieca szeroka ławka do spania. Kołyskę zawieszano pod sufitem, ażeby nie zajmowała miejsca.
Mieszkanie składało się bowiem z jednej tylko izby i tzw. zapiecka, choć w rodzinie rzadko był* mniej niż mendel dzieci. Toteż, gdy syn się ożenił albo córka wyszła za mąż, izbę trzeba było podzielić. Część mieszkania tzw. "Izbę pańską" zajmowała zazwyczaj głowa rodziny (rodzina najstarszego syna), rodzina zamężnej córki urządzała się w alkierzu, a babka z dziadkiem - za piecem ("na grochowinie") - jak mówi piosenka ludowa. Młodzież starsza spała na strychu, na sianie . Łóżka, komody, stoły zaopatrywano w specjalne pudła do spania. Stykający się na co dzień z wycieczkami zwiedzającymi muzem, stwierdziłem niejednokrotnie, że dzieci z niedowierzaniem słuchają takich wyjaśnień. Zdaje się im, że tak się działo: za czasów Adama i Ewy. A gdy Wywody uzupełni się stwierdzeniem, że jeszcze nasi ojcowie spali na takich ławkach, że lat temu 50 nie było rodziny wiejskiej w Polsce, z której ktoś nie spałby na ławce przypiecowej - ogarnia je zdumienie.
Toteż w państwie ludowym instytucjom typu muzeów ludoznawczych, a przede wszystkim izbom należałoby poświęcić choćby tyle uwagi, ile poświęca się placówkom reklamującym dorobek kulturalny elity. Bo czym w końcu urabiać świadomość socjalistyczną, kto w końcu uwierzy gadkom o krzywdzie, która rzekomo była, po której dziś nigdzie nawet nie ma śladu? Te zaległości w gromadzeniu dokumentów rzeczowych nadrabiamy obecnie weryfikując, pojęcia nieaktualne, oczyszczając je z pyłu i patyny. Tego bowiem wymaga interes państwa ludowego. Arystokracja bowiem nie kwapiła się drn organizo- wania muzeów ludoznawczych, na terenie całej Polski istniała przed wojną tylko jedna tego typu we Wdzydzach. Gromadzenie dowodów rzeczowych, świadczących o ucisku i krzywdzie nie odpowiadało, ani polityce kulturalnej, ani gospodarczej możnych.
Muzea etnograficzne powstały znacznie później niż placówki reklamujące dorobek elity. Dopiero, gdy władza nad pospólstwem wymykała się z rąk samozwańczych opiekunów ludu, gdy ruch ludowy zdobył wiernych sprzymierzeńców wśród postępowej inteligencji, a inne krąje wprawdzie nie z przyczyn1 humanitarnych, ale z wyrachowania i upodobań do egzotyki zainteresowały się nawet kulturą Murzynów, dopiero wtedy dostrzeżono, ,ie ten nasz "ludek" ma również swoją egzotykę. Natomiast dla dóbr kultury elity po prostu wymuszano szacunek na miarę adoracji. Znajomość dzieł sztuki traktowano jako miernik wykształcenia. Kto nie znal i się tia sztuce, kto nie umiał mówić o operach, baletach - to. nieuk, człowiek bez kultury. W takiej atmosferze wychowywano naa, starsze pokolenie. Do tego dochodziły udręki innego rodzaju. Spójrzmy dla przykładu na stosunki gospodarcze panujące W powiecie w okresie między wojennym.
Ludności wiejskiej dolegał-szczególnie brak pracy. W powiecie kartuskim liczącym ok. 60 tys. mieszkańców zatrudniono w przemyśle ok. 100 osób (w-kamiesaiołomach w Mojuszu, w tartakach, w cegielniach). Wyjazdy do Fran- cji, Ameryki i na Saksy zredukowano w okresie międzywojennym do minimum. Tylko garstka ludności wiejskiej znalazła zatrudnienie przy budowie portu Gdyni, ale to przeważnie kamieniarze i brukarze. Robotnicy dojeżdżający ze wsi bowiem nie korzystali ze zniżek kolejowych, a miejskie mieszkania czynszowe były zbyt drogie w stosunku do zarobków robotników. Listonosz wiejski zarabiał od 60-70 zł miesięcznie, młody nauczyciel 100 zł, a za dwupokojowe mieszkanie płaciło się w Gdyfii 150 zł, a w Śródmieściu nawet 200 zł. Za mieszkanie wytworne z wygodami pobierało się 400 zł i więcej. W dodatku opłata za bilet normalny na dojazd z Kartuz do Gdyni (Gdańsk przecież nie przyjmował robotników polskich) przekraczała w wielu wypadkach całodzienny zarobek robotnika.
Ną dworcach małych, jak np. w Miechucinie utrzymywano dwie poczekalnie, osobną dla podróżujących klasą pierwszą i drugą, osobną dla pasażerów klasy trzeciej i czwartej. Wielkie stacje kolejowe posiadały nawet cztery tego rodzaju oddzielne pomieszczenia, na cztery klasy bowiem dzielono również zestaw wagonów pociągu. Segregacja klasowa, brudny aparthąjd kwitł wówczas jak za Hitlera, elita odgradzała się od pospólstwa jak maharadżowie od pa- riasów. Dziś w blokach śródmieścia mieszka robotnik obok lekarza listonosz obok dyrektora - i żyją jak dobrzy sąsiedzi.
Produkty rolne zbywało się przeważnie na miejscu, w karczmach lub u domokrążnych handlarzy. Za przejazd z Mieehucina do Kartuz bowiem (12 km) płaciło się mniej więcej tyle, ile na rynku otrzymało się za mendel jaj. Ogół pasażerów klasy IV dojeżdżających z Mieehucina do miasta powiatowego, tj. Kartuz podróżował koleją tylko do Prokowa, pozostałe 3 km szło się pieszo. Odległość do Prokowa bowiem wynosiła 9 km., a ludność wiejska liczyła się z każdym groszem.
Toteż w okresie budowy miasta i portu gdyńskiego robotnicy odległych wsi urządzali się w ten sposób: dwóch, trzech zbudowało sobie jako taką budkę na peryferiach miasta, nieraz dobierali sobie jeszcze jednego lub dwóch sublokatorów, albo sprowadzili rodzinę i wtedy dopiero podejmowali pracę w porcie lub na budowach.' Tak np. powstała na terenie Wielkiego Kacka tzw. "drewniana Warszawa". Było to wielkie osiedle ruder, podobne do przedmieść wielkich miast zakładanych przez kolonizatorów w Afryce i Ameryce. (To zjawisko odgradzania się od pospólstwa zachodziło wszędzie, gdzie powstawały nowe skupiska ludzkie. W Stalowej Woli powstały aż trzy oddzielne dzielnice: dyrektorska, urzędnicza i robotnicza).
W śródmieściu natomiast panował luksus. Właściciele dóbr wyzbywszy się swoich majątków, bogaci kupcy zjeżdżający tu z całej Polski*- jak również różnego rodzaju dorobkiewicze budowali wytworne hotele, restauracje, gmachy czynszowe, wille, nabijając sobie sakwie dolarami i funtami. W tzw. "Adrii", gdzie za piwo płaciło się 3 razy więcej niż przy kiosku, nigdy nie brakowało kompletu eleganckich panien i panów: dziedziców - właścieli fabryczek mydła, marmolady, musztardy, handlarzy spinek, brukowców i wszelkiego rodzaju geszefciarzy, pośredników i naganiaczy. Wieczorami po hulankach urzędowali na ulicach bijąc po "mordach" każdego, kto ośmieliłby się zwrócić im uwagę. Klika ta posiadała ku temu środki, znajomości i wpływy, ażeby nie dość potulnych dostać na kolana.
Były to złote czasy, prawdziwy raj dla wszelkiego rodząju kombinatorów i geszefciarzy. Dziś jeszcze niektórzy wspominają te dobre lata sprzed wojny, gdy półki delikatesów uginały się od najlepszych kiełbas, kawiorów, łososi, win i różnego rodzaju przysmaków. Robotnicy i bezrobotni natomiast urządzali sobie ucztę zjadając pod płotem suchą bułkę dla przysmaku. Będąc wówczas już po maturze, ale bez pracy, ganiając po ulicach, instytucjach, zakładach i różnych urzędach po jakiekolwiek zajęcie, a widząc co dzieje się wokoło, nie raz byłem Miski zwątpienia. Mój kolega, były nauczyciel, zwolniony ze służby zą "zbrodnię" utrzymywania stosunków miłosnych z koleżanką miejscowej szkoły, parając się przez kilka lat bezskutecznym żebraniem o pracę, w końcu powiesił się z rozpaczy. Drugi kolega, prawnik z zawodu, zajął się kolportażem gazet. Garstkę robotników portowych i kierowników prywatnych fabryczek i bazarów, będących własnością geszefciarzy wynagradzano stosunkowo dobrze, natomiast ogół robotników sezonowych otrzymywał grosze za pracę.
Taką politykę płac stosowano przede wszystkim W tym celu, ażeby poprzez lepiej opłacanych zwierzchników utrzymać w ryzach masę tzw. parchów, szczególnie groźnych dla garstki "delfinów". Była to pewnego razu asekuracja - na wszelki wypadek, podtrzymywania do dziś kapitalistów. Naganiaczy,- popleczników i bezpośrednich przełożonych mas pracujących opłacało się suto oczywiście z' Wyrachowania, ażeby zabezpieczyć mienie i swobodę "rekinów". Bo po co zresztą brudzić sobie palce walką z robotnikami* skoro zrobić to mógł podwładny, dobrze opłacany naganiacz. Toteż na riwierach, w Paryżach, Rzymach, w Sopotach, aż roiło się od polskiej inteligencji! baronów, magnatów i wszelkiego rodzaju potentatów finansowych. Kto posiadał jakikolwiek dom czynszowy, fabryczkę albo uprawiał intratny handelek, w każdej chwili mógł sobie pozwolić na wyjazd na riwierę. (Najgrubsze ryby zreśztą stale siedziały za granicą). Takie ryby i rybiątka stanowiły niemal jedną dziesiątą ogółu ludności zajmującej śródmieście Gdyni, a w Gdańsku i Sopocie procent ten był znacznie wyższy.
Znaczy to więc, że jedna dziesiąta część ludności - co na miasto liczące np. 100 tys, mieszkańców - wynosi 10 tys. osób (bo przecież rodziny bogaczy również korzystały z tych możliwości), prócz dogadzania sobie nie zajmowała się innego rodzaju pracą. Nie potrzebowała pracować, a ponieważ wyjazdy za granicę należały do dobrego tonu inteligencji (a tak nazywali siebie samych wszyscy dorobkiewicze) korzystali z tych możliwości obficie. A oto co na temat "gdyńskich" milionerów pisał niedawno Józef Ogrodnik w Dzienniku Bałtyckim: "Polsko - Skandynawskie Towarzystwo Transportowe "Polska-rob" powstało 16 listopada 1927 roku w Katowicach z kapitałem zakładowym jednego miliona ówczesnych złotych. Głównym akcjonariuszem stał się Związek Kopalń Górnośląskich "Rubor" z udziałem 996 tys. zł. Ponadto do spółki weszły z jedną akcją o wartości 1009 zł: Huta Pokój w Nowym Bytomiu oraz gwarectwa węglowe - Rybnickie, "Charlotte" 1 inne jak "Waterloo". Właścicielami "Rubora" byli: niemiecki koncern z Berlina Friedlander - Tuld Zentralverwaltung GmbH oraz inż. Alfred Falter. Także pozostali akcjonariusze reprezentowali zagra- niczne kapitały, głównie niemieckie.
Powstanie towarzystwa wiązało się z pojętą wówczas (w związku ze strajkiem górników angielskich), ekspansją polskiego węgla na rynki skandynawskie. W wyborze Gdyni na miejsce działalności spółki zadecydowała tocząca się w tym czasie polsko-niemiecka wojna gospodarcza, a szczególnie warunki jakie zaoferował rząd śląskim koncernom. Były to warunki gwarantujące nie tylko opłacalność inwestycji przeładunkowych w budującym się porcie Gdyni, ale i dodatkowe milionowe zyski. "Polskarob" została zwolniona na 15 lat od podatku dochodowego oraz wszelkich opłat skarbowych. Jej zaś akcjonariusze - górnośląskie kopalnie - uzyskały nadto możliwości obniżania (przez manipulacje z satelickim przedsiębiorstwem) swych dochodów i zmniejszania w ten sposób podatku. W okresie późniejszym, przypuszczalnie, aby zdjąć szyld kapitału zagranicznego, akcje "Polskarob" przejęli na własne nazwiska dyrektorzy "Rubora" oraz zmieniający się często (dochodzący) wspólnicy. W ramach powiązań międzynarodowego kapitału gdyńskie przed- siębiorstwo stało się z kolei udziałowcem z całego szeregu firm kilkunastu za- granicznych organizacji gospodarczych.
