Szpital ów obejmował opieką medyczną żołnierzy armii europejskich, a przede wszystkim będących w zdecydowanej większości liczebnej żołnierzy francuskich ze Stalagu II B Hammerstein oraz oficerów polskich z Oflagu II D Gross Born.
Wynik pionierskich badań poszukiwawczych tej tematyki, opartych na bogatej bazie źródłowej, przedstawił Norbert Maczulis (N. Maczulis, Dr por. rez. Edmund Mroczkiewicz (1902 – 1964), dyrektor szpitala - „znakomity chirurg polski z Kartuz nad morzem”, „Kaszubskie Zeszyty Muzealne” Z. 12 2004.), starszy kustosz - dyrektor Muzeum Kaszubskiego. Wybór problematyki okazał się bardzo trafny i wysoce uzasadniony, spotkał się z bardzo żywym zainteresowaniem społeczności lokalnej. I jak się okazało, nie tylko jej.
W przygotowywanym numerze, z okazji 60 rocznicy zakończenia wojny i zwycięstwa nad faszyzmem, wydaje się konieczne przypomnienie dziejów potężnych kompleksów poligonowo – obozowych, stworzonych jeszcze w czasach zaboru pruskiego. Te kompleksy wojskowe, rozbudowywane i umacniane ogromnym nakładem sił i środków w latach trzydziestych XX w. przez hitlerowską Rzeszę, służyły realizacji jej zbrodniczych celów. We wrześniu 1939 r. z pomorskich poligonów w Gross Born (Borne) i Hammerstein (Czarne) wyruszył na podbój Polski i świata hitlerowski Wehrmacht. Później, na ich terenach leżących w pobliżu granicy z Polską, przetrzymywani byli jeńcy wojenni wielu armii europejskich. Po okresie niewoli i okupacji ziem polskich przez Niemcy hitlerowskie nastąpiło oczekiwane przez jeńców wojennych wyzwalanie pomorskich obozów jenieckich w 1945 r.. Ku ich zaskoczeniu, przyszło ono ze Wschodu. Był to jeszcze jeden z naszych tragicznych faktów dziejowych. Armia Sowiecka, która w 1939 r. zaatakowała Polskę wraz z hitlerowskim Wehrmachtem, tym razem stanęła w roli … wyzwoliciela i okupanta. Wojska wyzwoliciela po spełnionej misji powracają do kraju, natomiast siły okupanta, pozostają w nim jak najdłużej.
Tak było w tym wypadku. Następowała stopniowa sowietyzacja naszego kraju, która nasiliła się w latach 1950 – 1956. Wtedy to ze stanowisk kierowniczych w naszym kraju usuwano Polaków, nie mówiąc już o Kaszubach. Szczególnie w wojsku szykanowano przedwojennych polskich oficerów, zastępując ich Rosjanami. W tym też czasie rozpoczęto walkę z polskim Kościołem Katolickim, a Prymas Tysiąclecia ks. Stefan Kardynał Wyszyński znalazł się w więzieniu. W 1955 r. utworzony został w krajach bloku socjalistycznego Układ Warszawski będący odpowiedzią Moskwy na przyjęcie Bundeswehry, następczyni zbrodniczego Wehrmachtu, do NATO. Był to okres „zimnej wojny”, czyli ochłodzenia stosunków politycznych między Wschodem a Zachodem.
W tym kontekście niezmiernie interesujące są też dalsze dzieje terenów poligonowych, które wpisały się w pamięć jeńców wojennych, a sięgające aż czasów nam współczesnych. Tu starły się bowiem dwie wrogie Polsce, najpotężniejsze armie świata XX wieku – niemiecka, hitlerowska i radziecka, sowiecka.
Po wyparciu Niemców zimą 1945 r. poligon Gross Born przemianowany na Borne Sulinowo, znalazł się… w jurysdykcji sowieckiej Północnej Grupy Wojsk, stając się równocześnie tajną enklawą w Polsce. Na tym skrawku nie polskiej ziemi w Polsce działały po zakończeniu drugiej wojny światowej przemożne siły specjalne – sowieckie NKWD (NKWD – Narodnyj Komissariat Wnutriennich Dieł – Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych był panem życia i śmierci każdego mieszkańca Rosji Sowieckiej, a po Konferencji w Jałcie w 1945 r., również ludzi zamieszkujących w granicach wpływów Związku Sowieckiego, tj. krajów socjalistycznych.) i „polski” Urząd Bezpieczeństwa Publicznego, umacniające na tych ziemiach tzw. władzę ludową. W rzeczywistości ich działalność – przy cichej zgodzie zachodnich sojuszników z Konferencji Poczdamskiej – koncentrowała się na złamaniu polskiego ducha i likwidacji polskiego ruchu narodowego. Osławione UB okryło się hańbą i zbrodniczymi wyczynami wobec narodu polskiego, stosowanymi na wzór sowieckiego NKWD czy hitlerowskiego Gestapo (Gestapo – Geheime Staatspolizei – Tajna Policja Państwowa Trzeciej Rzeszy.) z okresu Trzeciej Rzeszy.
Z okazji przypadającej 8 lutego 2004 r. 84 rocznicy powrotu Ziemi Kartuskiej do Polski i przybycia do Kartuz 1 Pułku Ułanów Krechowieckich (Ciekawostką historyczną i chlubą tego pułku jest fakt, że walczył w nim, późniejszy dowódca 2 Korpusu Polskiego gen. Władysław Anders.: Szerzej na ten temat zob. W. Anders, Bez ostatniego rozdziału, Lublin 1996, s. 18.) 5 Brygady Błękitnej Armii gen. Józefa Hallera, na zorganizowanym w Muzeum Kaszubskim spotkaniu, dyrektor Norbert Maczulis przypomniał zebranym postać kartuskiego chirurga dr. Edmunda Mroczkiewicza w 40 rocznicę śmierci, przypadającą również tegoż dnia.
Pół roku później otrzymał on informację od poety i znanego taternika polskiego, zdobywcy Kohe Madar ? „Góry Matki” w Afganistanie Tomasza Wasilczuka (W okresie stanu wojennego wiersze T. Wasilczuka drukowała m.in. paryska „Kultura”, zaś niektóre z nich czytane były na uroczystościach religijnych na terenie Polski i Litwy oraz w radiowej audycji z Watykanu. We wstępie do jednego z tomików swych wierszy T. Wasilczuk napisał: „W lipcu 1976 roku stanęliśmy razem z Andrzejem Pytlakowskim na szczycie bezimiennej góry w Hindukuszu Agram. Nie myśleliśmy wtedy o przysługującym nam zwyczajowym prawie do nadania nazwy. Czekała nas jeszcze trudna zejściowa droga lodową ścianą i długi marsz do bazy. Dopiero wiele dni później postanowiliśmy nadać „naszej” górze nazwę Kohe Madar, co znaczy w języku farsi – Góra Matki”.(...) : T. Wasilczuk, Góra Matki, Warszawa 2001, s. 5.) z Warszawy, że posiada on wspomnienia Stanisława Gryniewicza pisane na bieżąco w Stalagu II B w Hammerstein w latach 1940 – 1945. W dniu 1 października 2004 r. na spotkaniu ze Stanisławem Gryniewiczem u Tomasza Wasilczuka w Warszawie otrzymałem niepublikowany maszynopis oryginalnego dziennika żołnierza – jeńca, który w 1940 r. walcząc w polskiej 2 Dywizji Strzelców Pieszych we Francji został ranny i w konsekwencji trafił do szpitala francuskiego.
