Przybył na zupełnie nie przygotowane do obrony Wybrzeże. Przez niespełna dwa miesiące dwoił się i troił, aby zapobiec tragedii. W miarę swych skromnych możliwości dokonał wiele istotnych zmian. Był na Pomorzu od 23 lipca 1939 r. do swej honorowej śmierci 19 września 1939 r.. Jak na owe warunki dokonał
Jako dowódca LOW wykazał się wielkimi umiejętnościami i znajomością sztuki wojennej oraz wielkim patriotyzmem, jednak – nie z jego winy - niedozbrojona armia polska uległa przewadze wrogów.
Za swe zasługi w obronności Wybrzeża został pośmiertnie awansowany przez Naczelnego Wodza gen. broni Władysława Andersa na stopień generała brygady z pierwszeństwem od 1 stycznia 1964 r., w 25 rocznicę Września.
Był oficerem WP zasługującym na pewno na naszą pamięć.
W domowej bibliotece znalazłem książkę Stanisława Strumph Wojtkiewicza, Alarm dla Gdyni, Warszawa 1977, z której przytoczę ważniejsze, moim zdaniem, fragmenty z życia zapomnianego Bohatera, aby przybliżyć je młodemu pokoleniu.
(…) o Dąbku wiedziano, że przez cztery lata służby na frontach zdobył wszystkie bojowe odznaczenia austriackie, z Żelazną Koroną włącznie, że następnie wsławił się zuchwałymi nocnymi wypadami i zdumiewającą pogardą śmierci. Ponadto służbę piechoty i jej taktykę znał jak mało kto, z Europą i paroma językami obcymi był obeznany, wreszcie imponował energią, pracowitością i samozaparciem - (podr. N. M.) (s. 40).
Odsyłam też zainteresowanych okresem walk Września 1939 r. na terenie Kaszub, Kartuz i Gdyni, do Wspomnień, jakie wydałem w 2009 r., w 70 rocznicę wybuchu wojny: Kartuzy 1939.
Norbert Maczulis
(…) „Najwięcej męczą nas tamci, co siedzą przy biurkach i udają, że coś dla wojska robią”, zrzędził niejeden oficer liniowy.
Z czasów złoczowskich ówczesny podporucznik rezerwy Lew Kaltenbergh wspomina jeszcze jedno wydarzenie, charakteryzujące pułkownika. Otóż podczas manewrów letnich w okolicach wsi Jelechowice pod Złoczowem ustawiono wielki namiot kasynowy (…).
Przy jednym ze stolików w tym improwizowanym kasynie siedział pułkownik Dąbek w towarzystwie lekarza pułkowego, porucznika rezerwy Balińskiego. Był to starszy pan, lekarz chorób wewnętrznych z kliniki uniwersyteckiej we Lwowie.
Podporucznik Kaltenbergh… wszedł do namiotu przejęty kłopotami i bardzo zmęczony, zamówił jajecznicę z mendla jaj, ale miejsca wolnego nie znalazł…
Dowódca pułku zauważył młodego oficera i wskazał mu wolne krzesło przy własnym stoliku. Trzasnął więc Kaltenbergh obcasami, aż zadzwoniły ostrogi, usiadł i zdumiał się po raz drugi: oto atmosfera przy stoliku różniła się zdecydowanie od tej, jaką oddychano w kancelarii czy podczas zajęć służbowych… Dwaj starsi panowie wspominali czasy mobilizacji z roku 1914, a później – rzecz znamienna – znowu wypłynęła nazwa Caporettto. Powracał im w myślach włoski front, z późniejszą klęską wojsk austriackich na linii Fiume.