Już w początkach działalności towarzystwo stało się istnym złotym jabłkiem. W latach 1926 - 1938, jak wykazują ekspertyzy biegłych księgowych, łączny zysk przedsiębiorstwa wyniósł najmniej 10,5 min zł, co przy ówczesnym kursie walutowym dawało 2 min dolarów. W istocie rzeczy jednak do sumy tej dodać należy przynąjmniej 5 dalszych milionów zł. Majątek bowiem "Polskarob" na koniec 1938 r. obliczony byl w bilansie na 16 min zł. Kapitał spółki pomnożony więc został 15-krotnie. Nic też dziwnego, że zarządzający interesami spółki inż. Napoleon Korzon, który był jednocześnie akcjonariuszem firmy, pobierał rocznie tytułem dyrektorskiej firmy, pensji ok. 100 tys. zł, co stanowiło prawie połowę wydatków na wszystkie świadczenia publiczne, łącznie z poda- tkami. Członkowie zaś rady nadzorczej, którymi byli przede wszystkim sami akcjonariusze pobierali za jedno posiedzenie od 2.000 do 10.000 złotych. Te dyrektorskie dochody pomnażały nieobliczane w bilansach dodatki reprezen- tacyjne i inne świadczenia. Z pieniędzy szły oczywiście wpływy, zarówno polityczne jak i gospodarcze, które służyły dalszemu powiększaniu zysków. Licząc m.in. na te wpływy akcjonariusze dokonali w marcu 1938 r. przelewu 4 min złotych z funduszu amortyzacyjnego na kapitał zakładowy podwajając i potrąjając wartość owych akcji, Przeprowadzili zaś tę transakcję bez jednego grosza podatku, gdyż sprawozdanie spółki na rok 1938 nie wykazuje jakiejkolwiek opłaty skarbowej od tej manipulacji. Podatki natomiast obciążały stałych robotników i pracowników. Pensje urzędnicze wynosiły w "Polskarob" średnio około 350 zł miesięcznie. Przy dokładniejszej analizie bilansów okazuje się, że każda złotówka kapitału spółki przyniosła 150% zysku. Interes to więc był kokosowy.
Wojna uszczupliła ten majątek. Niemniej akcjonariusze zdołali przerzucić znaczną jego część za granicę. Statki morskie wartości ok. 2 min dolarów znalazły się w Anglii. W roku 1940 główny akcjonariusz Alfred Falter odkupił je od spółki, zarejestrował na własny rachunek rzekomo, by uniknąć sporów z... Niemcami. Nie zapłacił za nie, oczywiście ani grosza, zobowiązał się jedynie do odpowiedniego rozliczenia się z pozostałymi akcjonariuszami. Zarząd spółki zadysponował także odpowiednio zagranicznymi walutami i udziałami w obcych przedsiębiorstwach oraz gotówką w złotych polskich łącznej wysokości około 3 min zł. O urządzenia portowe spółka nawet nie upomniała się po wojnie, w odpowiednim czasie przeszły one na własność państwa. Urządzenia te sta- nowiły przed wojną wartość 4 min zł, tj. dwie czwarte części osiągniętych przez "Polskarob" dochodów. Przywróconą natomiast spółce po wojnie wartością w kraju stały się grunty budowlane i nieruchomości w Gdyni, stanowiące w przedwojennych bilansach majątek w wysokości około 1 min zł.
Oto tak rządzili nasi panowie. I tak działo się w każdej dziedzinie. Kolej Gdynia - Śląsk była własnością kapitalistów francuskich, nasze majątki nadmorskie należały baronom niemieckim (Kaiserlingom, Belowom, którzy nigdy nie pokazali się w Polsce), 50 tys. ha najlepszej ziemi - junkrom wilhelmowskim, a kopalnie spółkom magnaterii różnych narodowości. Polska była biedna - mówiło się - jak mysz kościelna, co najlepsze w kraju należało obcym i kilku magnatom polskim. W okresie międzywojennym posiadaliśmy w powiecie tylko 5 szkół siedmioklasowych i jedno gimnazjum niepełne (obecnie 71 szkół ośmioklasowych, jedno gimnazjum pełne, szkoły średnie, 7 zawodowych i 5 szkół przysposobienia rolniczego). W tym okresie wybudowano tylko jedną szkołę (w Zaworach) i to jednoklasową, po wojnie - 40 okazałych gmachów szkolnych. Spośród mieszkańców powiatu tylko trzy osoby ukończyły studia wyższe i świeckie (za Polskę Ludową - 774). Nasz najbliższy uniwersytet Poznań, (na Pomorzu w ogóle nie było placówek tego rodzaju), objęty tzw. ustawą kagańcową kilka katedr zlikwidował całkiem, a kilka utrzymał stale w stanie agonii. Jak podano ostatnio w audycji telewizyjnej ną temat historii Uniwersytetu Poznańskiego, każdy wydział otrzymywał tylko 3 zł dotacji państwowej.
Nasz powiat kartuski nie wzbogacił się w okresie międzywojennym ani o jeden kilometr drogi bitej, sieci telefonicznej, wodociągowej, ani o jeden warsztat pracy. Działo się wręcz odwrotnie; demontowano różne urządzenia już istniejące. W naszej wiosce, Borzestowie zlikwidowano w roku 1934 urząd pocztowy, istniejący na miejscu ponad 40 lat, zdemontowano wszystkie urządzenia telefoniczne łączące pocztę z Borzestowską Hutą i Wygpdą, a pomieszczenia urzędu i mieszkania służbowe listonoszy wynajęto lokatorom. Zredukowano również urządzenia pobliskiego kamieniołomu w Mojuszu, rozebrano tory kolejowe dochodzące na teren naszej wsi ogranicząjąc dowóz kamieni do transportu konnego. Z dwóch sklepów istniejących wę wsi jeden zlikwidowano całkiem, a drugi, kredytowany z łaski potentatów handlowych powiatu stale utrzymywano w stanie dogorywania. Na terenie gromady istniała tylko jedna pompa głębinowa (przy szkolę) - ogół czerpał wodę z otwartych studzien i dołów. Dziś wieś posiada własny wodociąg, jest urząd pocztowy, telefon, radiowęzeł, światło elektryczne, świetlica, biblioteka, szkoła tysięclecia, wyposażona w pracownię łaźnia, sale rekreacji a kilku rolników posiada własne traktory i samochody. Na terenie gromady buduje się obecnie dwie autostrady turystyczne, a do budowy trzeciej podejmuje się przygotowania. Niemal każdy właściciel gospodarstwa rolnego posiadał część gruntu zalesionego. W ówczes- nych warunkach bowiem w ogóle nie opłacało się uprawiać piaszczystych zboczy, wyjałowionych erozją. Te urocze laski, niegdyś bowiem bogate w zwie* rzynę znikły w krótkim czasie: pozostały po nich tylko kępki zarośli i niewielkie zagajenia. Lasy trzeba było sprzedać, by opłacać podatki i pożyczki bankowe (Rentenbank) ciążące na nieruchomości z tytułu kupna gospodarstwa. Na opał kopało się torf niszcząc w ten sposób najlepsze łąki i pastwiska. Po łąkach pozostały tylko doły, tzw. torfkule i rowy nie nadające się do niczego. Dziś rolnik otrzymuje węgiel przydzielony jako premię za dostarczony żywiec.
Tereny przylegające do jezior (jezior, licząc również stawy jest w powiecie ponad 300) zalegały bogate złoża marglu, dziś eksploatowane na szeroką skalę - wówczas jednak nikt nie wskazał rolnikom na możliwości wykorzystania własnych zasobów margla na potrzeby rolnictwa. Władze wcale nie ingerowały w sprawy poczynań rolników - dzierżąc wysoko sztandar wolności stosowały tylko jeden rodzaj przymusu, a mianowicie egzekwowanie należności z tytułu opłat skrabowych. Wolno było uprawiać wyrąb lasu bez ograniczeń, wolno było niszczyć łąki, kopać torf i budować lepianki - gdzie i jakie się komu podoba. Toteż Wolna Europa ma chyba rację żaląc się tak żarliwie na brak wolności w Polsce Ludowej. Naprawdę, dziś nie można samowolnie wycinać lasów prywatnych, nie wolno kopać dołów na łąkach, nie wolno budować domostw gdzie i jak kto chce. Nawet wycięcie przydrożnego drzewa wymaga specjalnego zezwolenia władz Towarzystwa Ochrony Przyrody. Wprost wierzyć się nie chce, jak bezradni mogą stracić głowy, gdy raz znajdą się w sytuacji, w jakiej na co dzień żył i tworzył człowiek pracy. Przecież Polska Ludowa przejęła gorszą spuściznę niż Polska międzywojenna: miasta, wsie i fabryki leżały w gruzach, nasi stoczniowcy młotami wykuwali złom na szufle i łopaty potrzebne do odgruzowywania rumowisk - a bojkot zachodu bił państwa komunistyczne bez litości. Ubyło 6 milionów obywateli, przeważnie mężczyzn w sile wieku, brak kadry fachowców: inżynierów, techników, nauczycieli przysłaniał wszelkie nadzieje na możliwość odbudowy kraju. Wielu rolników zaczynało gospodarkę od jednej krowy, wielu też, jak pogorzelcy, od zlecenia jakiego bądź schronu w gruzach.
Pomimo to lud sobie jakoś poradził w tej sytuacji. I nie tylko poradził. W powiecie kartuskim, gdzie prócz kamieniołomu, kilku cegielni i tartaku nie było innych warsztatów pracy, dziś aż roi się od wszelkiego rodzaju zakładów. Jest tu ogromny zakład tworzyw sztucznych, Fabryka Pomocy Naukowych, Fabryka Przetworów Drobiarskich, jest tzw. fabryka domów, są warsztaty metalowe kooperujące ze stocznią, jest zakład Centrali Przemysłu^ Ludowego i Artystycznego, Roszamia Lnu, Kamieniołomy, Zakłady Maszyn Rolniczych, nie licząc kilkadziesiąt drobnych warsztatów specjalistycznych. Jest szpital, są wiejskie lekarzówki, ośrodki zdrowia, izby porodowe, ośrodki dentystyczne, gdzie razem ponad 62 lekarzy udziela zabiegów i porad. Przed wojną było tylko 4 lekarzy w powiecie, urzędowali tylko w mieście i każdą wizytę drogo trzeba było zapłacić. Mówi się jednak, że to nie ustrój przyczynił się do postępu - świat postępuje naprzód, a za nim razem i Polska. Ale świat postępował naprzód również w okresie międzywojennym (jak widzieliśmy na przykładzie państw zachodu), a Polska absolutnie żadnego udziału nie brała w tym pochodzie. Dlaczego więc wówczas nie włączyła się w nurt postępu ?
Polska Ludowa natomiast dotrzymała kroku doganiąjąc, a nawet wyprzedzając wielu spośród tych, którzy wystartowali wcześniej. Rytm postępu nie kształtuje się samoczynnie bez udziału człowieka, tak np. pod względem uprzemysłowienia i stopnia wykorzystania dóbr naturalnych państwa Ameryki Południowej stały wówczas na poziomie naszej Polski przedwojennej, a pomimo, że korzystały i korzystają "z pomocy" bogatych wujaszków, tak bardzo stroskanych w powodzenie innych narodów | stoją na tym poziomie do dziś. A więc, to jednak ustrój przyczynił się do postępu. A ci nasi władcy przed- wojenni, ci jaśnie oświeceni spece od rządzenia, którzy w przeciągu 20 lat przekazali nam tylko jedną małą szkółkę w powiecie (bo wybudowano ją w czynie społecznym), a zlikwidowali wiele urządzeń użyteczności publicznej, (a w tej mierze przysłużyli się całej Polsce) dziś śmią wołać z zagranicy: "zlikwidujcie niedołężną władzę ludową, pozwólcie nam przejąć władzę, a my urządzimy wam Polskę wolną, sprayń-edliwą i bogatą!''.
To chyba szczyt obłudy i zakłamania! Przecież władze okresu międzywojennego przejęły Polskę nie zniszczoną, gospodarstwa rolne i zakłady pracowały trybem normalnym, potencjał siły roboczej i produkcyjnej pozostał nienaruszony, a zagraniczni poplecznicy sypali pożyczkami na każde'życzenie. Pomimo to gospodarka, jak kulała na początku tak kulała do końca - rolnikom i robotnikom powodziło się coraz gorzej - ale za to geszefciarzom - coraz lepiej. Bo kto wówczas rządził, np. naszym powiatem. Wójtem naszej gminy był szlachcic, a w sejmiku powiatowym prócz kilku bogatych gburtów zasiadali prawie wszyscy najbogatsi kupcy i właściciele dóbr (tytułowali się właścicielami dóbr królewskich, szlacheckich i domen). Na 36 radnych był tylko jeden robotnik, Florian Szyca z Borucina, człowiek dzielny, ale bezradny w tym gronie. Zresztą wybrano go tylko po to, ażeby prezentował szyld, jakim wszędzie firmowały się tzw. władze demokratyczne. Bo jakby to lud mógł zrobić coś dobrego? Mości panowie zawsze głosili takie prawdy, że tylko oni potrafią rządzić, że są potrzebni światu, że wszystko co dobre zawdzięcza się im, że lud nigdy niczego nie dokonał i bez nich niczego nie dokona. I w końcu nawet przekonali wielu. Jak skutecznie uprawiali takie zakłamanie i bałamucenie ludu, o tym świadczy choćby fakt, że do pierwszej Powiatowej Rady Narodowej powiatu kartuskiego wybranej po drugiej wojnie światowej, starym zwyczajem weszła prawie wyłącznie tzw. śmietanka naszego powiatu. Toteż, gdy w wyniku następnych wyborów przeszła większość rolników i robotników, kiwali głowami - co z tego będzie!
Dziś już niewielu poddaje się wpływom sugestii wszechzasług elity: lud odzyskał świadomość swoich sił i możliwości rządzenia. Nie ma bowiem porównania pomiędzy tym co było, a tym co jest obecnie. Gospodarka prze- dwojenna panów skompromitowała się aż zanadto. Nieudolność ustroju międzywojennego, widziana na tle dziesiejszej rzeczywistości jest aż nadto oczywista.