Nie będzie na pewno zbytnią przesadą zasygnalizowanie w tym miejscu faktu, iż 2 Dywizja była jedyną jednostką Wojska Polskiego, która w czerwcu 1940 r. uniknęła niewoli i ocalała z klęski Francji. Była zarazem największą formacją wojskową internowaną w Szwajcarii, kraju neutralnym, podczas drugiej wojny światowej. Do końca zachowała zdolność bojową schodząc z pola walki jako ariergarda 45 korpusu francuskiego. Doceniając jej zasługi dowódca tego korpusu gen. Daille nadał Krzyż Wojenny z Gwiazdą 4 warszawskiemu i 6 kresowemu pułkowi strzelców pieszych oraz 2 pułkowi artylerii lekkiej i 202 pułkowi artylerii ciężkiej, a Dywizja za dzielną postawę otrzymała szereg rozkazów pochwalnych i listów gratulacyjnych (W. Biegański, Wojsko Polskie we Francji 1939 – 1940, Warszawa 1967, s. 339.).
Naczelny Wódz gen. Władysław Sikorski mianował gen. Bronisława Prugar – Ketlinga dowódcą Dywizji, a jej kolebką stał się obóz Parthenay we Francji (Szerzej na temat utworzenia i walk 2 Dywizji Strzelców Pieszych we Francji, zob.: Ibidem, ss. 95 – 101, 194 – 203, 317 – 339.). Tam też znalazł się Stanisław Gryniewicz.
Jednak kontuzja frontowa jakiej uległ w walkach z Niemcami spowodowała, że po kapitulacji Francji, w obliczu grożącej mu śmierci, podał się Niemcom za Francuza i sanitariusza. Spędził kolejne 5 lat w niemieckim obozie dla żołnierzy i podoficerów w Stalagu II B Hammerstein (Czarne) w charakterze… żołnierza francuskiego.
NORBERT MACZULIS
PONIEMIECKI POLIGON POMORSKI GROSS BORN (BORNE SULINOWO) OZNACZONY JAKO TERENY LEŚNE … Z TAJNĄ BAZĄ WOJSKOWĄ SOWIETÓW W POLSCE (WSPOMNIENIE)
Obozy jenieckie zlokalizowane w latach drugiej wojny światowej na rozległych obszarach poligonu Gross Born zostały wyzwolone przez żołnierzy z oddziałów 1 Armii Wojska Polskiego w lutym 1945 r. w trakcie operacji przełamania Wału Pomorskiego.
Jak na ironię, w tym samym miejscu Trzeciej Rzeszy, z którego pancerne zagony gen. płk Heinza Guderiana 1 września 1939 r. ruszyły na podbój Polski, rozpoczynając drugą wojnę światową, przez kolejne 5 lat przetrzymywani byli za drutami polscy oficerowie w Oflagu II D Gross Born oraz francuscy żołnierze i podoficerowie w Stalagu II B Hammerstein.
Nr 1
Pocztówka z pozdrowieniami z poligonu w Gross Born - Kłomino (ze zb. aut.)
Nr 2
Pocztówka przedstawiająca poligon Gross Born - powrót z marszu (ze zb. aut.)
Byli to ci sami żołnierze francuscy, którzy po wybuchu drugiej wojny światowej we wrześniu 1939 r., zamiast pomóc walczącej Polsce, twierdzili z oburzeniem, iż „nie będą walczyli i ginęli za Gdańsk”. Tak też się stało. Nie walczyli. Ale niespełna rok później, w 1940 r. przypędzeni zostali na te tereny pod eskortą Niemców. I przetrzymywani byli pod Gdańskiem. Wielu z nich pozostało tu na zawsze…
3 Cmentarz żołnierzy francuskich ze Stalagu II B Hammerstein - Czarne. (fot. N. M.)
4. Tablica z dojściem do cmentarza fot. N. M.
Pozostały również groby polskich żołnierzy z wojny obronnej Polski, które przez 45 lat nie były odwiedzane przez Polaków, gdyż znajdując się w Bornem, nie leżały … w Polsce, gdyż wjazd do tego miasteczka był zakazany.
5 Cmentarz żołnierzy polskich poległych w 1939 r. (fot. N.M.)
O grobach tych dowiedziałem się po raz pierwszy w 1993 r., podczas mojej bytności w Bornem Sulinowie. Odwiedziłem i złożyłem hołd w tym Miejscu Pamięci Narodowej. Jest to mały cmentarz wojenny naszych żołnierzy z Września 1939 r.. Byłem zaskoczony, że żołnierz polski we Wrześniu 1939 r., nie tylko bronił się przed inwazją hitlerowską i sowiecką, ale też doszedł w natarciu na te ziemie.
Spójrzmy jednak na historię tamtych wydarzeń oczyma żołnierzy i oficerów – Polaków – z tamtych lat, po jednej i drugiej stronie drutów obozów. Spotkali się na wrogiej, niemieckiej wówczas ziemi pomorskiej, z bagażem własnych nieszczęść i osobistych przeżyć. Ani jedni, ani drudzy nie chcieli umierać na obcej ziemi. Nie wiedzieli jeszcze o tym, że tereny te zostaną przyłączone niebawem do państwa polskiego.
Pierwsi, prowadząc walki na froncie z karabinem w ręku zastanawiali się nad swym losem w przypadku śmierci na polu chwały. Rozmyślali nad tym, czy kiedyś ktoś złoży im hołd, czy też ich czyny zostaną zapomniane, a prochy spoczywać będą samotnie na obcej ziemi.
Drudzy, za drutami, zastanawiali się, czy aby nie spoczną na zawsze na terenie obozu. Nie mieli pewności, czy nadejdzie ich pierwszy dzień wolności i jak będzie wyglądał.
Jedni i drudzy nie przewidywali jednak, że wyzwolenie będzie połowiczne, ograniczone, że ich kraj nie będzie zupełnie suwerenny. Nie przypuszczali bowiem, że do uzyskania zupełnej suwerenności potrzebnych będzie jeszcze kolejnych 45 lat, których już sami nie dożyją. Ale wówczas nie to było dla nich istotne. Nikt z nich nie zastanawiał się specjalnie nad przyszłością świata. Wtedy żyli oni chwilą czasu, po ludzku, chcieli dotrwać do końca wojny.
Wyzwoliciele obozów nie przewidywali też, że sami zostaną zniewoleni, że przyczyniając się do obalenia jednego reżimu, samoistnie wspierali i wzmacniali inny, stając się nieświadomie jego nowymi, kolejnymi ofiarami.
To imperium zła ze Wschodu, rozszerzało swe wpływy w kraju pod nadzorem NKWD i wszechwładnego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, likwidującego Polaków dążących do pełnej suwerenności państwa polskiego.
W myśl hasła marszałka Polski Józefa Piłsudskiego „Chcesz pokoju – idź do boju” ginęli polscy żołnierze i oficerowie zepchnięci do podziemia przez organa UB, Milicję Obywatelską i oddziały Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
Na tej pomorskiej ziemi, snując wielkomocarstwowe plany podboju świata i uciemiężenia ludzkości, w ciszy jezior i szumie lasów, przez 60 lat wprowadzali w życie swoje obłędne, krwawe plany, najpierw nacjonalistyczny faszyzm niemiecki, potem internacjonalistyczny komunizm sowiecki. Obie ideologie oparte na zbrodniczych przesłankach, na krzywdzie ludzkiej, podzieliły w konsekwencji zasłużenie ten sam los – tragiczny upadek zakończony rozpadem państw, Trzeciej Rzeszy i Związku Sowieckiego, ich armii i organów ucisku – Wehrmachtu, Gestapo, SS, a potem Armii Czerwonej i NKWD.
