Kartuzy leżą na Wyżynie Pojezierza Kaszubskiego, 30 km na zachód od Gdańska, w pobliżu Wieżycy – największego wzniesienia na Pojezierzu Południowobałtyckim (329,6 m n.p.m.). Miasto rozłożyło się na falistym obszarze moreny dennej, której dno zajmują dwa jeziora rynnowe leżące 201,5 m n.p.m., zaś największe wzniesienie – Wzgórze Wo lności – leży na wysokości 201 m n.p.m. (Archiwum Muzeum Kaszubskiego im. Franciszka Tredera w Kartuzach (dalej AMK Kartuzy), Akta Muzeum Kaszubskiego im. F. Tredera w Kartuzach, nr 31, Kurkowe Bractwo Strzeleckie w Kartuzach 1920-1939.).
Miasto położone jest w centralnej części Pojezierza Kaszubskiego, na wysoczyźnie morenowej nad pięcioma jeziorami: Karczemnym, Klasztornym Małym, Klasztornym Dużym, Mielonko i Cichym. Kartuzy zamieszkuje 15,8 tys. mieszkańców (E. Klaman, S. Rzymowski, J. Skupowa, J. Szukalski, op. cit., s. 54.).
O urodzie miasta decydują jednak jeziora Klasztorne i Karczemne, na przesmyku których przed wiekami usytuował swą siedzibę zakon kartuzów. Mimo odosobnienia, sprowa-dzony zakon – przez bez mała pięć wieków istnienia na ziemi kartuskiej – siłą rzeczy musiał wywierać pewien wpływ na postawę miejscowej ludności kaszubskiej. Sprowadzony na te ziemie w XIV w. zakon utworzył klasztor „Raj Maryi” i po-wodował utrwalanie wpływów kościoła katolickiego wśród miejscowej ludności. Gotycki klasztor kartuzów z XIV/XV w. jest jednym z niewielu świadectw obecności tego zakonu na ziemiach polskich (Leksykon Świętych, T. 1, Kraków 1996, s. 257.). Różne bywały losy tej ziemi kartuskiej i jej mieszkańców, ale siła wiary w Boga była tu nieprzejednana i trwa po dzień dzisiejszy. Mimo akcji germanizacyjnej prowa-dzonej przez zakon krzyżacki, a później przez państwo pruskie, Kaszubi potrafili obronić się przed wynarodowieniem i przetrwać czasy dla nich niekorzystne. Dotyczy to również naszej historii najnowszej, okresu drugiej wojny światowej, a później okresu PRL, kiedy to zdecydowana większość Kaszubów nie poddała się polityce rządów prowadzących walkę z Kościołem i wiarą katolicką.
Po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. przez państwo polskie, Kaszuby i Kartuzy stały się dla Polaków terenem dziewiczych badań, a pozostałości po zakonie kartuzów stanowiły nie lada atrakcję. Interesowało się nimi wielu historyków, reporterów i znanych pisarzy.
Jakże urzekająco o Kartuzach, małym miasteczku na Kaszubach, napisała w 1925 r. w swym reportażu jedna ze znanych polskich pisarek, autorka „Roty” Maria Dąbrowska:
„ ... Kartuzy, od dwóch lat dopiero miasto, a przedtem poklasztorna osada – są stolicą tej okolicy, którą Niemcy nazwali pretensjonalnie: Kaszubską Szwajcarią.
W Kartuzach jest malutki, lecz bardzo stary park, omszony i rzucający jakby cień na całe miasteczko. Około tego parku nieco pochyło stąpają uliczki na przemian ciemne lub skąpane na ukos w słońcu jak inspekty.
Jedną z nich idzie się po stopniach i ta jest najweselsza, taka nagrzana i tyle zieloności z niej spływa.
W Kartuzach domki są owinięte w bluszcz i w fiołkowe klematisy. Rynek jest płaski i pusty, ze swym rozsądnym kościołem ewangelickim, z rzędami równych drzew, ze sklepikami naokoło. Gdy otworzyć drzwi do sklepiku, donośny dzwonek przywołuje właściciela z głębi mieszkania, a gdy kto mocniej zamknie drzwi – to słychać na całe miasto.
W nowoczesnym szykownym hotelu „Kaszubski Dwór” mała orkiestra gra co dzień przy obiedzie modne tańce i wyjące rosyjskie romanse, a na drugim końcu miasta zupełnie inny stoi w staroświeckiej uliczce stary „Hotel Pomorski”. Za drobną szybką holenderskich okien we wszystkich salkach parteru, spoza każdych zamkniętych drzwi słychać donośne i niepewne gawędy pijaków. Uliczne, kontemplacyjne życie małego miasteczka tu doświadcza przy słodkim i gorzkim piwie swych niewyszukanych radości.
Pewnie, mocno, zażywanie rozsiadły się białe mury tej gospody pod swym czerwonym dachem, a w barze i restauracji rozpierają się olbrzymie staroświeckie kanapy, kryte czarnym włosiem, piękne, okrągłe stoły i mahoniowe krzesła. Zaś na ścianie wiszą dwa majstersztyki – płasko rzeźbione w korku krajobrazy.