Polska międzywojenna jakoś nie mogła się wygrzebać z nędzy i zacofania, tylko afiszowaniem "wolności" utrzymywała się na poziomie państw kapitalistycznych. Hasłem "wolność", demokraqa, sprawiedliwość, lansowano jak Wolna Europa. Niedostatek wolności bowiem tlił coraz niebezpieczniej grożąc wybuchem. Dlatego trzeba było puścić w obieg najwięcej haseł imitujących pojęcie wolności. W istocie bowiem tylko możni korzystali ze wszys- tkich swobód mających pokrycie rzeczowe. Takie przecież społeczeństwu stworzyli możliwości i warunki korzystania z wolności do wygód, swobód oraz uprawnień obywatelskich, że latem, gdy im wypadło mozolić się na riwierach, chłop w ramię z krową ciągnął pług na zagonie, karczował lasy dworskie, harował w kamieniołomach, ażeby jegomości nie zabrakło środków na delek- towanie się wolnością.
Pod zasłoną słowa wolność uprawiało się ucisk i bezprawie. A z wolnością słowa było podobnie. Gdy na jednym z zebrań gminnych wskazałem na skutki likwidacji urzędu pocztowego, telefonu i torów kolejowych w naszej gromadzie, przedstawiciel powiatu niemal, że nie rozpadł się ze złości. Miarę cierpliwości władz jednak przebrałem dopiero wówczas, gdy na jednym z zebrań wyborczych na stanowisko wójta gminy Kamienicy Szlacheckiej przeforsowałem wybór chłopa Bigusa z Przyrowia. Po prostu zagrożono mi Berezą. To przesądziło moją przyszłość na zawsze. Miałem posłuch u wielu, ale z władzami przegrałem z kretesem. Należałem wówczas do miejscowego koła Stronnictwa Ludowego, którego prezesem był mój ojciec, a zastępcą robotnik szarwarczny Lelek zwany Piorunem. Funkcję skarbnika pełnił Augustyn Mielewczyk, rolnik zamieszku- jący na wybudowaniu, a obowiązki sekretarza załatwiał krawiec Pezała przybysz z poznańskiego. Do zarządu powiatowego SL należał wówczas weteran stronnictwa, Paszkę z Kartuz (w czasie wojny w 1939 r. Niemcy powiesili go w Staniszewie wraz z kilkoma innymi działaczami) i znany w powiecie działacz ludowy Szenk.
Koło borzestowskie zajmowało się głównie upowszechnianiem prasy ludowej, a mianowicie "Gazety Grudziądzkiej". To w wielkiej mierze stało się przyczyną pewnych nieporozumień, które w poważnym stopniu zaciążyły na działalności koła. Wszystkie urzędy pocztowe powiatu kartuskiego bowiem propagowały przede wszystkim gazetę miejscową, tj. wychodzącą w Kartuzach "Gazetę Kartuską" redagowaną przez dobrego fachowca, publicystę Bieliń- skiego. Pismo to bowiem naprawdę odpowiadało gustem potrzebom ludności naszego powiatu: w sposób zwięzły i rzeczowy informowało o wszystkim, co działo się w powiecie, w kraju i za granicą nie zaniedbując również działu porad prawnych i gospodarczych. Inne miejscowe pisma, jak "Echo Kaszubskie" redagowane przez Jana Mitułę, "Wiarus Kaszubski", "Wiarus Pomorski", "Zrzesz Kaszubska", częściowo redagowane w pewnych okresach nawet i druko- wane w Kartuzach, miały na ogół mały nakład , a więc i rńało czytelników.
Borzestowski urząd pocztowy natomiast przodował w kolportażu "Gazety Grudziądzkiej" i to przede wszystkim wskutek bezinteresownej pomocy miejsco- wych listonoszy Jana Sobisza, Jana Petki, Michała Roszkowskiego.
Z tych przyczyn chyba mój ojciec jako prezes koła SL dostał się pod obstrzał "Gazety Kartuskiej". Ktoś ukrywając się pod pseudonimem "Wuja Wrek" ogłosił w "Gazecie Kartuskiej" całą serię artykułów oczerniających mego ojca i zarząd SL. Przypominam sobie zdanie wypowiedziane pod adresem sekretarza koła Pezały, a brzmiało ono mniej więcej Itak: "Widzicie, jakie to czasy, krawiec wbił igłę w ścianę i zajął się polityką!". Były też wzmianki odnoszące się do Floriana Szycy, on bowiem jako radny sejmiku i działacz robotniczy brał udział niemal we wszystkich zebraniach koła. Bliżsżych informacji co do tej nagonki mógłby udzielić Jan Sobisz b,. listonosz oraz kierownik młyna z Ghmielonka Jan Buszman).
Z ciekawszych wydarzeń związanych z działalnością koła przypominam sóbie zajście spowodowane w czasie jednego z zebrań koła SL sprowokowane przez popleczników miejscowych władz nasłanych w celu rozbicia zebrania. Główny referat wygłosił Szyca i dlatego na jego osobie skupił się główny atak bojkotarzy. Przeszkadzano mu ustawicznym powtarzaniem takiej sobie głupiej przyśpiewki: "Mój Szyca, mój Szyca 4 fidel, fi de!, fidel". W końcu doszło nawet do bójki na krekwie, tj. laski. Rozwścieklonych utemperował dopiero głos Pioruna. Gdy głównemu krzykaczowi ryknął do ucha - milcz! - i swoją ogromną łapą chwycił go za bary, tłum zastygł,jak rażony prądem. Nie bez powodu bowiem nazywano go Piorunem - jego dziarska postawa i szlachetne rysy twarzy budziły respekt i szacunek. Miał chyba już około sześćdziesiątki, ale trzymał się prosto, jakby kij połknął.
Chłopom powodziło się wówczas najgorzej. Dziś jeszcze opowiadają z żalem, ile kłopotów przysporzyła im sprzedaż wyprodukowanego towaru, zwłaszcza bekonów i gęsi. Bekony; np. odstawiało się do miejscowej odległej o 30 km Kościerzyny. Godzinę odbioru wyznaczono zazwyczaj na 6 rano. Toteż furmanki chłopskie wyruszały już o północy, aby w kolejce dostawców zająć miejsce rokujące nadzieję na wyzbycie się towaru. Bekoniamia bowiem przyjmowała ograniczoną ilość świń. W zależności od zapotrzebowania i możliwości przerobu. Komu więc przypadło dostać się na tyły kolejki musiał wracać do domu bez załatwienia interesu. A zdarzało się to nieraz nawet po kilka razy. Pomimo to chłopi hodowali przede -wszystkim bekony, rzadziej tuczniki. W gromadzie borzestowskiej bowiem, jak w ogóle południowej części Kaszub przeważały grunty klasy V i VI (według starej: klasyfikacji), a, ponieważ teren jest lekko pagórzysty, a podmokłe ziemie dolin zasobniejsze w próchnicę, naniesione ze zboczy wzniesień (wskutek erozji) dostarczały sporej ilości masy roślinnej, w hodowli wykorzystywano również i te źródła paszowe.
Najczęściej spasano chwasty rosnące na polach uprawnych, te bowiem nadawały się również na paszę dla bydła. Toteż walk z chwastami nie upra- wiało się w sposób dziś stosowany. Rano, o świcie, zanim Pan Bóg się prze- budził - mówią - nasze matki sprzątnęły chwasty z pól własnych, a ukradkiem również z pól sąsiednich. Młodym ostem karmiono przede wszystkim świnie, drobno siekaną pokrzywą - młode gęsi i kury, piołunem - indyki, skrzypem - gęsi, bylicą - krowy, powojem i lebiodą, dawniej spożywaną również przez ludzi, dokarmiano starsze cielaki. Chwasty siekano tzw. siekaczem i zaparzano wrzątkiem wody. Z ziół wydobywanych z wody (przy pomocy haków przymoco- wanych do długich żerdzi) ceniono przede wszystkim kaczeniec, tym więcej, że zjawia się wczesną wiosną na tzw. przednówek. Karmiono nim bydło, a przy- rządzanym z domieszką brukwi i małych kartofli również bekony.
Tak chłop bronił się przed bankructwem. Na dochód z upraw zbożowych i hodowli bydła nie mógł liczyć. Stosowanie sztucznych nawozów, melioracji, środków owadobójczych, nowych odmian zbóż i ziemniaków, sprowadzanie bydła zarodowego i trzody dla chłopów, a więc zabiegów dziś propagowanych i dokonywanych z pomocą całego sztabu służby rolnej: agronomów wiejskich, ośrodków maszynowych, spółek wodnych, kółek rolniczych pozostawało również poza granicami możliwości wyobraźni - nie tylko rolników, ale i władz. Tylko hodowla owiec i gęsi, a więc zwierząt najmniej wymagających pod względem jakości paszy utrzymywała się na poziomie, ale brak zbytu niestety nie poz- walał na rozwinięcie tej produkcji. Niewielki pożytek był również z połowu ryb i raków, bo jezior nie zarybiano. Zresztą niemal wszystkie większe jeziora (a większych wód stojących jest około 160 na terenie powiatu) należały dworom. Z ziem lepszych naszej gromady zbierało się zaledwie 6-8 kwintali zboża z hektara, a z najgorszych tylko drugie ziarno, z czego połowę przeznaczano na wysiew.
Hodowla bydła przedstawiała się wprost katastrofalnie - nigdy zresztą nie stała na poziomie. Pod względem ilości pogłowia nie przedstawiała się najgorzej (na 10 ha przypadało przeciętnie od 2 - 3 sztuk - bydło bowiem traktowano przede wszytkim jako producenta gnoju), jakość jednak trudno byłoby pociągnąć pod jakąkolwiek normę. Oto co na jednym z zebrań gromadzkich znany w całej wsi kpiarz, robotnik Lelek powiedział miejscowym rolnikom na temat hodowli bydła:"Na wiosnę trzeba by te wasze krówki na drągach wynosić na pastwiska , trzeba by je do góry nogami przewrócić, by zobaczyć, czy to byk czy krowa. Bo gdzieżby tam gołym okiem dostrzec wymię! Toteż radzę wam, na pastwisku załóżcie im zielone okulary na ślepie. Patrząc przez zielone okulary na piaski, krówki pomyślą, że to zielona łączka - i piasku się nażrą. Bo trawy na tych waszych ugorach tyle co włosów na głowie łysego".
Bydłem wypasano wyłysiałe nieużytki, odłogi i ugory’- razem ze stadkiem owiec i gęsimi a zimą karmiono słomą i brukwią. Lepszej grunty, zasilane saradelą lub łubinem przeznaczano na uprawy zbóż. Toteż nikt prócz dworów nie odstawiał mleka na sprzedaż, na terenie powiatu nie istniała ani jedna wiejska zlewnia. Nasze władze bowiem nie dostrzegły potrzeby sprowadzania bydła zarodowego dla chłopa, a już najmniej szkolenia rolników., Państwo w ogóle nie ingerowało w tak kształtowaną gospodarkę chłopską, zakładając z góry, że na terenach piaszczystych możliwości hodowli bydła w ogóle nie istnieją.
A jednak takie możliwości były wówczas, świadczą o tym wyniki Współczesnej gospodarki hodowlanej. Eomimo, że rolnik nadal skarmia z porą udoju, jest w powiecie aż 50 zlewni wiejskich, chłopi jęli się innej, opłacalniejszej produkcji, produkcji truskawek, zapoczątkowanej jak już wspomniałem przez Helenę Gruehałową ż Długiego Krza.
Początkowo odnosili się do zaleceń inicjatorki z wielką rezerwą, po prostu naśmiewali się z jej pomysłu. Oto jej relacja w tej sprawie: "Gdy zasadziłam kilka grządek w ogródku, nikt nie zwracał na to uwagi, gdy następnie założyłam większą plantację na polu, gdzie kilka lat temu rósł tylko wrzos, sąsiedzi kręcili łbami mówiąc bez ogródek - "co ty kobieto masz w głowie, kto zje tyle truskawek".. Dopiero plantacją hektarową przekonałem ich do naśladow- nictwa. Następną plantację założył sąsiad - Adam Lewna, trzecią - Antoni Hirsz z Bnrźestowa, a w przeciągu dwóch, trzech lat, poszli ich śladem prawie wszyscy rolnicy gromady borzestoWskiej i gromad sąsiednich. Niestety koniunktura trwała niedługo. Gdy produkcja wzrosła do setek, w końcu tysięcy ton, a władze Wolnego Miasta Gdańska przykręciły śrubę regulującą dowóz towarów z Polski, truskawkarzy spotkał los hodowców bekonów.