W dziele umacniania tzw. władzy ludu pomagali nacjonaliści, a później internacjonaliści – funkcjonariusze polskiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Ich zbrodnicza działalność pozostawiła też trwałe ślady na pomorskiej ziemi – krew, śmierć i tysiące zbiorowych mogił niewinnych ludzi zamęczonych, zagłodzonych, zakatowanych, bądź zabitych strzałem w tył głowy. Do dzisiaj odkrywa się mogiły pomordowanych w lasach żołnierzy i oficerów. Zbrodniarze przeciw ludzkości pozostali bezkarni i uniknęli sprawiedliwości. Nie zostali do dzisiaj osądzeni i ukarani.
Po klęsce Trzeciej Rzeszy w maju 1945 r., na terenie tego samego poligonu miejsce wojsk niemieckich zajęły sowieckie jednostki frontowe, a w nieistniejącym na żadnych mapach, tajnym garnizonie Gross Born – Borne Sulinowo zainstalowała się 15 tysięczna doborowa, elitarna 6 Gwardyjska Witebsko - Nowogrodzka Dywizja Zmechanizowana Północnej Grupy Wojsk Sowieckich. Weszła ona później w skład wojsk szybkiego reagowania Układu Warszawskiego, które w przypadku konfliktu zbrojnego z wcześniejszymi sojusznikami – USA, Wielką Brytanią i Francją - w przeciągu 10 dni miała osiągnąć przedmieścia Paryża. Coś niesamowitego. Takie były obłędne i obłudne imperialne plany przywódców proletariatu. Proletariatu, który zarzucał wcześniejszym sojusznikom z koalicji antyhitlerowskiej, imperializm i wyzysk…
W tym celu, wojska sowieckie, by utrzymać pełną gotowość bojową przeprowadzały tajne eksperymenty wojskowe i posiadały ukryte wyrzutnie rakiet z głowicami jądrowymi.
Dzisiaj te fakty są już znane, ale wówczas wszystko było ściśle tajne. Oficjalnie mieliśmy sojusz ze Związkiem Radzieckim oraz bez mała 500 tys. polską armię o charakterze obronnym. Poza tym istniał Układ Warszawski skupiający armie państw socjalistycznych, których oficjalnym celem miało być prowadzenie wojen obronnych, sprawiedliwych.
Jakże inaczej, z perspektywy zmian, jakie nastąpiły w naszym kraju oraz minionego czasu, oceniamy dzisiaj ówczesną rolę sił zbrojnych w kontekście obronności kraju. Jeśli zestawimy znane nam dzisiaj fakty z naszą najnowszą historią, z rokiem 1981, z okresem stanu wojennego, uzyskamy wówczas obraz tamtej rzeczywistości.
Dowódca Północnej Grupy Wojsk sowiecki generał Wiktor Dubynin mieszkający w willi w garnizonie w Bornem Sulinowie przewidziany był na głównodowodzącego sowieckich wojsk inwazyjnych, mających działać przeciw naszemu krajowi. Już jesienią 1980 r. Sowieci skierowali nad polską granicę wschodnią 18 dywizji, które umożliwiały im natychmiastowe uruchomienie inwazji w dowolnym czasie. Inne jednostki sowieckie stały nad granicą z ówczesna Czechosłowacją oraz na terytorium byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Pamiętajmy też o tym, że armie obu tych państw, wykorzystując zaszłości historyczne, aż pałały żądzą odwetu i zemsty na Polakach.
W okresie walk o przełamanie Wału Pomorskiego zimą 1945 r. i wyzwalania pomorskich obozów jenieckich, gdzieś tam na pierwszej linii frontu walczył żołnierz 1 Armii Wojska Polskiego, mój Ojciec, Mieczysław Maczulis, technik samochodowy ? żołnierz 3 kompanii 1 Samodzielnego Batalionu Eksploatacji Dróg 1 Dywizji Piechoty im. T. Kościuszki.
Urodzony w Pińsku w 1911 r., jako polska mniejszość narodowa w ZSRR w wojnie niemiecko - sowieckiej w 1941 r., wcielony został do Armii Sowieckiej jako strzelec wyborowy. Później, nie mógł zainstalować się do Armii Polskiej w ZSRR gen. Władysława Andersa w 1941 r., gdyż tereny Ukrainy i Białorusi zajęte były wówczas przez Trzecią Rzeszę.
Sytuacja zmieniła się po 1943 r., gdy tworzyła się 1 Armia Wojska Polskiego pod dowództwem gen. Zygmunta Berlinga. Wtedy Ojciec został żołnierzem 1 Dywizji.
Polacy cieszyli się wówczas, że są w polskim wojsku, że wyrwali się z rąk NKWD. Okazało się jednak, że nie tak zupełnie uszli spod ręki służb specjalnych Związku Sowieckiego, gdyż czekały ich miesiące krwawych walk i niekiedy też upokorzenia.
Jako elektromechanik pierwszej pomocy technicznej pojazdów mechanicznych przy froncie, przeszedł od Sielc znad Oki do Berlina i dalej nad Łabę, gdzie nasze oddziały spotkały się z wojskami amerykańskimi.
Od 1 sierpnia 1945 r. jako żołnierz, kierowca 25 Samodzielnej Kompanii Samochodowej 1 Warszawskiej Dywizji Zmechanizowanej im. T. Kościuszki, jako łącznik ds. aprowizacyjnych przewożący dokumenty, paliwo i amunicję przemieszczał się służbowo z Warszawy do Berlina oraz do Katowic, gdzie stacjonował Sztab Dywizji.
Zdemobilizowany w dniu 26 listopada 1945 r. w Warszawie, otrzymał propozycję pracy w ministerstwie rolnictwa. Miał ku temu właściwe wykształcenie i referencje. W 1931 r. ukończył Technikum Mechanizacji Gospodarki Rolnej w Kijowie, gdzie zamieszkiwał jako Polak.
6. Świadectwo ukończenia technikum w Kijowie w 1931 r. (Arch. Rodz. Autora Wspomień)
Znał doskonale język rosyjski, ukraiński, niemiecki i polski oraz realia życia ludności rosyjskiej, ukraińskiej i polskiej w Kraju Rad oraz jego „dbałość” o mieszkańców, szczególnie w okresie „kultu jednostki”. Ojciec dzielił losy polskiej inteligencji kresów wschodnich, doświadczył więc na własnej skórze 3 letnie zesłanie do łagru na północ od Murmańska wraz z zakazem studiowania w 17 największych uczelniach wyższych ZSRR. Ten właśnie zakaz najbardziej leżał mu na sercu do końca życia.
Ten fakt przełożył się na mnie. Ojciec bardzo dbał i troszczył się o moje wykształcenie, a powody nie były dla mnie jasne i klarowne. Nie były to czasy wielkich dyskusji politycznych z dziećmi, kiedy jeszcze świeżo w ludzkiej pamięci zapisane były wszelkiego rodzaju intrygi Urzędu Bezpieczeństwa, a wcześniej NKWD.