- Kiedy nastąpił rozłam armii austriackiej – opowiadał Dąbek – i Polacy spieszyli do siebie, udało mi się w zamian za prowiant kupić od wiedeńskich kolejarzy cały pociąg… mój pociąg, wypełniony uzbrojonymi Polakami, z wielkimi honorami przepuszczano na wszystkich stacjach Austrii i Czech. Niechby spróbowali zatrzymać! Był to jeden jedyny oddział zwarty, uzbrojony po zęby, z karabinami maszynowymi…
Dowódca tego eszelonu, dawniejszy porucznik, dziś pułkownik Dąbek, jeszcze teraz żartował:
- Zabrakło mi stu dwudziestu koron, a byłbym kupił nawet i samolot. Co prawda zdobyczny, włoski caproni, ale przywiózłbym go do kraju…
Potem pułkownik Dąbek zaczął narzekać na niektórych oficerów:
- Piją bez umiaru, w karty rżną nocami, uczyć się nie chcą za nic… A przecież technika wojskowa nie stoi w miejscu, zresztą każde omówienie po ćwiczeniach czy manewrach zmuszać powinno do przemyśleń…
- Ale bić się będą – rzekł Babiński.
- No, to żadna sztuka, zwyczajnie się bić. O tysiąc walecznych łatwiej niż o dziesięciu mądrych. Oprócz zajadłości potrzebny jest rozum, a jak do tych łbów trafić? Przecież widzę: ja im wkładam do głowy całą moją wiedzę, ale czuję, że to do nich nie trafia. Gadam jak do głuchoniemych, bo to są już bardziej urzędnicy niż żołnierze… Jeden prawie zasypia po całonocnym kartograjstwie, drugiemu w głowie, jak tu kolegów ograć, trzeci kombinuje, jakby się podać na chorobę, czwarty myśli głównie o nowym mieszkaniu… Z ogródkiem! Wydaje się im, że są na zwykłej posadzie. A wszyscy razem utopić mnie chcą w łyżce wody za to, że nie byłem w legionach, a jeszcze bardziej za to, co im do sumień wbijam, no i za to, że ich pędzę… Wszystko się zmienia, a oni wciąż ci sami, nie?
- Ale są i lepsi, nieprawda? Chyba są?
- Są, są! Nawet niektórzy, z młodych szczególnie, naprawdę są doskonali. Ale, mój kochany, ci młodzi nie zdążą z awansami. Tak jest w pułku, tak jest wysoko na górze.
- A pan pułkownik – prowokacyjnie zapytał Baliński.
- Ja sam? Tylko taktyk. Nie pcham się do spraw organizacyjnych i operacyjnych, ale z mojego szczebla widać, jak one stoją. Źle. (…).(s. 47 – 49).
.
(…) Zaledwie w parę chwil po przyjeździe, jeszcze przed rozpoczęciem pierwszych na terenie gdyńskich kroków, pułkownik zdumiał się: oto, jak powracać może przeszłość... Zastukał do drzwi i wszedł wysoki chudzielec, ubrany w zielonkawą kurtkę gajowego czy leśnika. Jakże nie rozpoznać dawniejszego Franusia? Pamiętał go jeszcze jako chłopaka do posług u dziadbka w Nisku, zresztą później razem wojowali, najpierw na froncie karpackim, potem na włoskim. Ale – rzecz główna – to właśnie Franuś odnalazł leżącego w śniegu pułkownika Dąbka, na własnych plecach doniósł go aż do terenów, a później przywiózł do krakowskiego szpitala, gdzie austriacki oberarzt już-już się szykował do amputacji nogi, czy nawet obu nóg... Ranny wyprosił odłożenie operacji, stopniowo zdrowie odzyskał, ale na całe życie zapamiętał sobie słowa chirurga: „Jeszcze parę godzin na mrozie, a zostałbyś, chłopcze, bez nóg”. Z kolei zbawca Franuś, wciąż towarzyszący Dąbkowi, nabawił się sam jeszcze gorszych odmrożeń i zapalenia płuc na go i pozostawiono w szpitalu wiedeńskim. A więc tamte czasy – lat 1914 i 1918 – wróciły...
Objęli się teraz jak bracia, po czym Dąbek zapytał: (s.72).
- Co tu robisz? I co to za mundur?
- Jaki tam mundur! Liberia – odrzekł Franuś.