Od tej pory truskawki trzeba było zbywać wyłącznie na punktach skupu i to prawie za bezcen, po 10, a nawet po 5 groszy za kg. Transportowanie owoców łatwo psujących się do odległych małych miast było zbyt ryzykowne i w ogóle nie opłacało się rolnikom. Toteż, gdy zdarzały się takie wypadki, że handlarze z braku środków transportu, a niekiedy również kupieckiego wyrachowania w ogóle nie zjawiali się na punktach skupu, całodzienny zbiór truskawek trzeba było zniszczyć. Widziałem na własne oczy jak rozgoryczony plantator, czekając bezskutecznie na kupca, całą furę cennego owocu wsypał do stawu. Dziś powiat produkuje ponad 5,000 ton truskawek, możliwości zbytu są, a produkcja jako taka kształtuje się w granicach opłacalności. Truskawki wywozi się samochodami do Niemiec, samolotami do państw skandynawskich, odstawia: się do sąsiednich miast, zamraża się i konserwuje w państwowych i spółdzielczych zakładach przetwórczych. Toteż pomimo silnej konkurencji truskawkarstwo rozwija się nadal. Tych możliwości jednak nie dostrzegły ówczesne władze. Handel powierzono prywatnym geszefciarzom, a ci, napchawszy sobie kieszenie, w zależności od koniunktury i zapotrzebowania imali się coraz innych, atrakcyjniejszych interesów. Skupem śliwek, warzyw, jabłek, wiśni, (a tych nigdy nie brakowało na wsi) handel nie zajmował się wcale; owoce skar- miano świniom. Dolegał brak zbytu produktów rolnych, dolegał brak pracy, a wszystko co człowiek pracy mógł zaofiarować społeczeństwu było za bezcen.
Wobec klęsk żywiołowych rolnik był całkiem bezradny. Ileż to nieszczęść i strat dziś powodują pożary! A ile wyrządzały dśawniej, gdy zabudowania sklecano z drzewa, chrustu i słomy? A skutkiem takiej pożogi wzięło się laskę do ręki, worek na plecy, dzieci za rękę, zaświadczenie z gminy i poszło się na żebry. Gdy ogień strawił całe osiedle (a to zdarzało się nierzadko) wędrowało się stadami - od wsi h do wsi spraszając wszystko, co z łaski się przydzieli. Pamiętam te czasy, takie karawany pogorzelców odwiedzały nas często. Gości spraszających z tytułu ubytku krowy, konia, śmierci żywiciela lub poniesionego kalectwa; chorych na kulach, ślepych wiedzionych przez małe, głodne dzieci miało się nieraz kilku w tygodniu. I lud dawał sito budulec, to słomę, zboże, kurkę na przychówek, pomagał budować - dzielił się kromką chleba, choć sam żył w niedostatku, i nędzy.
Ale nasi jaśnie oświeceni dobrodzieje i- ''demokratyczne" władze nie pomyś- lały,.jak temu zaradzić! Darmozjady - nieroby, znieczulone na cierpienia biedo- ty nawet oka nie zmrużyły na widok karawan żebrzących o litość nędzarzy. (Dziś nie ma milionerów w Polsce, ale nie ma też karawan żebraków!). Poszkodowani na mieniu bez łaski otrzymują odszkodowanie wystarczające na pokrycie strat, a starcy i ludzie ułomni rentę, bezpłatne mieszkanie i bez- płatną opiekę lekarską. Toteż pomimo, że tradycyjne targi na dzieci przeżyły się już w połowie ubiegłego stulecia, stary nawyk "urządzenia" dzieci, sierot i kalek ożył na nowo, ale oczywiście już w nieco łagodniejszych formach. Jak wykazały badania sozologiczne przeprowadzone w terenie przez Instytut Kultury Wsi, odbycie służby w okresie dzieciństwa nie ominęło nikogo z członków rodziny bezrolnych i małorolnych.
"Rządzenie" stosowano nawet wówczas, gdy dla dorosłych zaistniały możliwości zarobkowania poza rolnictwem, w kopalniach Westfalii, na Saksach, na Żuławach i w rybołóstwie morskim. Po oficjalnym skasowaniu poddaństwa właściciele ziemscy zastosowali inną formę uzależnienia bezrolnym, formę, którą możnaby nazwać poddaństwem. Polegała ona na zablokowaniu bezrolnym możliwości stawiania własnego domu. Po prostu nie odstępowali działek na budowę domostwa, nawet tym, którzy mogliby je zapłacić. Dwór wolał setki hektarów zostawić odłogiem, (jak to dziś jeszcze dzieje się w Ameryce Południowej), ogołacać teren z drzewostanu, byleby ominąć konieczność wyzbycia się ziemi na korzyść robotnika dworskiego. Nabywca bowiem, zdobywszy kawałek ziemi, mógłby się pokusić nd postawienie własnej chaty, co gorsze mógłby wygospodarować z działki nie mniej niż dostawał za pracę szarwarczną, co najgorsze, w ten sposób mógłby się uniezależnić od dworu. Ta forma feudalnego wyzysku i ucisku przeżywała się w miarę zadłużenia się dworu u służby: kowali, karczmarzy, młynarzy.
Na sam przód odstępowano grunty najwięcej odległe, położone na peryferiach terytoriów należących do dworów. Tak np. z obszarów mej rodzinnej wsi, tj. Łączyńskiej Huty i Borzestowa, będących w posiadaniu kilku rodzin szlacheckich (Łaszewskich, Zalewskich, Borzestowskich, Marwiczów) jako pierwszą własność prywatną wydzielono łączyński młyn z obszarem ok. 150 ha W dalszej kolejności karczmę w Borzestowie z działką o powierzchni 1,5 ha (nabyta przez Żyda, a następnie przez mego ojca), następnie resztówkę po folwarku Marwiczów (nabył Niemiec Korber), jak również tzw. stary dwór przejęty w dzierżawę (przez rodzinę sławnego patrioty Kręckiego). Dwa mniejsze gospodarstwa rolne przylegające1 do lasów królewskich, dzielone następnie drogą rodzinnych podziałów na coraz mniejsze gospodarstwa nabyły w tych czasach rodziny Dułaków i Formelów.
Grunty zajmujące zbocza wzniesień, ciągnące się od Wygody wzdłuż jeziora Długiego w stronę Zajezierza, ugory porośnięte krzewami, pokryte głazami narzutowymi tzw. mocził - ( z których część faktycznie kryła prochy naszych dziadów - dziś jeszcze jedna z chat borzestowskich stoi na takiej mogile), przeszły na własność prywatną dopiero przy końcu ubiegłego stulecia, gdy par- celacja majątków ruszyła całą parą. Szlachta wychodziła z tego założenia, że wyzbycie się większych połaci ziemi niewiele uszczupli zasoby rąk do pracy, tym więcej, że nabywcy również nie zbywali gruntów pod budowę domów. Chaty lokatorskie, przeważnie dwojaki i czworaki budowali sami, na własnym gruncie odstępując je następnie za tzw. odrobek. Tak np. jeden z sąsiadów mego ojca posiadał aż trzy chaty lokatorskie, a drugi, dwie. Warunki najmu były różne, w zależności od rodząju pomieszczenia i wielkości działki przyzagrodowej. Dawniej obowiązywały stawki, ustalone przez dwory, a wymierzane według ilości rąk do pracy stałej. Później zredukowano je przyjmując zasadę tzw. pracy "na zawołanie". W okresie międzywojennym oznaczano ją odrobkiem tj. pracą określoną terminem (pomoc przy żniwach, przy kopaniu kartofli i torfu) i ilością świadczeń obowiązkowych. Jako stały punkt najmu potraktowano pomoc dzieci przy paszeniu gęsi, owiec i bydła. (Ten stary nawyk korzystania z najtańszej siły roboczej utrzymuje się najdłużej. W roku 1947 na jednym z zebrań gromadzkich Rady Narodowej w trakcie ustalania zasiłku dla kalekiej kobiety odezwały się głosy: "Kto na końcu będzie krowy pasł"!)
Przed pierwszą wojną światową, a więc zanim rynek zadobyły bekony, produkcję najekonomiczniej wykorzystaną przez właścicieli piaszczystych pól, stanowiła hodowla owiec, a przede wszystkim gęsi. Gęś bowiem nie jest zbyt wymagająca pod względem jakości paszy, a ponieważ i tucz trwa stosunkowo krótko (tak zwanym kluskowaniem tj. wypychaniem zbożowych klusek do gar- dła w przeciągu dwóch tygodni gęś wytuczy się do wagi 6-8 kg.), hodowla tzw. piłek zawsze stała na Kaszubach na wysokim poziomie (Gęś Pomorska). Mięso gęsie bowiem ceniono szczególnie, tym więcej, że obok wędzonych ryb (przechowywanych w okresie zimy w kominie) tak zwana "okrasa" tj. rodzaj gęsiego tatara, siekanego razem z kośćmi w specjalnej dłubance drewnianej, zwanej "skrzynówk", zajmowała wśród zapasów zimowych pozycję speqjału dietetycznego, uświęconego tradycją.
Toteż na okres zimy w okrasę zaopatrywała się nawet nąjuboższa rodzina: na wychów i wytuczenie kilku gęsiaków bowiem stać było każdego. Zresztą gęsi trzeba było hodować, tego wymagały przede wszystkim przyjęte obyczaje. Z okazji przyjęcia dziecka do komunii lub szkoły gęś trzeba było dać księdzu, organiście, nauczycielowi (nieraz również rodzicom chrzestnym i bogatszej ciotce zamieszkującej w mieście) a jegomości dziedzicowi conąjmniej jedną wędzoną pierś gęsią. Na użytek własny pozostawiało się zazwyczaj sztuki najpośledniejsze. Okrasą soloną przechowywaną w okresie zimy w specjalnych glinianych, polewanych tylko od strony zewnętrznej naczynia, kraszono potrawy tzw. chude, jak kapustę i brukiew spożywaną przede wszystkim przez biedotę wiejską - okrasę smażoną natomiast, przyrządzaną cebulą, jajecznicę lub też bez tego dodatku spożywało się w święta lub niedziele. Był to bowiem przysmak szczególnie ceniony. Smakosze, znawcy potraw wiejskich są zdania, że nie ma smaczniejszej potrawy od okrasy kaszubskiej. Mówi się, że osławiona polska szynka eksportowa nawet w przybliżeniu nie może dorównać okrasie gęsiej. (Toteż dziwię się tylko, że nasze zakłady przetwórcze produkujące towar eksportowy nie zwróciły uwagi na ten specyfik).
Na sprzedaż przeznaczano gęsi wyrosłe, chudsze, kupcy bowiem dopasali je na sposób w specjalnych tuczamiach, z których nąjbliższa znajdowała się w Lęborku, miejscowości odległej ok. 50 km. Na targi lęborskie mieszkańcy powiatu kartuskiego odwozili również prosiaki i cielaki taszcząc je na taczkach - wracając zabierali przede wszystkim kilka worków soli. Skup gęsi przeprowadzało się na podwórku gospodarza. Haczykiem osadzonym na długim drążku handlarze łapali gęsi za kark, a jeżeli towar odpowiadał ich wymaganiom dokonali tak zwanego "znakowania" i włączania do "kama", tj. stada liczącego niekiedy tysiące sztuk. Znakowanie polegało na wystrzyżeniu części pierza na karku i tak zwanego smolenia stóp czyli "kucia gęsi". Stopy gąsek stawiało się na osmoloną płytę zaopatrując je w ten sposób w pewnego rodzaju podeszwy. Gęsi bowiem pędzono do Lęborka, a ponieważ taka podróż trwała kilka dni, stopy piechurów trzeba było jakoś zabezpieczyć przed okaleczeniem.
Spędy gęsi obchodzono niekiedy jak uroczyste dni, 'żniwa, one bowiem wywoływały szczególny nastrój w gromadzie, a zwłaszcza wśród dzieci. Krzyki gęsi, głosy i trzaski batów poganiaczy, towarzyszące takim karawanom ptactwa pędzonego od wsi do wsi zawsze budziły we mnie jakieś dziwne uczucie, zwłaszcza, gdy chórem krzyków i moje gąski wtórowały głosem pożegnania. Wsłuchując się w sentymentalną mieszaninę tych tysięcy głosów, widząc, że i moje gąski uprowadza się w nieznane zawsze ogarniał mnie jakiś dziwny lęk, jakby w tej chwili coś zmieniło się w przyrodzie. Przypominam sobie nawet, jak w gronie dziatwy stałem wtedy pod płotem wycierając sobie łzy z oczu. Oto fragment historii znany mi z własnych przeżyć i opowiadań starszych pokoleń. Spisane dokumenty historyczne i w tym przedmiocie podają przede wszystkim argumenty wybiegające. Niektórzy historycy utrzymują np., że w XVI - XVIII w. tzw. "gburzy" (tj. możniejsi chłopi) nadawali ton wsi pomorskiej. Posłuchajmy wobec tego, jak według tzw. Lustracji województwa pomorskiego z roku 1565 przedstawiała się struktura gospodarcza starostwa mirachowskiego.
Do tego starostwa należały 4 folwarki, tj. Prokowo (Parchowo), Kamienica (Kamieniczka), Sierakowice (Szerokowice) i Mirachowo (Mirachów) oraz wsie podlegające folwarkom. Rozpatrzmy dla przykładu jak kształtowała .się gospodarka w jednej z tych wsi tj. Staniszewa (Stanissewa).
Oto relacja lustratora w tej sprawie. "Pół mila od Mirakowa na gruncie dobrem, leśnem. Ma in summa zgrzebi 13, sołtys 1, z których płaci czynszu gr. 29. Osiadłych 12, na których gburów 11, płacą z każdej per gr 40, faciuntfl. 16 Owsa dannego po 2 ów. czyni in summa 24. Kurów po 2, czyni 24, jajec per 15, czyni kop 3 c. Z osobna rybackich kurów od łowienia wolnego ryb w jeziorach po 2, fadunt 22. Gajowego gburzy od roboty leśnej, to jest od fory każdej do Gdańska na deski dębowe a bukowe do don solankowych, jako niżej napisano. Sołtys wiesnego panu owsa cer. 8, piwa słupskiego beczek 2 per gr. 40, fadunt ń. 2/20.