Dzisiaj sprawy te mają się inaczej. Zrozumiałem to po latach, po wielu spekulacjach i zestawieniu wielu ważnych faktów. Myślę, że nie za późno. Pamiętam jednak radość i łzy Ojca, gdy mając 23 lata, przyjechałem do domu, do Łubowa, z dyplomem magistra historii. Później, po śmierci Ojca dotarło do mnie, że studia ukończyłem dokładnie pół wieku później, niż On uzyskał dyplom technika w Kijowie Dożył więc wielkiej satysfakcji życiowej, zapewne jednej z niewielu w swoim życiu. Ciągle we mnie wierzył. Niebawem jednak rozchorował się i zmarł. Czekał więc na mój sukces, którego przez splot wielu okoliczności sam nie mógł zrealizować ? Dzisiaj wierzę, że tak właśnie rzecz się miała…
Gdy poza podaniem do pracy w Ministerstwie Rolnictwa, zażyczono od Ojca szczegółowego życiorysu w kilku egzemplarzach, zrezygnował i wolał zamieszkać na Ziemiach Odzyskanych jako osadnik wojskowy wraz z żołnierzami z 1 Armii Ludowego Wojska Polskiego w Starym Lesie (Liszkowie) w ówczesnym województwie szczecińskim, 2 km od Bornego (Gross Born), do którego wstęp był już wówczas zamknięty, i 4 km od Łubowa. Tam też otrzymał dom i poniemieckie gospodarstwo rolne. Stał się więc inteligentem pracującym, jak życzyła sobie tego ówczesna propaganda.
7. Zaświadczenie Urzędu Wojewódzkiego w Szczecinie o nabytych prawach Osadnictwa Wojskowego w 1948 r. (ARAW)
Był to okres w naszej historii, kiedy to ważyły się losy świata i spodziewano się, a wręcz oczekiwano, wybuchu kolejnej wojny. Stąd też nikt nie liczył na trwały pokój. Pracowano na tyle, na ile było to konieczne, zaś czas wolny umilano sobie wyrobami z pobliskich gorzelni, których na rolniczym Pomorzu Zachodnim nie brakowało. Liczni szabrownicy powodowali, że trzeba było pilnować swego skromnego dobytku nawet i z bronią w ręku. Ale z jej obsługą pogromcy faszyzmu i zdobywcy Berlina nie mieli akurat żadnego problemu. A mój tatuś, wyborowy strzelec, tym bardziej, był zawsze bezpieczny. A przy Nim również powiększająca się nasza rodzina.
Wielka migracja ludności, przypływ repatriantów zza Buga i z „Akcji Wisła” przeprowadzonej przez gen. Stefana Mossora (w randze ppłk był jeńcem Oflagu II D Gross Born) z jednej strony, zaś wysiedlenie i odpływ transportów z Niemcami za Odrę z drugiej strony oraz dantejskie sceny temu towarzyszące powodowały, że Ziemie Odzyskane określało się często w literaturze mianem Dzikiego Zachodu.
8. Poświadczenie Obywatelstwa przez Starostwo powiatowe Szczecineckie w 1946 r. (ARAW)
Gdy przybywali przesiedleńcy zza Buga Ojciec, za zgodą władz szkolnych, prowadził początkowo Kursy Likwidacji Analfabetyzmu w Liszkowie. Resztę swego życia aż do śmierci w 1984 r. poświęcił jednak mleczarni. Przeprowadził się do Łubowa, zajmując mieszkanie w mleczarni i przepracował w Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej w Szczecinku, (notabene w tej samej, w której „Bataliony Odra” w okresie wojny miały swój punkt kontaktowy wykryty przez Gestapo, a nici tej organizacji poprowadziły do Stalagu II B Hammerstein, gdzie aresztowano polskich oficerów, wśród nich i dr. por. rez. Edmunda Mroczkiewicza).
Znam tę pomorską ziemię dobrze, bardzo dobrze, bo na niej przyszedłem na świat i się wychowałem. Jest mi ona szczególnie bliska, bo jest to moja ziemia rodzinna. W niej też spoczywa mój Ojciec.
Z autopsji znam ją dopiero od końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, ale jej historia zawsze mnie pasjonowała. W dużym stopniu zawdzięczam to Ojcu, który na swej skórze doświadczył piętna wojny. Zawsze mawiał, że tego nigdy nie wolno zapomnieć. W szkole średniej napisałem monografię rodzinnej miejscowości Łubowo, do której dzisiaj podchodzę z sentymentem wyzwalającym we mnie pewną dozę patriotyzmu lokalnego i nasuwającym wspomnienia z lat młodzieńczych.
W odległości 4 km od Łubowa na drodze do Bornego, z betonowych płyt wykonanych w latach trzydziestych przez niemiecką Służbę Pracy - Arbeitsdienst, znajdował się sowiecki posterunek graniczny, kontrolny. Znajduje się tam też most na rzeczce Piławie. Bez specjalnej przepustki przejście nie było możliwe. Tam kończyła się Polska. Sowiecki wartownik odpowiadał: „Nie nada. Nazad”.
9. W tym miejscu znajdował się punkt kontrolny i drogowe przejście graniczne z Bornem. fot. N. M.
Jako chłopcy czasami chodziliśmy do radzieckich żołnierzy. Trochę się porozmawiało, podszlifowało język rosyjski. Była to dla nas frajda i pewna atrakcja, a z drugiej strony pewien podziw, może nawet współczucie. Ja miałem do domu 4 km, a ci młodzi żołnierze w moim wieku mieli czasami i 4 tys. km. Ja byłem wolny, oni skoszarowani.
Ale były też i inne atrakcje beztroskich lat młodzieńczych. Codziennością był huk przelatujących samolotów odrzutowych przekraczających barierę dźwięku, który powodował, że człowiek czuł się tak, jakby mieszkał przy lotnisku. Czasami MIGi latały bardzo nisko, wydawało się, iż zahaczą o kominy domów. Gdy odbywały się ćwiczenia poligonowe widać było 1 samolot odrzutowy ciągnący za sobą na długiej linie dość duży obiekt świszczący w powietrzu. Było to coś w rodzaju makiety samolotu, do której strzelali strzelcy przeciwlotniczy ucząc się sztuki wojennej. Gdy samolot zmierzając w kierunku poligonu zniknął z pola widzenia i był już dla oka niewidoczny, słychać było huki serii oddawanych wystrzałów. Po jakimś czasie samolot nadlatywał ponownie.
Pamiętam taki incydent, o którym powiadano, iż strzelcy przeciwlotniczy tak gorliwie przyłożyli się do wykonania swego zadania, że … zestrzelili samolot wraz z makietą.
Czasami na niebie pojawiały się helikoptery kierujące się w stronę Bornego w ilości kilkudziesięciu maszyn. Wrażenie to nie jest łatwe do opisania.
Ćwiczenia wojskowe odbywały się także nocą. Widywałem wtedy z oddali przez okno pokoju z kierunku Bornego, Nadarzyc, świecące na niebie małe lampy (race) w ilości 10 – 20 sztuk, wystrzelone z rakietnic na poligonie, które oświetlały teren ćwiczeń. Widać je było przez długie, długie chwile, jak oddalają się, opadają i dymiąc gasną.
Innej nocy lub późnego wieczora widać było wznoszące się ku niebu łuny reflektorów wojskowych wypatrujących czegoś na niebie. Łuna powoli przemieszczała się z lewej na prawą stronę nieba i z powrotem. Nie było słychać żadnych samolotów.
Nagle pojawiły się kolejne łuny reflektorów posuwających się po niebie, aż w pewnym momencie skrzyżowały się. Nie trudno było odgadnąć, dlaczego tak się stało. Patrząc gołym okiem można było zauważyć, że coś drobnego, malutkiego błyszczało, miotając się w powietrzu. To widać było z ziemi.