Wyjaśniło się, że Franuś służy za strzelca w rozległych lasach majątku Sypniewo. Majątek należał do Jürgena von Wilckensa… w lasach Wilckensa już od wiosny zeszłego roku odbywały się wojskowe ćwiczenia hitlerowskiej młodzieży. Dobrze znając język niemiecki i obdarzony zaufaniem jako były żołnierz austriacki, dawny opiekun i podkomendny Dąbka widział niejedno, ba, nawet asystował przybywającym z Niemiec emisariuszom czy instruktorom. Przyjeżdżali oni przez Wolne Miasto Gdańsk albo po prostu dostali się lasami z położonego za kordonem majątku Debrzno-Wieś, należącego także do junkierskiej rodziny von Wilckensów. Wszystko to opowiedział teraz pułkownikowi jego dawny żołnierz.
- Jakże do nich trafiłeś? - pytał Dąbek.
- Długa historia, panie pułkowniku. Kiedy położyliście mnie do szpitala w tym Wiedniu, z rok chorowałem, a później wziąłem ślub z jedną schwester. Karolina jej było. Służyliśmy z nią u grafa Lerchenfelda w Austrii, ja za leśnego strzelca, a ona przy chorej grafini. Tak zeszło nam kilkanaście lat aż do śmierci grafini, ale zaraz potem zmarło się i mojej żonie. Młody Jürgen von Wilckens bywał w Austrii na polowaniach i kiedyś wyprosił mnie u grafa, no i tak znalazłem się w służbie u niego. Niedaleko stąd...
- A do naszych stron zajrzałeś kiedy? Do Niska?
- A jakże, panie pułkowniku, zaglądałem, nawet do grobu pana Pawęskiego (dziadka płk. Dąbka – N. M.) chodziłem, ale z moich żyjących nie mam już nikogo. Tamtejsi ludzie muszą pracować w Stalowej Woli, bo w Nisku zarobku nie ma... A robotnik ze mnie już kiepski, wiadomo, inwalidztwo! (s.73).
- Że też, chłopie, nie napisałeś do mnie! Przecież nie tak trudno odszukać... I jak mnie znalazłeś? Bo ja dopiero co przyjechałem, braciszku...
Z kolei wyszły na jaw zadziwiające sprawy. Oto, jak Franek zaręczał, w Sypniewie już od trzech tygodni wiedziano o jakimś pułkowniku Dąbku, że ma objąć dowództwo na Wybrzeżu. Przybysze z Niemiec wymieniali także nazwiska innych polskich dowódców, ale Franka obchodziło to jedno.
- Czuło moje serce, że to o panu pułkowniku była mowa, no i dobrze czuło – mówił teraz. - Wyrwałem się zeszłej niedzieli do Gdyni, no i nic. A dzisiaj znowu... I jak raz na dworcu patrzę, pan pułkownik idzie, tragarze niosą walizy. To ja za nimi. Bo jakże? Wojna będzie, trza się zobaczyć... Na mnie czas, panie pułkowniku, bo służba...
- Wracasz do nich, Franek?
- A co mam robić, panie pułkowniku? Za inwalidę jestem. Ale może swoim się przydam jeszcze lepiej niż z gewerem...
Żegnając się dodał:
- A tu ludziska się bawią, jak gdyby nigdy nic...
Rzeczywiście, w chwili przybycia pułkownika Dąbka Wybrzeże bardziej przypominało wakacyjnie rozbawiony plażowy ciąg niż obiekt przygotowań wojennych. Zastał tu więc w skali zmniejszonej jakby obraz całej Polski. Jedni balowali, inni nie dojadali. Z kamienicami, hotelami, czy willami kupców, przedsiębiorców i urzędników sąsiadowały byle jak sklecone obozowiska robotnicze. Mieszkał tu lud ciężkiej pracy, która z torfowisk i płycizn wyczarowała portowe baseny, nabrzeża, magazyny, linie kolejowe i drogi, a wreszcie całe miasto. W budach z blachy, papy i skrzyń byle jak gnieździła się społeczność dokerów, wymieszana z nędzą bezrobotnych i portowymi mętami, a ponad miastem na Grabówku stanęły baraki dla emigrantów. Tam właśnie, do Zarządu Etapu Emigracyjnego, aby dalej od ruchliwego śródmieścia i gwarnej okolicy portu, przeniesiono dowództwo Obrony Wybrzeża zaraz po wybuchu wojny (s. 74-75).