Gajowe płacą do dwom od każdej fony per. sol. 10, a od fory dębiny, to jest, gdy rynę dębową wywiezie do Gdańska, tedy gr. 5 płacą, co czyni in summa do roku fl. 3/10. Nad to gajowego od świń każdy gbur po połciu mięsa, czyni połet 11. Onera villae - Szarwarkują do dworu mirakowskiego wozami, płu- gami, dokąd potrzeba, ilekroć rozkażą. Na pole też siedami wielkiemi i do nie- wodów, kiedy jest potrzeba, powinni. Jeziora, napisany będą przy wsi świa- nowie, 2. Sranica z Glusinem, Wssianowem z Mirakowem a zewsząd las oblegał. Przy tej granicy dziedzina pusta Gluschino, na której uźynąją kop 4 od i wożą do folwarku mirakowskiego, czyni kopa po 2 ów. fadt 80, wysiewają ćw. 40, ekstymowana per. gr. 10, uczynią fl. 13/10. Na tejże dziedzinie łąk dosyć do folwarku mirakowskiego, których bywa dtra vel ultra wozów 40. Summa dochodów w wsi mirakowskiej mianowanej Stavisseua fl. 55/6. To jest pieniędzy gotowych fl. 36, owsa ów. 24, kurów 46, słonin połci 11. "
Tak również przedstawiała się struktura gospodarcza pozostałych 22 wsi wymienionych w dokumencie. Folwark zatrudniał w zasadzie tylko czeladź, rzemieślników i tzw. ogrodników (tj. stałych robotników dworskich zmuszonych do pracy z tytułu posiadania większego lub mniejszego skrawka ziemi przyzagrodowej) nie opłacanych, ani w pieniądzu, ani w naturze. Wszelkiego rodzaju pracę "wozami, pługami, sieciami" wykonywali gburzy, tj. mieszkańcy wsi czynszowych, podlegających folwarkom. Usługi "piesze i ręczne przy wykopkach, żniwach i młocce świadczyło się również dokąd potrzeby i ilekroć potrze- ba". W dodatku gbur płacił czynsz, odstawiał zboże i mięso na rzecz dworu.
Oto taką pozycję zajmował tzw. bogaty gbur niemal do połowy ub. stulecia. Tylko z nazwy był gburem - właścicielem, w rzeczywistości pełnił funkcję dworskiego robotnika. Gospodarstwa chłopskie bowiem były całkiem podporządkowane interesom feudałów, przynosiły bezpośredni dochód, a nie obciążając dworu obowiązkiem utrzymania producenta (chłop był "na własnej kuchni") stwarzały korzystne warunki eksploatowania stałej, a co najważniejsze bezpłatnej siły roboczej. Pomimo to gburów zaliczało się do grupy "posia- dających"! Oczywiście w tym ujęciu koncepcja ekonomiczna feudałów wyglądała znacznie przyzwoiciej skoro posiadających było tak wielu, a liczba pracujących za Bóg zapłać prawie nie uwidaczniała się w wykazach. Podaje się np. że w wi- eku XVIII na wszystkich folwarkach starostwa puckiego, '(które nawiasem mówiąc obsiewało rocznie ponad 400 ha zbożem) pracowało zaledwie 20 ogrodników, 6 parobków i 4 rajtów w dokumencie bowiem brak wzmianki, czy mieszkańcy wsi sąsiedzkich w ogóle względnie w jakim stopniu, świadczyli usługi na rzecz folwarków. Z tego można by wnioskować, że ogół społeczeństwa cieszył się swobodą, chodził luzem poza zasięgiem ingerencji feudałów. To tylko garstka ogrodników pracowała na usługi dworu. A wiemy, że było odwrotnie, wolny był jedynie pan, a cała reszta w taki czy inny sposób pracowała na rzecz obszarnika. Wyobraźmy sobie, ile to wymagało czasu i ilu ludzi, ażeby sierpem zżąć 400 ha obsiewu. Robotnik chwycił garść zbożaodciął i położył chwycił drugą trzecią - odciął i położył. Potem trzeba było grabić, wiązać snopki, zwieźć zboża i wymłócić cepami. Toteż chyba w całym starostwie nie było człowieka wolnego od obowiązku świadczenia szarwarku. Ale tego się jakoś nie uwidacznia w dokumentach, podaje się tylko to, co nie obciąża reputacji feudałów. A przecież we dworze obsiewającym 400 ha zbożem było wiele innych, nie mniej pilnych i ważnych zajęć; , związanych np. z wykopkami, uprawą gruntów i hodowlą. Określenie ilości roboczodni, jak mówią, w praktyce nie miał znaczenia, pracowało się na dworskim "dokąd była potrzeba i ilekroć rozkażą" - na zawołanie, jak to mówili nasi ojcowie.
Warunki bytowania biedoty zmieniły się dopiero z chwilą zaistnienia innych możliwości zarobkowych. Gdy po pokonaniu Franfcji w roku 1870-71 Niemcy uaktywnili tzw. Ostpolitik przeznaczając część haraczu wojennego wymuszonego na Francuzach na cele związane z kolonizacją i germanizacją ziem wschodnich, spora ilość bezrolnych znalazła zatrudnienie przy budowie szosy i kolei na linii Kartuzy - Lębork, dworców i szkół, jak również na emi- gracji; Mężczyźni emigrowali przede wszystkim na Saksy, do Francji, Ameryki, Westfalii, gdzie pracowali jako stróże w kopalniach węgla, jak mój brat. Kobiety uzbrojone w koszyki, haki lub grabie wyruszały co roku na Żuławy Gdańskie na wykopki i żniwa. Ale biedy nie ubywało, zmienił się tylko pan i władca ludu. Z deszczu lud dostał się pod rynnę. Najlepsze grunty zajmował urząd koloni- zacyjny przeznaczając je osiedleńcom niemieckim, sprowadzonym z głębi Niemiec, a nawet z Holandii. Wobec opornych, sprzeciwiających się sprzedaży gruntu stosowali środki przymusu, jakie w poznańskim wypraktykowane na Drzymale i wielu innych. Taki los spotkał na przykład Franciszka Pobłockiego zwanego "Kaszubskim Drzymałą". '(Pobłocki nie otrzymawszy zezwolenia na budowę domu zamieszkał w budce na kółkach). Toteż przechodząc przez powiaty kaszubskie nie trzeba było pytać kogokolwiek, kto zamieszkuje wsie takie lub inne, czy tubylcy, czy koloniści. Wystarczyło spojrzeć na glebę - lepsze grunty, położone przy głównych szlakach komunikacyjnych zasiadali Niemcy, a tereny piaszczyste zajmowali Polacy. Jak zwierzynę dręczoną wyrębem lasu, tak miejscową ludność polską spychano na coraz gorsze pozycje, na nieużytki, wrzosem obrośnięte ugory, na piaski na tzw. czyste pola. Niemcy osiedlali się najczęściej w całych grupach, zajmujące całe wsie lub osiedla, pojedyńcze rodziny, osiedlone w środowisku z przeważającą ilością ludności rodzimej, skaszubiały się w przeciągu dwóch, trzech pokoleń.
Znalazłem taką rodzinę. Jak opowiadał mój ojciec, dziadek tej rodziny mówił tylko po niemiecku, jego dzieci natomiast najczęściej posługiwały się mową kaszubską, a trzecie pokolenie to już zatwardziali Polacy - Kaszubi. Pa- górzyste, piaszczyste tereny Borzestowa nie odpowiadały gustom kolonizatorów. Toteż w ubiegłym stuleciu urząd kolonizacyjny sprowadził tu na sam przód tylko przedstawiciela władzy Korbera przydzielając mu wszelkie funkcje administracyjne, tj. wójta, sołtysa i naczelnika miejscowego urzędu pocztowego. Ażeby nie zbratał się z ludnością tubylczą (co najczęściej spotykało osiedlonych na małych gospodarstwach rolnych i nie skaszubił się jak inni, przekazał mu około 100 ha najlepszej ziemi, w tym wszystkie łąki przylegające do źródła rzeki Łeby). Później sprowadził jeszcze cztery rodziny niemieckie, kowala, woźnego i dwóch listonoszy. Dalszemu osiedlaniu przeszkodził wynik pierwszej wojny światowej.
Solą w oku Niemców był sklepik mego ojca, a to przede wszystkim dlatego, że tu odbywały się również zebrania i wiece ludności miejscowej i okolicznych wsi. Tu również można było nabyć niemal wszystko, co z wydawnictw propagandowych upowszechniały związki i organizacje polskie, jak elementa- rze, katechizmy, śpiewniki, kalendarze, książki i portrety królów polskich i zasłużonych działaczy i bohaterów narodowych (Kościuszki, Wybickiego, Poniatowskiego). Ojciec prowadził tzw. handel domokrążny. Z małego sklepiku wiejskiego, obsługującego wieś liczącą zaledwie 50 rodzin i 1,5 ha roli trudno byłoby mu utrzymać rodzinę liczącą wówczas 10 osób. Toteż dwa razy w ty- godniu ojciec objeżdżał furmanką okoliczne wsie skupując jajka, masło, drób i dwa razy w tygodniu, bez względu na pogodę i porę roku przez 30 lat towar ten odwoził furmanką na rynek do Gdańska. Do połowy drogi spał ojciec, ukryty z tyłu na wozie pod plandeką, pilnując zarazem, ażeby ktoś nie zakradł się db' wozu, przez drugą połowę drogi odpoczywał Mielewczyk. Nie zawsze jednak podróż przebiegała bez przeszkód. Gdańscy "bowcy i motlauszpukierzy" czyhali na takie pojazdy, a zwłaszcza jadące pojedyńczo. Toteż do Kartuz w stronę Gdańska wszystkie furmanki domokrążców jechały razem zabezpieczając się wzajemnie przed napadem "bowków". Pomimo to nierzadko dochodziło do walk na kłonice. Sam byłem świadkiem takiej rozprawy, gdy w zastępstwie Mielewczyka ojciec zabrał mnie do Gdańska. Miałem wówczas 7 lat, ale w towarzystwie ojca czułem się bezpieczny. Ojciec bowiem dobrze władał kłonicą, był silny, odważny i posiadał - jak mówią - sporo dowodów rzeczowych stacza nych walk, tj. blizn po ranach kłutych, siekanych i rąbanych. Na ogół był cichy i spokojny, nieco flegmatyczny nawet, ale w bójce zwinny jak tygrys. Nie zadzierał, ale też nie ustępował - w kaszę nie dał sobie dmuchać - jak mówią - bez względu, kto by go zaatakował. Chodził do Kościoła jak inni, ale z miejscowym proboszczem, człowiekiem naprawdę zasłużonym procesował się sporo lat. Nie wiem dokładnie, o co toczył się spór, ale jak wynikało z postawy ogółu zajmowanej w tym sporze wobec ojca, chodziło o interesy wielu poszkodowa- nych. Jedną z przyczyn było również to, że ksiądz polemizował z ojcem z ambony. Zazwyczaj ogół stawał po stronie księdza, w tym wypadku jednak było odwrotnie.
Poważano ojca, bo i on z szacunkiem odnosił się do wszystkich. Do szkoły chodził tylko dwa lata al<e czytał nieźle, choć z pismem nie wychodziło mu zanadto . Natomiast historię Polski znał na wylot - każdą gazetę, każdy kalendarz - studiował niby Pismo Święte. Po niemiecku mówił słabo, ale jakoś nigdy nie zabrakło mu właściwych słów, gdy chodziło o załatwienie interesów ze straganiarzami. Jeżeli nie wymową to dowcipem umiał podejść do każdego. Był dzielny i dobry, a mnie jako najmłodszego z rodziny kochał najwięcej.
Toteż nikogo nie darzyłem takim szacunkiem jak swego ojca, był dla mnie ideałem człowieka. Dziś, 40 lat po jego śmierci po prostu ubóstwiam ojca: tak mi się wydaje, że w najcięższych chwilach mego życia zawsze stał i stoi koło mnie dodając mnie otuchy do wytrwania.