Aby bliżej uzmysłowić tragizm takiego zjawiska, przytoczę fragment wspomnień młodego polskiego spadochroniarza przeżywającego chwile grozy w powietrzu, we wnętrzu jednego z dwóch, lecących nad okupowaną Polską, angielskich samolotów transportowych „Liberator”, z niewykonalnym – jak się okazało - zadaniem zrzutu wojsk desantowych na tyły wojsk hitlerowskich w schyłkowym okresie drugiej wojny światowej (L. Bądkowski, Bitwa trwa, Gdańsk 2005, s. 239 – 250.: Tym spadochroniarzem był sam Lech Bądkowski urodzony w 1920 r. w Toruniu, który był uczestnikiem Wojny Obronnej Polski z 1939 r., a następnie walk Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. W 1946 r. powrócił do kraju zamieszkując w Gdańsku. Był ideologiem i współtwórcą Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego, a w Sierpniu 1980 r. został członkiem Prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Stoczni Gdańskiej i sygnatariuszem Porozumie Gdańskich. Był pierwszym rzecznikiem prasowym NSZZ „Solidarność”. Zmarł w 1983 r.):
„ … Samolot trochę zmienił kierunek. Księżyc, okrąglejący już ku pełni, zajrzał przez szybę i rozświetlił wnętrze kadłuba. Nasze twarze wyglądały niesamowicie, duże i głębokie oczodoły, cień nosa rozmazujący się w jedną krzywą plamę z nosem, usta jak sine jamy, wszystko pod krągłym okapem hełmu spadochroniarskiego, jak pod grubym bandażem.
Major wstał i przeszedł się, przeciągając ramiona do tyłu. Potem spojrzał w okno, postał chwilę i wrócił na swoje miejsce przy dziurze zamkniętej pokrywą.
Otworzyły się drzwi od korytarza wiodącego do strzelca ogonowego i pilot minął nas idąc dosyć spiesznie ku swej kabinie. Dyspozytor został z nami.
- Stało się coś ? – zapytał Henryk.
- Nie. Zdaje się, że zawołał go nawigator. Chyba chcą sprawdzić namiar z mapą. Teraz już trzeba lecieć precyzyjnie, na tę placówkę. Ona na mapie jest mniejsza od główki szpilki. Cos jednak musiało się stać, bo samolot znów zmienił kurs i po krótkiej chwili wyłączył silniki. Jakiś czas, który mnie wydał się długi, panowała cisza. Księżyc przesunął się za ogon. W kadłubie pociemniało. Łącznościowcy obudzili się. Zapytali dyspozytora, dlaczego tak cicho. Wzruszył ramionami.
- Może mają wiadomości, że tu jest jakaś stacja podsłuchowa i psują jej szyki.
Łącznościowcy, dyspozytor, Henryk i ja stanęliśmy przy oknach. Daleko w dole błysnęło światło, rzuciło parę błysków na boki i nagle snop wytrysnął w niebo. Po nim drugi i trzeci. Błądziły tu i tam poszukując punktu zaczepienia, czasem krzyżowały się, czasem rozlatywały się, coraz bardziej gorączkowo. Końce ich gubiły się w bezchmurnym, rozgwieżdżonym niebie, wśród poświaty księżyca. Żaden nie zahaczył o nas, chociaż kilka razy zbliżały się i już miały nas dotknąć. Sunęliśmy w ciszy, oszukując naziemne aparaty podsłuchowe. Potem zgasł jeden reflektor, następnie drugi. Trzeci jeszcze szukał i powoli przemierzał sklepienie. Byliśmy na osi jego drogi. Bliżej…Bliżej…Teraz…Zgasł.
Jeszcze chwilę trwała cisza. Nagle ryknęły motory i samolot poderwał się, aby odzyskać utraconą wysokość. Gnał na pełnych obrotach. … Zobaczyłem, że reflektory zapaliły się ponownie i szukały, ale chaotycznie, w złych kierunkach i zostawały za nami.
… Reflektory zgasły. Księżyc znów rozświetlił wnętrze kadłuba. Zdjąłem hełm. Wewnętrzny otok był mokry.
… - Wchodzimy w rejon placówki rezerwowej. … Usłyszeliśmy głuche, szybkie stukanie, jakby oddalonej terkotki. W pierwszej sekundzie nie zorientowałem się. Samolot nagle poderwał i wyjąc wspinał się w górę. Przechył odsunął nas trochę do tyłu. Dyspozytor przysiadł i chwycił się bocznej szyny, zawisł niemal nad otwartą dziurą, Terkotanie wtopiło się w huk silników.
- Co jest ? – zawołał Gerard.
- Ogień z dołu – odpowiedział dyspozytor. Dodał po przerwie: - Już w porządku. Na szczęście widocznie nie mają armat.
… Wciąż trwało pogotowie i siedzieliśmy na swoich miejscach jak do zrzutu. Maszyna szła na pełnych obrotach, lotnicy się spieszyli. Nikt nie chciał bez celu przedłużać pobytu nad terytorium wroga. Zresztą prawdopodobnie meldunek o pojawieniu się alianckiego samolotu został już przesłany i Niemcy, wiedząc co tu taki robi, mogli zorganizować pościg. I dlatego też pewnie pilot zdecydował się na ucieczkę wpierw w kierunku wschodnim, ku radzieckim liniom, a nie od razu na południe, aby zmylić obserwację. … odczuliśmy, że dziób samolotu nieco się obniża. Krótko potem za szybami zaczęły przelatywać smugi chmur, jak gęste warkocze. … Zdecydowanie pruliśmy w dół. Smugi rozrzedziły się.
- Co to ? – cicho zawołał dyspozytor. Co ? – zapytał ktoś. – Co się stało ? – Nic, nic… Zaraz, zaraz… Przesunął się jakiś cień.
Kilku spośród nas poruszyło się. Usłyszeliśmy dudnienie, jakby odgłosy oddalonych wybuchów. …Druga sylwetka… Trzecia… Wyglądają na dorniery.
- Dorniery ?
- Tak. Z dołu bije artyleria… I łuna … Jesteśmy nad Dęblinem. …
Nasz samolot przestał opadać. Wszystkie jego motory wyły. Kadłub wibrował od ich wysiłku. W szybach mignęły snopy świateł. Reflektory.
- Dęblin jest w rękach sowieckich – powiedział dyspozytor. – Niemcy właśnie robią nalot.
- To my wśród Niemców i pod sowieckim ogniem ? – zapytał Gerard.
… Granaty wybuchnęły w pobliżu. Samolotem podrzuciło. Pilot położył go na bok, gdzieś wykręcał i gnał. … Nowe eksplozje granatów pchnęły samolot. Jednocześnie błysnęło i ciężki wybuch huknął na dole, krótko potem podmuch podrzucił nas.
- Nisko lecimy – powiedziałem.
- Tak się złożyło – odpowiedział dyspozytor. – Przez te przeklęte chmury.
- Chyba zaraz wyniesiemy się znad miasta ? – zapytał Gerard.
- Jesteśmy już poza nim – odpowiedział dyspozytor – ale tu wszędzie front i bombardowanie.
- Teraz tylko trzeba sowieckich myśliwców – powiedział Henryk. – Jak zabawa to zabawa.
…Prawdopodobnie uciekliśmy spod niemieckiej formacji, bo samolot nagle poderwał się do góry i ciągnął całą siłą. W szybach znów zamigotały reflektory. Dyspozytor szybko przeszedł na lewą stronę. Przywarł do okna.
- To inny – powiedział. – Wygląda jak nasz.