Mniejsza o rzeźby w korku – ale jeżeli chodzi o antyki, to można tu znaleźć naprawdę ładne rzeczy w każdej wiejskiej oberży. Wszędzie tu one są i świadczą swym trwaniem na odwiecznym miejscu, że ziemia ta, niegdyś tak pełna posępnych wydarzeń, w ostatniej dobie nie przeszła żadnej rewolucji gospodarczej. Przy zewnętrznej, technicznej, tak wysokiej kulturze, przy wielkim zdemokratyzowaniu – są to zarazem pod wielu względami zaścianki przedstuletnie.
Gdy mówimy o antykach, to prawdziwa dawność jest nie w mieście – ale czai się i trwa nieco za jego murami, na prawo od parku, na południowej stronie.
Tam to, gdy miniemy plac i figurę świętego Brunona, ujrzymy, jak leży przed nami spód zieleni stary kościół dawnego klasztoru kartuzów. Leży, bo żaden chyba gmach na świecie nie daje tak dziwnego wrażenia – że to jakieś żywe i niespożyte ciało spoczywa na murawie. Kościół jest długi i niski, a jego mury zrobione są z cegły. Cegła z biegiem wieków staje się ciemna jak zastygła posoka albo brunatna jak stary razowiec, albo jasna, różowa, cielista. Taka jasna jest tutaj właśnie; a nad starym, gotyckim murem barokowy, łamany dach miedziany jest tak wygięty jak wielkie, zielone wieko trumny.
Klasztor powstał tu w XIV wieku z fundacji Jana z Rusoczyna (pod Gdańskiem), który mu ofiarował niejedną wieś – także i Gdynię nad morzem.
Klasztor był niemiecki. Niemieccy mnisi, sprowadzeni z Czech, nadali dzikiej puszczy, w której osiedli, sentymentalne imię Ogród Marii.
Bogaci gdańszczanie budowali im eremy, zdobili kościół. Tak było jeszcze za ostatnich książąt pomorskich. ...
... Z wielkich zabudowań klasztornych została tylko jedna, nieszeroka ulica i nią właśnie zbliżamy się do furty w murze.
Bo mur jest z jednej strony uliczki, a z drugiej stare zwiędłe, chude domki z ziemnego głazu. I to jest najpiękniejszy kartuski zaułek, pełny niebieskiego cienia i złocistego słońca, pełny astrów i nasturcji na siwej ścianie i w malutkim oknie – pełny jeziora, które wygląda spomiędzy domów szafirową źrenicą i klęska drobną falą wzdłuż brzegu, okrytego na zakręcie wspaniałym, bukowym lasem.
W prostym kościele o gwiaździstym sklepieniu, opartym końcami łuków na pyskach dziworaków – jest z prawej strony piękny, barokowy ołtarz z 1680 roku.
Czarny marmur stał się tu lekkim, alabaster świetlistym, figury świętych są pełne czaru, a na samym szczycie stoi niemal w podskoku radosna, lekkomyślna, wzniośle młodzieńcza i natchniona postać Chrystusa.
W prezbiterium ściana jest wybita złocistym i zielonym kurdybanem w motywy zwierząt i roślin.
A w drugim końcu świątyni pod brunatną rzeźbą chóru na poślednim już na zawsze dawny wielki ołtarz. Pochodzi z najstarszych, gotyckich czasów klasztoru. Wszystko, co się za nim dzieje, jest wyrzeźbione w dwa rzędy – i wszyscy święci trzymają w rękach swe słowa na wstędze napisane.
Wszystko jest naiwne, złocone, polichromowane i tak szalenie wzruszające jak wszystko, co jest dziecinne.
Na tym niepoczesnym miejscu pod chórem, przy tym gotyckim ołtarzyku, i tu tylko jedynie, chce się naprawdę uklęknąć i o coś bardzo upragnionego do zatroskanych, kolorowych świętych pomodlić i za coś bardzo dobrego podziękować.
Lecz czymś, co napełnia tumultem ekstatycznych i namiętnych przeżyć tę surową nawę – czymś, co w niej najbardziej żyje i tętni, są stalle.
Rzeźbione w czarnym dębie z rozmachem i niepohamowaną fantazją – są podobne do oliwskich i są pewno gdańskiej roboty.
Jak dużo rzeczy utaiło się na długie wieki, na długie jeszcze wieki w tych ławach z drzewa!
Święci i zakonnicy doświadczają tam wszystkich swych pokus i wszystkich cudownych przygód – anioły i maszkarony łączą główne ornamenty swymi twarzami, pełnymi sprzecznych uczuć, wzniosłych, kapryśnych, złośliwych i miłosiernych na przemiany. Ornament roślinny zrobi bok ław, a na oparcie nawet na brzegi pulpitów powyskakiwały modlące się, leżące, śpiące mnichy. Cała w murach i dzikich borach zamknięta epopeja ekstazy, ascezy, doświadczeń mistycznych i świętobliwych obrzędów – wybiegła tu na rzezaną powierzchnię drzewa.
I oto przez małe drzwi, żegnani smutną dłonią dębowego Boga Ojca ze stalli celebransów, wychodzimy na jasne powietrze. Mijamy ostatni erem, jaki zachował się do dziś. Mały, srogi budynek ciemnopurpurowy obrastają teraz malwy i georginie, a słońce rozgrzewa jego skostniałą starość. ...” (M. Dąbrowska, Jarzębinowa ziemia, W: Dzieło najżywsze z żywych. Antologia reportażu o Ziemiach Zachodnich i Północnych z lat 1919 - 1939, Poznań 1981, s. 119 – 122.: Na temat walorów turystycznych zob.: J. Smoleński, Morze i Pomorze, Jerozolima 1945.).