Wracając z Gdańska z furą obładowaną worami mąki, soli, bułek z rodzyn- kami ojciec zajeżdżał zazwyczaj przed księgarnię Czyżewskiego , i tu u prezesa stowarzyszenia "W jedność" zaopatrywał się w wydawnictwa polskie - o którym wspomniałem poprzednio - rozwożąc je następnie po wsiach wraz z innymi towarami. Korciło to miejscowego namiestnika i dlatego postanowiono wygryźć ojca, ale ponieważ posiadłość nasza nie była zbyt dobrym kąskiem jak na ape- tyty kolonizatorów, zastosowano formę bojkotu rokującą lepsze nadzieje niż wywłaszczenie. Korzystając z funduszów przydzielonych przez urząd koloniza- cyjny, miejscowy namiestnik niemiecki wybudował w Borzestowie "we wsi liczą- cej zaledwie 50 rodzin" okazały gmach na sklep i hotel.Zabieg ten jednak nie o- kazał się zbyt skuteczny, kilku Niemców bowiem nie mogło zabezpieczyć egzystencji własnego sklepu, bo ludność polska kupowała przeważnie u ojca. Uruchomienie hotelu w ogóle nie doszło do skutku, ale pobudowano licząc na przyszłe możliwości kolonizacyjne, ujęte w planie perspektywicznym pod kątem widzenia zagospodarowania turystycznego wsi. Niemniej jednak konku- rent przypiekł nam dość znacznie. Plan kolonizatorów udaremnił dopiero wynik pierwszej wojny światową, co spowodowało wyprowadzenie się osiedlonych poprzednio rodzin niemieckich do tzw. Rzeszy. Toteż, gdy w roku 1939 byli zaborcy ponownie przejęli wieś, na stanowisko sołtysa trzeba było sprowadzić ziomka z poprzedniej wsi. Wśród ludności miejscowej bowiem nie było ani jed- nego Niemca. Moje zmagania życiowe przypadły w większości na okres między- wojenny, a były niemniej burzliwe niż przeżycia mojego ojca. Dwa lata po ma- turze zachorowałem na serce, wskutek czego zostałem zwolniony ze służby nau- czycielskiej. Później chorował również mój ojciec. Pod opieką moich sióstr sklepik zamarł prawie całkiem, a dochód ze skrawka roli pozwalał na utrzy- manie tylko jednej krowy. Gdy w końcu zabrakło pieniędzy na leczenie, wyzby- wało się rzeczy nawet najniezbędniejsze. Toteż pilnie uganiałem wówczas za ja- kimkolwiek ząjęciem, ale bezskutecznie. Władze powiatowe nie mogły przeboleć przegranej w wyborach wójta, tym więcej, że mój ojciec - Jan Kapusta - jak przezwał autor artykułów "Wuja Wrek", ogłaszany w "Gazecie Kartuskiej" również podpadł niesamowicie. Gdy wybrano mnie na gminnego prezesa tzw. Związku Zachodniego, władze powiatowe nie zatwierdziły wyboru. Byłem więc zmuszony szukać zajęcia na innym terenie. I tak po trzech latach udręki, w roku 1927 zostałem nauczycielem fizyki i chemii przy Szkole Wydziałowej w Janowcu w województwie poznańskim (szkoła miejska typu niepełnego gim- nazjum). Ponadto udzielałem fizyki, chemii i technologii rolniczej w miejscowej szkole rolniczej, dokształcąjąc się zaocznie na studium dla nauczycieli szkół rolniczych zorganizowanym przez Wielkopolską Izbę Rolniczą. Po czterech latach takiej mordęgi zachorowałem drugi raz i moja działalność w szkolnictwie skończyła się na zawsze. Trzeba było szukać innej pracy. Ale jakiej? Wtedy to przyszła mi na myśl sugestia, jak podsunął mi nasz ówczesny wizytator szkół rolniczych w czasie zwiedzania pracowni szkoły. Znał tę pracownię z poprzed- nich wizytacji, gdy spośród setek pomocy naukowych tylko kilka nadawało się do użytku. Toteż zdziwił się niemało, gdy ujrzał na półkach pomoce naukowe odnowionye i nowe, jaką również wzorowo skompletowane zbiory skał. Zainteresowało go przede wszystkim, jak sobie radziłem z usuwaniem braków. A robiłem to tak. Ponieważ o materiały do naprawy było wówczas bardzo trudno, pomoce uszkodzone w większej mierze zastępowałem przyrządzanymi prostszymi. Motorki elektryczne i modele maszyn wykonywałem z blachy, gwoździki z drutu i drzewa - chłodnice i przyrządy do wytwarzania gazów sporządzałem ze szkła, z butelek i rur - modele telefonu, telegrafu zestawiałem z blaszek, szpul, puszek i drutów, tak również cewki indukcyjne i induktory itp. pomoce potrzebne do nauczania fizyki i chemii. Gdy następnie pokazałem mu zbiory skał, nagromadzone przez mnie w czasie wycieczek, poukładane w cyklach np. jak powstaje gleba, jak tworzą się skały osadowe, jak odbywa się wietrzenie skał - w sposób mechaniczny, organiczny, chemiczny itp. - cuda, takiej udzielił mi porady: wie pan co, niech pan robi to na sprzedaż. I tak też zrobiłem, gdy po raz drugi znalazłem się pod wozem. Zorganizowałem tzw. Nauczycielską Wytwórnię Pomocy Naukowych. Na samym wstępie ogłosiłem w prasie nauczycielskiej kilka artykułów na temat perspektyw tego przedsięwzięcia, współudziałem nauczycieli poszukiwanych w służbie. Jako główny atut prosząc do werbunku wspólników posłużyło mi hasło, sformułowane w stylu wiecowej odezwy: koledzy, istnieją szanse wybrnięcia z naszej sytuacji wykonujmy pomoce naukowe y ale proste takie, jakie nauczyciel, a nawet uczeń mógłby wykonać sam i przy pomocy najprostszych narzędzi. Następnie podałem szczegóły dotyczące struktury organizacji spółdzielni. To hasło chwyciło. Otrzymałem zgłoszeń co nie miara. Wpłynęło również kilka wzorów, projekto wanych pomocy - ale zaopatrzonych uwagą szczególnie pilną, żeby jak naj- prędzej nadesłać należność. A ja goły jak turecki święty! I tak po niedługim czasie pozostało nas trzech. Kolega z Gdyni, wspomniany poprzednio kolporter gazet, który przez jakiś czas załatwiał nasze sprawy biurowe - drugi kolega, zamieszkujący w sąsiedniej wsi spełniał funkcję wojażera, a ja, z pomocą moich sióstr i przybranego pomocnika późniejszego muzeum woźnego - Formeli, wykonałem pomoce. W wielu wypadkach pomagali mi również nauczyciele sąsiednich wsi, zwłaszcza koledzy z Lisich Jam.
Początkowo jeszcze jakoś zarabialiśmy na skromne utrzymanie, ale gdy zaszła potrzeba zatrudnienia obcego wojażera, byłego nauczyciela Szewerę spod Warszawy, interes nasz runął, jak domek z kart. Wojażer informując nabywców milczkiem ukrywał co najistotniejsze, a mianowicie, że chodziło o pomoce proste, produkowane sposobem stosowanym w szkołach w godzinach ząjęć praktycznych. Toteż wiele szkół otrzymawszy pomoce naukowe zestawione z drutów, gwoździ i blach odmówiło płacenia dalszych rat.
I tak po raz trzeci znalazłem się w położeniu pogorzelcy. Pozostałem bez pracy, ale w istocie miałem pracy aż zanadto. W okresie niepowodzeń i przestojów najwięcej nazbierałem zabytków kultury ludowej. Myśl o przegranej jednak nie dała mi spokoju. Przekonany o słuszności moich założeń, pomysłów mego ojca, że pod górę zawsze trudniej ciągnąć niż Z góry na dół, że piętrzenie się trudności jest właśnie tym właściwym wskaźnikiem wkracza- nia na właściwą drogę, ponownie wysłałem do czasopism nauczycielskich i władz szkolnych kilka artykułów uzasadniając przede wszystkim dydaktyczną wartość pomocy najprostszych. (I dziś jeszcze podtrzymuję zdanie, że pomoce naukowe, przede wszystkim wszelkiego rodzaju modele maszyn złożonych wykonane przez nauczyciela i uczniów przedstawiają o wiele wyższą wartość dydaktyczną od najlepszych pomocy naukowych sprowadzonych, okutych blachą - tak, że we wnętrzu nie sposób dostrzec, na czym w istocie polega działanie mechanizmów. Przecież zdarza się, że pomoce fabryczne leżą po kątach, bo nie wiadomo, jak je naprawić lub uruchomić. W godzinach zajęć praktycznych bowiem, nawet na specjalistycznych studiach nauczycielskich tzw. ząjęć techniczno - artystycznych wykonuje się korytka, pudełka, okładki i tego rodzaju przedmioty nie mąjące nic wspólnego z skonkretyzowaniem pojęć potrzebnych w nauczaniu przedmiotów technicznych.
Ten zabieg okazał się w końcu skuteczniejszy niż poprzednie starania. Sklepy pomocy naukowych przejęły w komis większą ilość zbiorów minerałów i przyrządów do fizyki z Poznania i Warszawy. Władze szkolne zaangażowały mnie jako wykładowcę na kursy dokształcające dla nauczycieli upoważniając mnie również do urządzenia czasowych Wystaw pomocy naukowych mego pomysłu. Pewną ilość pomocy zamówiły kuratoria na rachunek ówczesnego Towarzystwa Budowy Szkół.
Dwutorowość mego przedsięwzięcia, wyrażająca się o wytwórstwie pomocy naukowych i gromadzeniu zabytków sprowadziła mnie w końcu na pomysł połączenia obu tych ząjęć; I tak powstała myśl sporządzenia zestawu pomocy wyobrażającego tzw. muzeum szkolne.W okresie międzywojennym napisałem kilka obszerniejszych, bogato ilustrowanych prac na ten temat (jak samemu wykonać muzeum szkolne szkic i rysunek W nauczaniu), które niestety do dziś leżą w teczkach. Pierwszy zestaw muzeum szkolnego sporządziłem dla szkoły nr 1 w Kartuzach. W płytkich skrzyniach wym. 1 x 1,5 m, zapełnionych miałem i okruchami najpospolitszych skał ogniowych i osadowych porozmieszczałem modele muzealiów uwidaczniając chronologię rozwoju np. domostw mieszkalnych i urządzeń obronnych (grot, zasłon, wigwamów, jurt, namiotów, szałasów, chat zbudowanych na słup, chat węgłowych, rygtówek dwojaków, czworaków, osad obronnych, grodzisk itp.), modele wyobrażające rozwój narzędzi pracy (młoty, radła, motyki, sochy), modele narzędzi transportu (smyki, wozy dwukołowe), wzory pierwotnych ławek garncarskich, krosien, żaren, narzędzi obrony (maczugi, łuki, dzidy, harpuny, bumerangi), itp. a więc miniatury zabytków stanowiących elementy typowe dla poszczególnych okresów rozwoju cywilizacji.
Zestawy tego rodzaju upowszechniałem poprzez rozsyłanie zdjęć i opisów, modele bowiem, sporządzane przeze mnie z patyków i gliny można było wykonać w godzinach zajęć uczniów. Asortyment produkcji uzupełniałem również serią wyrobów pamiątkarskich, opartych o wzory sztuki zabytkowej regionu kaszubskiego. Przedsięwzięcie to jednak zaczęło i skończyło się udziałem w wystawie turystycznej, urządzonej w Toruniu z inicjatywy radcy prawnego Urzędu Wojewódzkiego Ob. Karola Krefty. Pomimo starań nic z tego nie wyszło - produkcją wyrobów sztuki ludowej nikt nie interesował się poważnie.
Wtedy zresztą wybuchła wojna - i cały mój dorobek poszedł w rozsypkę. Wróciwszy z wojny resztę pomocy nadających się do użytku wręczyłem kierownikowi Wydziału Oświaty w Kartuzach prosząc go o podzielenie pozostałego dobytku pomiędzy szkoły, Ten epilog rozwinął się w późniejszym okresie w dalszą historię. Inspektor Pietraszkiewicz, zainteresowany moją działalnością przedwojenną, przejął kilka małych warsztatów stolarskich i tam urządził pierwsze małe wytwórnie pomocy naukowych. Ten jego pomysł rozrósł się następnie dając początek Obecnej wielkiej Fabryce Pomocy Naukowych w Kartuzach.
Wypadałoby scharakteryzować jeszcze kilku znajomych, którzy mocniej utrwalili się mi w pamięci od wielu innych. Przebywając na wsi spałem w pokoju przylegającym do ulicy, którą co dzień z rana chodziłem, zimą o godzinie szóstej, latem o piątej - dwóch robotników naszej wsi (bo tylko tylu spośród wielu miało szczęście otrzymać zatrudnienie) przemierzało 4 km. drogi do swego warsztatu pracy, jeden do kamieniołomów w Mojuszu, drugi zaś do prac leśnych. Odgłos człapania wtórował chrzęst śniegu, ich ciężkich kroków zawsze napawał mnie leżącego w ciepłej pościeli, jakimś dziwnym żalem i lękiem zarazem. Zimą zwłaszcza w czasie zawiei, gdy człapaniu wtórował chrzęst śniegu, wycie wichury i ujadanie psów aż ciarki przechodziły mi po grzebiecie. Zagrzebywałem się wtedy po uszy w pierzynę, ażeby przypadkiem nie dostrzec tego straszliwego widowiska. Dzieci tych rodzin prawie nie znały swoich żywicieli, bo spały gdy Ojcowie wychodzili do pracy, i spały, gdy wracali wieczorem do domu. A po pracy tatuś łatał buty, rąbał drzewo na opał, odrabiał komorne, naprawiał zegarki i maszyny do szycia. Tylko raz w tygodniu, w niedzielę miały przyjemność pogwarzyć z tatusiem.
Przypominam sobie wydarzenie, jakie miały miejsce, gdy raz w niedzielę jeden z tych robotników przyprowadził swego malucha do sklepu. Dziecko tuląc się do ojca, podchodząc raz z jednej raz z drugiej strony, obejmując go za kolana, w końcu wykrztusiło jakby ze strachem: "tatusiu kup mi cukierka". Ojciec wzruszony łasym umizganiem i błagalnym głosem dziecka wyciągnął portmonetkę, grzebał w niej, grzebał, przewracał groszówki, aż w końcu jakby przebudzony ze snu, jakby rozpromieniony z zadowolenia, z uśmiechem na twarzy wręczał dziecku monetę na cukierki. Obserwując jego zmagania było mi nie mniej ciężko niż jemu.