- Gdzie ? – zapytałem.
Stanąłem przy nim, nie protestował. Na dole szalały pożary, w powietrzu krzyżowały się snopy reflektorów, światło odbijało od chmur, które były wyżej. Naokoło rozrywały się granaty.
- Tam ! Widzi pan ?
- Tak … Tak, to „Liberator” ! Druga grupa.
Tamten samolot przechodził ukosem, trochę pod nami, położył się na lewy bok.
- Tak. To „Liberator” – powtórzył dyspozytor. - Też trafili nad Dęblin… Co za ewolucje ! Dlaczego, u diabła, nawraca nad miasto ?
- Co widzicie ? … Mówcie! – wołano za nami.
- Spokojnie – powiedział dyspozytor. – Myśmy wyszli z bezpośredniego zagrożenia. Tam lecą nasi, ten drugi „Liberator” … Niech to diabli! Mają chyba uszkodzenie.
Tamten „Liberator” przechylił się teraz na prawy bok, ale szedł nierówno, wyglądało, jakby pilot chciał wyprowadzić maszynę z niezamierzonego położenia. Przestała się oddalać, ale też nie zbliżała się do nas. Zdawało mi się, że jeden z silników dymi.
Rozerwał się pęk granatów. Odruchowo cofnęliśmy się od okna. Huk … Zgasły wybuchy, na ułamek sekundy zrobiło się ciemno i nagle rozbłysło światło.
- Jezus Maria! – zawołał dyspozytor.
- Co ? Co ? – wołano za nami. Henryk przycisnął się do mnie.
- Trafili! – zawołałem. – Naszych trafili! Palą się!
Ich „Liberator” gwałtownie opadał ciągnąc za sobą warkocz ognia i dymu. Potem wyprostował się.
- Będą skakać – wołał dyspozytor. – Żeby tylko pilot utrzymał maszynę!
Nie zdążył jeszcze dokończyć, gdy samolot skręcił w lewo, silnie kładąc się na skrzydło, wpadł w korkociąg i runął w dół. Wyglądał jak gwiazda spadająca niezwykłej jasności. I rozbłysnął jaskrawo – uderzył w ziemię. Nasz samolot, wciąż idąc w górę, wykręcił w prawo. Płonąca plama, mała już z odległości, zniknęła nam z oczu, Dyspozytor odwrócił się do nas:
- Proszę zająć miejsca i sprawdzić, czy spadochrony zapięte… Nasi koledzy zginęli.”
Naprzeciw budynku, w którym mieszkałem, w odległości ok. 50 m. przebiegała pobudowana przez Niemców w II połowie XIX w. dwutorowa linia kolejowa zmierzająca z Zachodu na Wschód ? ze Szczecina przez Stargard – Drawsko – Łubowo - Szczecinek – Czarne do Chojnic, gdzie przed wojną znajdowała się granica z Polską (w czasie wojny Niemcy transportowali tą drogą sprzęt wojskowy i rzesze jeńców, których obozy powstawały w niedalekiej odległości od linii kolejowej).
Nr 10. Akcje Pomorskiego Centralnego Stowarzyszenia Kolejowego z 1870 r. budującego dwutorową linię kolejową Chojnice – Szczecin.
Stacja Łubowo (Lubow) była kolejowym punktem węzłowym dla garnizonu Gross Born, a potem sowieckiego Bornego Sulinowa. Z Łubowa odchodziła jedyna linia kolejowa do garnizonu. Na stacji kolejowej w Łubowie pociąg był przetaczany, a następnie kierowany do Bornego. Innej możliwości nie było i nie ma do dzisiaj.
Stąd też w latach trzydziestych pobudowane zostały w Łubowie dwie nastawnie kolejowe. W 1938 r. z Berlina do Gross Born jechał specjalnym pociągiem z jednym wagonem Wódz Trzeciej Rzeszy Adolf Hitler, by przyglądać się wielkim manewrom Wehrmachtu na poligonie II Okręgu Wojskowego w Czarnem i Gross Bornie.
Tuż za przejazdem kolejowym po drugiej stronie torów linii Szczecin – Chojnice niemal naprzeciw okna mojego mieszkania znajdowała się rampa kolejowa wybudowana przez Niemców w latach trzydziestych (identyczna znajduje się w Bornem).
Nr 11 Budynek mleczarni w Łubowie. Z lewego okna na I piętrze (x) obserwowałem przemieszczające się na poligon wojsko. Fot. N.M.
Zbudowana została na potrzeby wojsk przyjeżdżających lub wracających z poligonu i służyła do załadunku i rozładunku sprzętu wojskowego. Takie transporty – eszelony – były zjawiskiem bardzo częstym, by nie powiedzieć normalnym, potocznym. Roiło się wtedy od wojska podążającego na poligon albo wracającego z ćwiczeń. Całe jednostki załadowywano na wagony, co trwało po kilka godzin, gdy kończyły się ćwiczenia poligonowe. Bywały też często sytuacje odwrotne. Normalny powtarzający się co pewien czas obraz ? kilkuset metrowe kolejki samochodów, albo samochodów i czołgów oczekujących na załadunek. Rozładunek postępował szybciej. Samochody zmierzały w kierunku Bornego ulicą z płyt betonowych, czołgi i inny sprzęt gąsienicowy kierowany był na Nadarzyce polną drogą, zrytą gąsienicami czołgów, w kierunku lasu. Wyjazdowi czołgów towarzyszył zawsze potężny ryk silników, ogromne smugi dymu i tumany unoszącego się kurzu. Odnosiło się wrażenie, że trwa wojna. Jeszcze gorsze wrażenie robił przejazd czołgów przez las. Ryk silników potęgowało dodatkowo echo lasu. Wtedy nie był to spokojny pomorski las, w którym często zbierałem grzyby...
Nr 12 Samochody wyjeżdżały na poligon szosą w kierunku Bornego Sulinowa. Fot. N. M.
Nr 13 Czołgi z ogromnym rykiem silników i tumanem kurzu zdążały przez las na poligon w kierunku Starowic i Nadarzyc. Fot. N. M.
Do Łubowa przybywały przeważnie wojska polskie albo sowieckie. Ale pamiętam wielkie manewry odbyte pod kryptonimem Tarcza 77, kiedy to oprócz tych wojsk pojawiły się wojska Układu Warszawskiego – z „bratniej” Czechosłowacji i ówczesnej NRD. I ich dziwne samochody – IFA i Praha, wszystkie naturalnie w kolorze zielonym.
Najbardziej utkwił mi widok innych rzadkich specjalnych (tajnych?) transportów wojsk radzieckich. Kilka razy widziałem krótki eszelon jadący z małą prędkością. Na stację Łubowo przyjeżdżał zawsze od strony Szczecinka (ze Wschodu?). Po przetoczeniu wyjeżdżał do Bornego. Ciągnęła go ciężka lokomotywa spalinowa (normalne transporty ciągnione były nierzadko z wielkim trudem przez lokomotywy parowe, czasem dwie ze sobą szczepione, w późniejszym czasie były to już spalinowe typu Gagarin). Za lokomotywą posuwało się 6 może 8 platform 6-cio osiowych (tak zawsze przewożono czołgi). Na nich umieszczone były potężne w swych kształtach, sylwetki dział, wyrzutni albo rakiet bardzo dokładnie owinięte brezentem. Na każdej platformie stało po dwóch wartowników sowieckich z karabinem na plecach z błyszczącym bagnetem. Podejście lub wejście na wagon było zupełnie niemożliwe.
Charakterystyczne jest jednak to, że ani razu nie udało mi się zobaczyć, aby transport taki wracał z Bornego. Wiem też, że rakiety (balistyczne) same potrafią latać dosyć daleko i nie ma potrzeby wywozić ich z powrotem. Być może – myślę dzisiaj – że niektóre huki związane z samolotami odrzutowymi przecinającymi barierę dźwięku były z tym związane? Nie wiem i nie potrafię tego wyjaśnić.
Latem czy zimą bywało tak, że przez kilka dni przemieszczały się kolumny radzieckich samochodów z Bornego do – jak mówiono - garnizonu w Białogardzie i odwrotnie. Co pewien czas Rosjanie przemieszczali swoje wojska ze swych garnizonów, by żołnierze i oficerowie nie zbratali się z ludnością. Być może były to wojska radzieckie przerzucane z terenów byłej NRD.
Wtedy jednak nikt z nas nie zastanawiał się nad polityką i charakterem pobytu Rosjan w Polsce. Dla mnie rzeczą naturalną, wręcz normalną, było to, że koleją lub ulicami jeżdżą pojedyncze, zielone samochody radzieckie. Ostatecznie były to wojska bratniej Armii Radzieckiej, która w późniejszym czasie posiadała samochody oznaczone nowym, jednolitym emblematem CA – Sowieckaja Armia – Armia Sowiecka.
Nikomu wówczas nie przyszło nawet do głowy, że może nastąpić upadek ZSRR i wycofanie jego wojsk. A jednak. Miało to miejsce w 1992 r., kiedy to wojska poradzieckie, już jako Armia Rosyjska, opuszczały garnizon w Bornem. Obiekty przejmowało Wojsko Polskie, które następnie przekazało je władzom cywilnym.
Nastąpiła nowa fala zasiedleń. I znowu obraz przypominał okres powojenny. Przejeżdżając przez to opuszczone, opustoszałe wówczas miasto z widniejącymi wypisanymi cyrylicą nazwami ulic, świecącymi pustkami blokami mieszkalnymi, gdzie niegdzie z polskimi napisami na posesjach - sprzedane, przypomniała mi się usłyszana niegdyś opowieść.
Było to w latach 60 - tych, podczas kryzysu kubańskiego ? w Zatoce Świń. Licząc się z możliwością zaatakowania garnizonu przez Amerykanów Rosjanie w błyskawicznym tempie opuścili Borne. Jak mówił mi Ojciec na garnizon w Bornem skierowane były amerykańskie rakiety strategiczne. Do okolicznych wsi przyjechały radzieckie ciężarówki z żywym inwentarzem. Żołnierze wypuścili go na podwórzu rolników z prośbą o jego przechowanie. Twierdzili, że po ich powrocie połowa dobytku pozostanie u rolnika. Żołnierze i sprzęt garnizonu zniknął w ukryciu lasów. Miasto było zupełnie puste, nie spotkano ani jednego żołnierza. Nie było śladu istnienia wojsk i sprzętu. Rzecz niesamowita, nikt nie miał pojęcia, gdzie i w jaki sposób garnizon został rozśrodkowany. Po zażegnaniu konfliktu życie powróciło do normy. Trudno było uwierzyć, że mogło to być realne. A jednak.
Ostatni pociąg z żołnierzami i oficerami wyjechał z Bornego w październiku 1992 r. Fragment tego uroczystego i doniosłego momentu przedstawiła w wieczornych „Wiadomościach” w pr. I TV Polska. Dzięki temu miałem możność obserwowania migawki odjazdu pociągu specjalnego żegnanego z udziałem orkiestry na rampie wojskowej w Bornem. Był to moment szczególny dla tych, którzy w jakiś sposób byli z tym miejscem związani.
Rosjanie odeszli. Pozostawili jednak po sobie niewielki cmentarz w Bornem Sulinowie. Są groby, wiele nieznanych, ale brak tam Krzyża.
Nr 14 Cmentarz żołnierzy sowieckich z pepeszą zamiast Krzyża. (fot. N. M. 1995 r.)
Zmarły w 2005 r. historyk, wybitny znawca dziejów Pomorza Zachodniego XX wieku, prof. dr hab. Andrzej Czarnik, w swej bardzo interesującej pracy Moje powroty do przeszłości wydanej w Słupsku w 2005, ss. 252 – 255, opisał m. in. swoje wrażenia z pobytu w Białogardzie, które pozwolę sobie przytoczyć.
Czynię to z nieukrywaną satysfakcją osobistą i pewną dozą wzruszenia, nie tylko dlatego, że są one w pewnym sensie uzupełnieniem moich spostrzeżeń okresu młodości, lecz przede wszystkim dlatego, iż Profesor dr hab. Andrzej Czarnik był promotorem mojej pracy magisterskiej ocenionej najwyższą notą.
Nr 15. Komisja Egzaminacyjna w składzie - Dziekan Wydz. Hum. WSP - prof. dr hab. Bronisław Malinowski - (pośrodku), dr Józef Lindmajer – recenzent, (z lewej) oraz Promotor Prof. dr hab. Andrzej Czarnik – w dniu 15 czerwca 1981 r. (fot. ARAW).
Nr 16. Autor tuż po obronie pracy magisterskiej – 15 czerwca 1981 r. (fot. ARAW).
Miało to miejsce bez mała ćwierć wieku temu. Po okresie stanu wojennego w Polsce i reklamowaniu mnie ze służby wojskowej, Pan Profesor był nieprzejednanym rzecznikiem moich wyjazdów na staże naukowe do archiwów RFN i NRD (nawet w okresie stanu wojennego, za co jestem Panu Profesorowi niezmiernie wdzięczny).
Na interesujący nas temat Profesor Czarnik napisał:
„… Pochłonięty obowiązkami w liceum, zaaferowany przemianami w kraju i zajęty obowiązkami męża i ojca dwóch córek nie zwracałem zrazu większej uwagi na zagadnienie, z którym mieszkańcy Białogardu żyli od czasu zakończenia wojny: problem garnizonu radzieckiego. Z nim wiązała się właśnie ta różnica pomiędzy oficjalnymi statystykami a faktyczną liczbą mieszkańców miasta. W istocie już jednak noc z 18 na 19 października 1956 roku uświadomiła mi tę obecność. Pod oknami mojego przejściowego mieszkania u szanowanych nauczycieli Czesława i Wandy Kacprzyńskich u początku ulicy Batalionów Chłopskich przez kilka godzin zgrzytały gąsienice pojazdów pancernych, zmierzających na południe ulicą Połczyńską. To także białogardzki garnizon rozpoczynał marsz na stolicę, by bronić interesów radzieckich w Warszawie. Po kilku dniach, dzięki zdecydowanej postawie Gomułki, wojska te wróciły do miejsc stałego zakwaterowania. W Białogardzie nie było demonstracji przeciw Rosjanom. Kiedy jednak rankiem zmierzałem do pracy, na frontonie liceum z daleka uderzył mnie duży napis: „Rosjanie do domu”. Na ulicach można było znaleźć ulotki, zdarzało się wybijanie szyb w budynkach zajmowanych przez oficerów radzieckich. Dzieci szydziły z Rosjanek z daleka wyróżniających się swymi kontrastowymi, utrzymanymi w tonacji zieleni i czerwieni strojami. Niekiedy odmawiano im sprzedaży towarów w sklepach, kierując je na zakupy do Moskwy. Byli więc i tam tacy, którym zależało na podgrzewaniu nastrojów i ożywianiu antyrosyjskich fobii. Dziś kilka tomów dotyczących wojsk radzieckich w Polsce nosi tytuł: „Okupacja w imię sojuszu”, z akcentem na słowo okupacja. W tamtym czasie realistycznie patrzący Polak dostrzegał jednak wagę sojuszu, bo przecież rewizjonizm niemiecki w stosunku do ziem północnych, które zamieszkiwaliśmy, nie był wcale zjawiskiem wydumanym.