Jednego z nich spotkałem po wojnie, gdy wrócił z sanatorium. W czasie okupacji pracował w fabryce zbrojeniowej, {ile jakoś cudem udało mu się uniknąć śmierci, tylko że ciężko zapadł na zdrowiu. Toteż zaraz po wojnie skierowano go na leczenie do Cieplic, gdzie przed wojną towarzystwo dobrze wypasionych jegomości zażywało zasłużonego wypoczynku po całorocznym nieróbstwie. Korzystając z wygód, o jakich nawet nie śnił pracując w kamie- niołomach, teraz dopiero zrozumiał, co się stało, że jemu robotnikowi przypadł zaszczyt zasiąść w wspaniałym pałacu - przykrytym stole. A obsługa, zabiegi - wikt? Nie mógł ochłonąć z podziwu. Tego przede wszystkim nie mógł zrozumieć, kto za to zapłaci, skąd państwo bierze pieniądze na utrzymanie takiego obiektu i tylu poszkodowanych ofiar wojny i wyzysku. Żona dała mu 50 zł na drobne wydatki, ale nie wydał z tego ani grosza. Gdy zbierało'się pieniądze na kwiaty czy bilety do kina, zawsze się gdzieś skrył. Wykręcił się również od wydatku, gdy w drodze powrotnej w czasie dłuższego postoju na dworcu kolega doradzał mu kupić sobie talerz grochówki na obiad. Tak jakoś zręcznie się wytłumaczył, że nie lubi zupy. I znowu szczęśliwie miał swoje 50 zł.
A więc szkołę przeszedł nie lada jaką . I taką przechodził ogół! Z tytułu obowiązków rodzinnych i zawodowych ten szary obywatel musiał włożyć w przedsięwzięcie podbudowania egzystencji własnej i społeczności ludzkiej o wiele więcej wysiłku i więcej strawić wyrzeczeń niż nie jeden wielce wychwalony za zasługi. Toteż słysząc jak młody docent użalał się przed telewidzami, jaką wysoką cenę zapłacił za swoje wysokie wykształcenie, jak na- mozolił się w życiu - po prostu ogarnął mnie niesmak. Gdyby tak sprawiedliwie odważyć, czy nie łatwiej mu w życiu niż tym,, co w śniegu i w zimie od młodu mozolą się w lasach, na dokach, w kopalniach, ażeby dla dziecka nie zabrakło chleba na co dzień i cukierka na święto?
Gdyby tak zalety i zasługi ludu ująć w odpowiednią oprawę, odkurzyć je, tj. oczyścić z patyny przesądów klasowych wyobrażeń, błyszczałyby może nie mniej niż pozłacane świecidełka reklamujące dorobek niejednego z takich wielce zasłużonych. Bo jaką właściwie cenę zapłacił za swoje wykształcenie? Może przy okazji obliczy roboczodni hutników, górników, chłopów i robotników, którym z własnego zarobku potrącono na jego wykształcenie i na następny raz przedłoży społeczeństwu rozrachunek z tego wkładu.Wiemy przecież, że dawniej dobrodziejów w rękę całowano za łaskę udostępnie- nia środków na podejmowanie studiów. W okresie rządów magnackich sam żebrałem o taką łaskę, ale niestety nikt mnie jej nie udzielił.
Zaledwie dobito hydrę feudalizmu materialnego narodził się nowy potwór - rozsadnik więzi międzyludzkiej - narodził się feudalizm intelektualny! Bo jak wytłumaczyć, że człowiek, który kilka lat dłużej posiedział na ławce szkolnej od drugiego człowieka, (który w tym czasie - może w warunkach o wiele trudniejszych kształcił swój umysł czerpiąc wiedzę z innego źródła - czystego, z przyrody i życia, śmie sobie wyobrażać, że z tytułu skosztowania wiedzy, dawniej zarezerwowanej tylko dla elity - nie więcej od innych i dlatego należy mu się więcej honorów i lepsza pozycja w społeczeństwie. To skutki pomieszania pojęć, wywodzące się z przesądów klasowych ciążących na naszej świadomości jako przysłowiowy "grzech pierworodny".
Znałem prostaka, który w sumie posiadał chyba większe zasoby wiedzy niż niejeden specjalista. Był to pewnego rodząju Remus kaszubski, człowiek dziwny, osobliwy. Niektórzy mówili o nim, że brak mu piątej klepki. Nocami wysiadywał W krzakach, przygrywając sobie na fujarce, wsłuchując się w skupieniu w tętno życia przyrody, w plusk jezior i szelest lasów. Znał wszystkie ptaki, bąki, żaby, chrząszcze, komary, wiedział gdzie i kiedy śpią, kiedy się budzą, jak się lęgną, czym się żywią, jak piszczą, świszczą rano, jak wieczorem. Bez' trudu rozpoznawał właściwości każdego gatunku drzew i krzewów, łupliwość, twardość, giętkość, wytrzymałość, przydatność * na oko - rozróżniał drzewa według ulistnienia, przekroju krony, koloru kory, miążkości drewna i łyka. Według przekroju pnia niezawodnie określał wiek drzewa, warunki glebowe jego stanowiska, wiedział jak ciąć drzewo piłą, jak. siekierą, ażeby nie powstały zadziory. Wiedział gdzie i jak młotem uderzyć głaz ogniowy, jak osadowy, ażeby z litej masy wyciosać płytę, kostkę, czy innego rodzaju bryłę, znał stopnie łupliwości, twardości, ciężkości, odporności na uderzenie, na wpły- wy atmosferyczne każdej skały z osobna. A gdy wziął się na opowiadania o bor- sukach, samach, rybach, koniach, psach nie starczyłoby tygodnia na wysłu chanie jego interesujących opowiadań.
Zjawiska i przedmioty swego otoczenia znał o stokroć lepiej niż niejeden absolwent uczelni, nie umiejący odróżnić źdźbła od jęczmienia, sosny od świe- rka, wideł od siana, wideł od gnoju. Czymkolwiek mierzyłoby się ilość wiedzy i doświadczeń życiowych takiego prostaka i niejednego z jaśnie oświeconych, czy na sztuki, czy na worki, czy kilogramy, przy sprawiedliwym rozrachunku nie obciążonym przesądem klasowym wyobrażeń, porównanie jednego i: drugiego wyszłoby na pewno na korzyść tego typu prostaka.
Pomiędzy człowiekiem wykształconym, a tzw. prostakiem ujawnia się w wielu wypadkach tylko taka różnica pod. względem zasobów dóbr intelektualnych, jaka zachodzi w asortymencie towarów sklepu specj a Mistycznego, a domu towarowego. Pomyłka o wycenie jakości i ilości posiadanych dóbr intelektualnych tkwi po prostu w tym, że obecnie, w erze techniki, w cenie jest wiedza specjalistyczna - na wiedzę ogólną jaką dysponuje lud nie ma w tej chwili popytu.
Wśród ludu spotyka się jednostki wybitne utalentowane i mierne, tak jak wśród inteligencji. Zresztą słowo "inteligencja" jako miernik ilości posiadanej wiedzy i wyrobienia umysłowego jest całkiem bez pokrycia- W czasie wojny, w chwilach szczególnie gorących, a ostatnio na przykładzie wzmagań ekipy filmowców, usiłujących wydobyć samochód z przydrożnego rowu, miałem okazję utwierdzić się w przekonaniu, że lud w wielu wypadkach radzi sobie lepiej niż człowi.ek wielce wykształcony. Sześciu młodych, silnych mężczyzn przez pół dnia bezskutecznie obrywało sobie boki mocując się z samochodem. Aż tu przyszło trzech chłopców ze wsi; spojrzeli, pomyśleli, tu podłożyli głaz, tam podsunęli drąg pod koło - i w mig samochód stanął na ulicy.
W czasie wojny podziwiałem nie raz tych od sierpa i młota; szeregowych, kaprali, sierżantów; skuleni w płaszczu przespali się w rowach, nąjedli się brukwi i - szli sto kilometrów! Zawsze zajmowali pierwsze linie na froncie; gdzie najgoręcej w bitwie, gdzie strugami lała się krew, walczył i ginął - przede wszystkim szarak! Toteż i wśród poległych, spoczywających w mogiłach żołnierskich zajmuje pierwsze miejsce. Dziś zajmuje pierwsze szeregi na froncie pracy; na dokach, w hutach, na morzu, na zagonach i w labiryntach kopalń! A skrybom się zdaje, że to ich należałoby zaliczyć do pierwszych we wszystkim, co w społeczeństwie się zdaje, że to przede wszystkim im należy się kłaniać! Są wśród pospólstwa nawet ludzie genialni. Takim między innymi był syn Leleka zwanego piorunem. To był prawdziwy filozof, człowiek obdarzony szczególnym talentem. Nigdy nie słyszał o teorii marksizmu, ale praktyczną wiedzę z tej dziedziny posiadał, jak mówią, w małym palcu. Nie posługiwał się sloganami, zawiłe problemy objaśniał na przykładach i porównaniach. Nie do- bierał słów - walił, jak mówią, prosto z mostu, jak mu nos urósł. Oto jak tłumaczył mi pojęcie wolności słowa.
Chyba nie trudno zrozumieć jaki mógłby być wynik wyścigu ekipy kulawych z wytrenowanym maratończykiem, albo walki stoczonej pomiędzy zawodowym pięściarzem, a na przykład mną człowiekiem nieobeznanym w boksie. Powaliłby mnie pierwszym uderzeniem. Ale czy z tytułu tej przewagi godziłoby się przyznać zapaśnikowi prawo patronowania, wyrokowania i decydowania o wszystkim, co mnie dotyczy? A takie prawo roszczą sobie niektóre jednostki z grupy wyspecjalizowanej w sztuce posługiwania się słowem i pismem. Wiedząc, że w zapasach na słowo niewielu spośród uprawnionych do korzystania z ich specjalności w praktyce znajdzie się w pozycji potencjal- nych konkurentów, a wygrane pod tym numerem rokuje zdobycie bezkonkuren- cyjnej przewagi nad ogółem obywateli, wolność słowa, kapitał ich specjalności utrzymuje w kursie najcenniejszych walut. Wolność słowa stawiąją w rzędzie najwyższych ideałów ludzkości, najświętszych praw człowieka, podstawowch, zasadniczych gwarantów swobód obywatelskich i wolności osobistej. Nic ich nie obchodzi, że ogół nie dysponuje możliwościami zdobycia tej waluty, że zale- galizowanie jej na wyłączny użytek kilku potentatów bogactw języka byłoby sprzeczne z zasadą równouprawnienia, sprawiedliwości społecznej, równego startu życiowego, a więc i z zasadą wolności osobistej ogółu uprawnionych do korzystania z tego dobrodziejstwa. Domagają się po prostu usankcjonowania monopolu na korzystanie z dobrodziejstw słowa. Zmonopolizowanie takich uprawnień jest zbyt niebezpieczne. Wiemy, do czego w dziedzinie gospodarczej monopole doprowadziły ogół szarych użytkowników dóbr społecznych, a słowo, to element o wiele więcej groźny, podobny do ognia. Socjalizm kosztował biedotę za wiele krwi i łez, ażeby po wyzbyciu się władzy potentatów finansowych uwierzyć w dobre intencje potentatów bogactw języka.
Co jednak jest rzeczą znamienną, że żadna z grup zawodowych, ani technicy, ani lekarze, ani ekonomiści nie biją się tak mocno o zachowanie wolności słowa# jak właśnie ludzie skazani na operowanie fikcją, pozbawieni możliwości posługiwania się realiami, konkretami .Nie byłoby w tym zresztą nic złego, ale zmonopolizowanie wolności słowa ma również swój aspekt społeczny i niezbyt pochlebne tradycje. Bardzo często nadużywano przywileju wysługiwania się argumentami słów - a to ze szkodą dla ogółu. Przecież w walce na gębę lud zawsze przegrywał z możnymi. I dlatego właśnie nie mógł się wyzwolić spod ich władzy. Dlatego też chcąc nie chcąc musiał zastosować kły i pazury - pięść! Ale gdy użył tego argumentu wszczęto wrzawę - lud morduje! to chamstwo! - to ludzie bez serca i sumienia - to krzywda o pomstę do nieba wołająca - to bezprawie zabierać nam nasze prawo, krwawo zapracowane mienia. Toteż dopiero zrozumieli, że słowo krzywda w ogóle istnieje. Toteż nie dziwię się wcale, że w czasie walki z wrogiem klasowym lud użył pięści zamiast słowa. W rękawiczkach walcząc niczego by nie dokonał. W państwach kapitalistycznych rzekomo można mówić i pisać, co się komu podoba. Owszem i lwu wolno szczerzyć zęby zza krat. Jeżeli już gdzieś zagraża niebezpieczeństwo, niezadowolonym wydziela się - łaty naździerane ze skóry czarnych i białych niewolników. W ten sposób mniej więcej zilustrował swoje zdanie dodając, że główne zło należałoby szukać w założeniach ustrojowych.
A oto, jak na chłopski rozum zinterpretował różnice ustrojowe zachodzące pomiędzy kapitalizmem a socjalizmem. Władze państw* kapitalistycznych, wiadomo, takie głoszą hasła; obywatelu, radź sobie sam, albo wyciągnij rękę po jałmużnę. Ustrój nasz gwarantuje ci wszelką swobodę w zdobywaniu mąjątku w mierze nieograniczonej - możesz zarabiać setki, nawet miliony, możesz zara-biać nawet sto razy więcej niż inni - z korzyścią dla innych czy szkodą - nic to nas nie obchodzi, bylebyś wysiłkiem własnym lub innych zdobywał jak najwięcej bogactw. W dodatku zagwarantowanie tej niczym nie ograniczonej swobody zdobywania dóbr łączą z pojęciem osobistej wolności człowieka. Cokolwiek ogranicza swobodę nieskrępowanego zdobywania bogactw uznają za krzywdę, bezprawie i ograniczenie wolności człowieka. Toteż korzystając z tego rodzaju założeń ustrojowych spadkobiercy dóbr nagromadzonych przez przodków - feudałów, jak również sługusi, ludzie sprytni, obrotni, karie- rowicze, zdolni do wszystkiego, zdobywali wielkie fortuny, a poprzez mąjątki - sławę i władzę. Ci natomiast, co po ojcach odziedziczyli tylko stare buty i zdolności przytłumione odwiecznym niedostatkiem, ludzie słabi, wycieńczeni duchowo i fizycznie podupadli na ciele i na duchu.