Rosyjski garnizon stacjonował w Białogardzie nieprzerwanie od czasu wojny, wchodząc w skład Północnej Grupy Wojsk Radzieckich (PGWR), dowodzonej przez byłego dowódcę 2. Frontu Białoruskiego, marszałka Konstantego Rokossowskiego. W okresie, kiedy przybyłem do Białogardu, jej oddziały stacjonowały w Polsce w kilkudziesięciu garnizonach z głównymi bazami w Legnicy, Wrocławiu, Świętoszowie, Bornym Sulinowie, Szczecinie, Świnoujściu. Trasa łącząca miejscowości, w których stacjonowali Rosjanie biegła od Kołobrzegu przez Białogard, Połczyn Zdrój, Borne Sulinowo, Wałcz, Gorzów, Zieloną Górę, Lubin, Legnicę do Świdnicy. Po tej drodze oddziały radzieckie mogły się poruszać kiedy chciały i jak chciały. Swobodę poruszania miały one też na drogach łączących koszary z poligonami, strzelnicami, lotniskami itd. Rosjan stacjonowało wówczas w Polsce sześćdziesiąt kilka tysięcy, a wraz z pracownikami cywilnymi i rodzinami około dziewięćdziesięciu tysięcy.
Białogard należał do ważniejszych garnizonów. Rosjanie zajmowali tu kompleks koszar przy ulicy Kołobrzeskiej (najstarsze koszary artyleryjskie z początku XX wieku), koszary przy ulicy Zwycięstwa i podobne przy ulicy Połczyńskiej, zespół budynków szpitalnych przy ulicy Chopina, Dom Oficera Radzieckiego wraz ze szkołą przy ulicy Mickiewicza (te zespoły zbudowane w połowie lat trzydziestych) oraz liczne domy mieszkalne jedno i wielorodzinne przy ulicach: Połczyńskiej, Mickiewicza, Chopina, Słowackiego, Zwycięstwa, Kołobrzeskiej, Moniuszki. Poza granicami miasta położone były dwa duże obiekty: kompleks koszarowy w gminie Tychowo oraz poligon w Dobrowie w gminie Białogard o powierzchni 817 ha. Dziś wiemy, że w mieście stacjonowały: pułk artylerii, samodzielny dywizjon rakietowy, samodzielny dywizjon artylerii przeciwpancernej, samodzielny batalion rozpoznawczy, a w pobliskim Dobrowie znajdowała się jedna z trzech rozlokowanych w Polsce wyrzutni rakiet z głowicami jądrowymi. Podobno rakiety z głowicami jądrowymi znajdowały się też między Białogardem a Rościnem, w niewielkiej odległości od tzw. domu starców w Zwinisławiu. Biorąc pod uwagę stany etatowe jednostek radzieckich można, jak sądzę, określić liczbę żołnierzy radzieckich przebywających na terenie miasta i okolicy na około pięć tysięcy. Do tego należałoby doliczyć kilkuset pracowników i członków rodzin.
Po burzliwym okresie powojennym, kiedy nierzadkie były rabunki, kradzieże i włamania dokonywane przez żołnierzy Armii Czerwonej, sytuacja się unormowała. Podczas moich lat białogardzkich o takich wypadkach słyszało się bardzo rzadko. W istocie Rosjanie żyli w swego rodzaju getcie, mieli własną sieć sklepów, szkołę, kino, salę widowiskową, służbę zdrowia. Ich przedstawicieli gościliśmy w liceum z okazji oficjalnych świąt: rocznicy Rewolucji Październikowej, powstania Armii Radzieckiej, Dnia Zwycięstwa, 1 Maja. Wygłaszali swoje przemówienia, przekazywali gariaczyj bratskij priwiet, wypijali kawę i wracali do garnizonu. W mieście tych form kontaktu było więcej: wymieniano występy zespołów amatorskich, odbywały się wspólne wieczory klubowe, harcerze spotykali się z pionierami, członkowie naszych organizacji młodzieżowych z komsomolcami, rozwijały się kontakty w dziedzinie sportowej. Nie należały do rzadkości przypadki leczenia polskich pacjentów w radzieckim szpitalu.
Żołnierze służby czynnej byli w zasadzie izolowani od polskiej społeczności, także w czasie wolnym nie pojawiali się często poza kompleksami koszarowymi. Widywaliśmy ich tylko, kiedy czasem pomagali przy pracach publicznych: odśnieżaniu, usuwaniu szkód po pożarach lasu czy wichurach. W lepszej sytuacji byli żołnierze zawodowi, oficerowie i podoficerowie. Tych można było często spotkać wraz z żonami w mieście. Zachowywali się nienagannie, gdyż swoją służbę w Polsce traktowali jako wyróżnienie, a ewentualne naruszenie dyscypliny mogło się skończyć odesłaniem do Związku Radzieckiego. W pamięci utkwił mi drobny epizod dotyczący sposobu picie wódki. Kiedy jadłem śniadanie w barze przy Placu Wolności, dwóch oficerów zamówiło pół litra wódki. Ponieważ kelnerka przyniosła ją w kieliszkach pięćdziesięciogramowych, poprosili o szklanki; każdy przelał do szklanki swoje pięć kieliszków i po wypiciu duszkiem i powąchaniu nadgarstka pożegnali się i wyszli.
W istocie po październiku 1956 kiedy, nota bene, zostało dopiero podpisane pierwsze polsko – radzieckie porozumienie o stacjonowaniu PGWR, pomiędzy żołnierzami zawodowymi i Polakami istniały liczne kontakty, oparte na faktycznej, nie wymuszonej sympatii. Nierzadkie bywały wizyty zaprzyjaźnionych Rosjan (kadry zawodowej) w polskich domach w Białogardzie. Często przyjaźnie umacniał handel, który podreperowywał budżety domowe wielu mieszkańców miasta. To od nich nabyłem po „dobrej cenie” (to określenie dzisiejsze) swój pierwszy, wiele lat mi służący, zegarek Pabieda, pierwszy niezawodny aparat fotograficzny o wdzięcznej nazwie FED – 2 (od Feliks Edwardowicz Dzierżyński), tranzystorowy odbiornik Sokoł, przez wiele lat goliłem się elektrycznym Charkiwem. Z radzieckich towarów szczególnie ceniłem sprzedawany w słoikach koncentrat kwasu chlebowego, z którego w domu przyrządzało się świetny orzeźwiający napój.
Stacjonowanie Rosjan w Białogardzie trwało wiele lat po moim wyjeździe. W roku 1989 przystąpili oni w ramach polityki rozbrojenia samodzielnie do ewakuacji części wojsk; z Białogardu wyjechała wówczas brygada szturmowo – desantowa. Przemiany, jakie zaszły w Polsce spowodowały całkowite opuszczenie Polski przez wojska Federacji Rosyjskiej. Z Białogardu ostatni żołnierze wyjeżdżali 24 czerwca 1992 roku. Likwidowano w ten sposób pozostałości wojny, choć niektórzy mieszkańcy miasta, mający na uwadze różnorodne własne profity, żegnali ich z żalem. …”.