Taką zasadę, zdobywaj bogactwa gdzie i jak możesz, albo wyciągnij rękę po jałmużnę (jałmużną reklamowano zasługi dobrodziejów) kapitalizm stosuje do dziś wobec obywateli państw zacofanych. Postępuje więc jak legendarny ojciec, ojciec zwyrodniały, który ze szczególną troską zadbał o swoje dzieci zdrowe, silne, uzdolnione, a dzieci słabsze , chore, niedorozwinięte potraktował po macoszemu przeznaczając je na służbę innym. Oczywiście, to jest tylko przykład, bo takich ojców nigdzie nie ma i nigdy nie było - takie potraktowanie własnych dzieci byłoby sprzeczne z naturą ludzką.
Ale państwa praktykujące tego rodząju zwycząje wobec własnych obywateli i o dziwo - występujące w roli stróżów i obrońców zasad moralnych, praworządności i sprawiedliwości społecznej, takie państwa z nazwy super demokratyczne, a w istocie rządzone prawem silniejszego w gębie i profilu mamy niestety do dziś. Dopiero państwa sogalistyczne ograniczyły swobodę zdobywania dóbr kosztem słabszych. Owszem nie sprzeciwiają się bogaceniu się obywateli, bogacenia się jednostek pragną nie mniej niż państwa kapitalistyczne, ale nie uznąją zasady prześcigania, dobijania się zębami i łokciami do koryta ze szkodą dla słabszych. A dlaczego nie uznają, niech nam wyjaśnią przykłady wyjęte z życia.
Wiemy jak bywało w czasie wojny. Matki uciekając z dziećmi "beniaminka" brały za rękę. Dla najsłabszego zawsze znalazło się w torbie najlepszy kęs chleba. W czasie wrzawy bitewnej, gdy każde wychylenie się z ukrycia grozi śmiercią, żołnierz bierze rannego kolegę na plecy i ucieka na tyły. Gdy słyszy wołanie - pić - pić, poprzedząjące rzęzienie dogorywujących żołnierzy - choć spragniony łyku wody, manierkę podaje rannemu nie pytając, czy to swój czy nie swój. Nakaz ratowania słabszych bowiem wynika z wrodzonych dyspozycji moralnych człowieka. Tylko ludzie zwyrodniali i istoty niższego rzędu nie odczuwają tego nakazu. Silniejszy pies nie dopuści do koryta słabszego psa zanim sam się nie nasyci, jego psia moralność nie pozwala mu zjeść tyle tylko, ażeby nikt spośród psiej braci nie cierpiał z niedostatku i głodu. Ta psia moralność, zalegalizowana, zabezpieczona mocą prawa na użytek istot ludzkich leży u podstaw założeń ustrojowych kapitalizmu. Ona to aprobuje nie tylko nasycanie się w pierwszej kolejności, ale i niszczenia resztek niespożytych. Do morza rzuca się miliony zboża wiedząc, że w Indii dzieci umierają z głodu.
Miłość, litość, miłosierdzie głoszą tylko dla interesu. Dlatego też tak trudno dogadać się z kapitalistami. Ich pojęcie moralności, praworządności, wolności słowa, sprawiedliwości społecznej wcale nie pokrywają się z treścią właściwą. Bo co w* socjalizmie uznaje się jak dogmat braterstwa, tj. godzenia się z praktyką stosowania wyrzeczeń na rzecz potrzebujących, w kapitalizmie oznaczą interes. Racji moich słów zdawałyby się zaprzeczyć wyniki gospodarcze państw kapitalistycznych, ale czy trudno zrozumieć, że ćwierćwiekowy dorobek chłopa - pogorzelcy, chronicznie nawiedzanego plagami, mógłby dorównać wielowiekowym osiągnięciom bogatego dworu, który prawie nigdy nie doznał tego rodząju pożogi. A przecież w stosunku do bogatych państw kapitalistycznych niedawno byliśmy w położeniu takiego pogorzelcy. Jesteśmy na dorobku, a ponieważ spotkała nas klęska sroga, jakiej nie zaznał żaden naród* chcąc nie chcąc musimy się urządzić jak początkujący gospodarz skazany na zagospodarowanie pogorzeliska.
Byłem świadkiem narady rodzinnej jednego z tubylczych pogorzelców i dlatego wiem, jak w takich wypadkach radzą sobie ojcowie rodziny. Gdy dzieci zwracały się do niego z prośbą; tatusiu kup mi buty lepszego gatunku, kup płaszcz, kup kurtkę , kup kapelusz, ale jaki noszą dzieci sąsiada, pokiwał głową i w końcu powiedział tak; - rozumiem was, ale wybaczcie na sam przód wykończymy dom, zabezpieczymy sobie dach nad głową, potem sprowadzimy inwentarz, krowę, konia, maszyny, a może i traktor, a wtedy dopiero kupię wam wszystkim buty i odzież nąjlepszej jakości. Tak również, jak dobry ojciec przemawia do nas władza państwa ludowego; najpierw zlikwidujemy rumowiska, zabezpieczymy dach nad głową, potem pobudujemy fabryki, huty, kopalnie, stocznie, zakłady wytwórcze, a następnie sprowadzimy nowe buty - ale dla wszystkich. Ze władza zawyrokowała słusznie, o tym świadczy wrzawa rozpętana przez zagranicę np. wokół problemów rozbudowy przemysłu ciężkiego w Polsce. Państwa kapitalistyczne "stroskane" o rozwój Polski Ludowej aż ochrypły od wołania; tego nie róbcie, rozbudowa przemysłu ciężkiego was dobije, to kardynalny błąd, dochód narodowy podzielcie pomiędzy społeczeństwo, my damy wam przetworów ciężkiego przemysłu, ile zachcecie.
Oto jak w przybliżeniu syn Pioruna tłumaczył miy co* myśli o polityce. Aż nazbyt dużo żółci wlał w swoje wywody, ale trzeba pamiętać, że wywodził się z rodziny, która przez całe pokolenia spełniała gorzkie obowiązki dworskiego parobka. Wynika z tego, że w'ocenie stosunków międzyludzkich oraz praw i obowiązków obywatela lud' stosuje kryteria całkiem swoiste, jak również swoiste metody konkretyzowania swoich wyobrażeń. (Niejednokrotnie wskazy- wałem na to w okresie międzywojennym opracowując dla radiostacji toruńskiej gawędy i słuchowiska ilustrujące zwyczaje i obrzędy ludowe. To również stanowiło osnowę mego utworu widowiskowego "WREJE" zrealizowanego na scenie przez zespół miejscowego oddziału Koła Akademickiego. A oto jaki wniosek nasunął mi się w ocenie wartości moralnej i ideowej tego rodząju proletariuszy obcej narodowości.
W ostatnim okresie wojny przypadło mi pracować w lasach Turyngii, w Spangenbergu koło Kassel. Przydzielono mnie do koloni leśnej, złożonej przeważnie z Francuzów zajmujących się zwózką drzewa do tartaku. Dostała mi się najgorsza funkcja w kolonie, a mianowicie sprzątanie stąjni, karmienie koni i wywlekanie pni z gąszczy leśnych. Wstawałem o godzinie 4.30, ażeby na godz. 7.00 rano z kolonią i końmi wyruszyć do lasu, a wieczorem, gdy Francuzów odprowadzono do lagru, ponownie zająć się końmi i stajnią. Polaków bowiem znających język niemiecki traktowano jako renegatów, a ponieważ coś niecoś umiałem po francusku, funkcja fornala przysługiwała mi tym więcej. Nas Polaków, elita hitlerowska w ogóle uznawała za ludzi gorszego gatunku, ale wśród wielu szarych obywateli mieliśmy również szczerych przyjaciół. Gdy podarły mi się buty, robotnik niemiecki z sąsiedniego zakładu, stary komunista postarał mi się o nowe buty. On potajemnie donosił nam wiadomości z frontu, podawane przez radio, on też uratował nam życie, gdy w ostatniej chwili przed wkroczeniem wojsk wyzwoleńczych Niemcy postanowili rozstrzelać nas i Rosjan.
W miarę zbliżania się frontu Niemcy likwidowali obozy jeńców francuskich i angielskich w Spangenbergu, przesuwając je dalej na wschód, nas natomiast pozostawiono na miejscu. Dopiero w ostatniej chwili, gdy walka rozgorzała pod miastem wojskowe władze hitlerowskie wydały rozkaz, aby wszystkich pozos- tałych obcokrajowców sprowadzić na plac przylegający do tartaku. Wtedy w os- tatniej chwili nasz przyjaciel przekazał nam wiadomości; "uciekajcie do lasu, hitlerowcy chcą was rozstrzelać". Uciekliśmy, choć nie wszyscy, bo kilku z nas poległo w czasie ucieczki, ale większość została uratowana.
Dopiero po tym zajściu wielu spośród nas uświadomiło sobie, że komuniści niemieccy są ludźmi z ludu. Podobnych wrażeń zaznałem przechodząc w okresie między woj ennym ulicą tzw. Wolnego Miasta Gdańska. W pobliżu dworca stał obdarty, wysoki ale chudy jak szczapa robotnik, trzymając pod ręką pakę prasy komunistycznej. Stał jak wryty nie zwracając uwagi na szydercze dowcipy i kpiny brutalnych przechodniów, tylko raz po raz słyszał, ogłaszał swoim ochrypłym basistym głosem: "Die Rotę Fahne” (Czerwony Sztandar). Ten widok dziś jeszcze tkwi mi w pamięci, bo to nie tylko chęć zarobku skłaniała tego człowieka do narażania się na takie niebezpieczeństwo.
Treść pisma skruszyła mnie do reszty. Podczas, gdy inne pisma niemieckie i władze Wolnego Miasta na gwałt podsycały nienawiść do wszystkiego co polskie, "Die Rotę Fahne" wysuwała na pierwsze miejsce wiadomości dotyczące wypadków pobicia Polaków. Wówczas nie deklarowałem się za komunizmem, ale do idei braterstwa nabierałem coraz więcej przekonania.
A oto inny przykład ideowej i patriotycznej postawy ludu. Dostawszy się po zakończeniu działań wojennych do obozu w Erfurcie, gdzie prócz tysięcy mężczyzn i kobiet znalazło się również sporo dzieci rodzin wysiedlonych, postanowiłem zająć się nauczaniem młodzieży. Było nas trzech nauczycieli w obozie, ale nikt z nas nie posiadał jakiegokolwiek podręcznika. Wkrótce znalazł się pierwszy elementarz i czytanka dla kl. III. Dostarczyła je matka trojga dzieci. Widok tych książek i opowiadania matki, jak uratowała te skarby, wzruszył mnie do głębi. Kto przechodził wysiedlenie dokonywane pod nadzorem i w pośpiechu może sobie wyobrazić, jak trudno zadecydować w wyborze, co najdroższego zabrać do tobołu na wygnanie.
A rodzice, będąc w takiej sytuacji, nie zapomnieli zabrać polskiego elementarza!!! Taki czyn ma swoją wymowę! (Elementarzy jednak nie starczyło dla wszystkich i dlatego około 200 sztuk daliśmy wykonać w miejscowej drukami. Jedną z nich odbitek zachowałem sobie na pamiątkę). Nie chcę tu przy- taczać przykładów obnażających tę część oblicza przeciwników ideowych ludu, pragnę tylko zaakcentować, że w praktyce życiowej zdolność użytkowania zasad i efektów wychowania socjalistycznego nie zawsze idzie w parze z wykształ- ceniem. Na spotkaniu kierownictwa partii z pracownikami nauki tow. Gomułka powiedział, że dziedzina pracy ideologicznej jest nasłabszym ogniwem w działalności całej partii - i że tak jest również w działalności nauki. Bo tak jest już niestety, że socjalizmu nie można się nauczyć, mówił Lenin. Nie uszyje buta, kto szewstwa wyuczył się z książek. I to jest całkiem zrozumiałe. Matematyka jest nauką wysokiej rangi, ale ażeby móc posługiwać się tą wiedzą trzeba nauczyć się tabliczki mnożenia. Umiejętność sztuki pisania i czytania stanowią zasadnicze środki w czynności zdobywania i przekazywania doznań i doświadczeń rodu ludzkiego, ale zdobycie umiejętności czytania i pisania musi poprzedzać zapoznanie się z abecadłem.
Odnosi się to również do edukacji ideologicznej. Ażeby móc docenić socjalizm, więcej, uzdolnić się do praktykowania jego zasad, trzeba go przede wszystkim zrozumieć, zrozumieć jego fundamentalne założenia, a to a, b, c, to 2 x 2 socjalizmu - tak jak zrozumiał Lelek. Trzeba znać życie i jego elementy. A tej życiowej praktycznej wiedzy o socjalizmie nąjczęściej nam brak.