(…) Pułkownik Stanisław Dąbek nie podzielał złudzeń, zresztą po prostu nie miał na nic czasu, bo swoje żołnierskie „wszystko” musiał tu budować od podstaw, a w szczególności rejonom Gdyni, Pucka, Wejherowa i Kartuz z setką ich osiedli wyznaczyć los wojenny, wcale nie sielankowy.
Dokumenty poginęły w ogniu lub dostały się w ręce nieprzyjaciela. Także i te „personalne”, z ocenami. Oficer szwojny” - odpowiednią adnotację. Skoro pułkownik Stanisław Dąbek został wyznaczony na dowódcę morskiej brygady Obrony Narodowej i nieco później na dowódcę Lądowej Obrony Wybrzeża, to adnotacja na jego akcie personalnym brzmiała prawdopodobnie „dowódca większej jednostki operacyjnej”. Być może jednak, skoro Wybrzeże zostało z góry skazane na odcięcie od reszty kraju, specjalnie wybrano właśnie Dąbka, znanego ze swej nieustępliwości w życiu i walce.
Swoje stanowisko objął pułkownik Dąbek dopiero dnia 23 lipca 1939 r., czyli odpowiedni rozkaz przeleżał w sztabowych biurkach Naczelnego Dowództwa i z kolei dowództwa czy inspektoratu okręgu pomorskiego aż siedem tygodni, zanim „nabrał mocy” i dotarł wcześniej do obcego wywiadu niż do zainteresowanego – (podr.. N. M.).
Na Wybrzeżu zastał pułkownik Dąbek sytuację chaotyczną. W pośpiechu starano się nadrobić długoletnie zaniedbania w przygotowaniu ziem nadmorskich do obrony, ale nie było do tego ani odpowiednich sił, ani środków. Przede wszystkim brakowało odpowiedniego dowództwa, które koordynowałoby przedsięwzięcia, podejmowane samorzutnie przez poszczególne oddziały. Zabrawszy się z właściwą mu energią do wykonania nowych zadań, pułkownik Dąbek ubolewał później, że ukradziono mu półtora miesiąca cennego czasu w tym okresie gorączkowych przedwojennych napięć.
Takim, jakim go już poznaliśmy, zawsze napięty wolą działania, musiał w rozbudowanej Gdyni i pośród miejscowej, niemrawo urzędującej kadry oficerskiej, wywołać uczucie prawdziwego zaskoczenia (s.77-78).
(…) Myliłby się czytelnik wyobrażając sobie pułkownika Dąbka niby zachwyconego pięknym krajobrazem turystę. Już w drodze do Orłowa spoglądał na ciągnące się z prawej strony pasmo zalesionych wzgórz, interesujących ze względu na ich walory obronne. Podobnie oceniał później doliny rzeczek Strzelenki i Raduni, cieśniny pomiędzy jeziorami, solidniejsze zabudowania przy stacji kolejowej w Żukowie czy wreszcie klasztorne mury w Kartuzach. Brał w posiadanie całą okolicę jako zespół znaczeń sobie wiadomych: punkty oporu, pola ostrzału, ognie ryglujące, widoczność dalekiego przedpola, możliwości maskowania i zniszczeń, panujące wzniesienie, kierunek odwrotów i natarć, miejsce zasadzki, stopień zalesienia...(s. 80).
(…) oba istniejące morskie bataliony zaczęły nieoficjalnie rozwijać się w pułki, także i dwa bataliony Obrony Narodowej nareszcie otrzymały od Kierownictwa Marynarki Wojennej broń ręczną i maszynową. Wreszcie oddano przechowywane na Oksywiu broń i ekwipunek bezbronnemu dotychczas batalionowi Obrony Narodowej w Kartuzach. W kwietniu kapitan Tym, apelując aż do Sztabu Głównego w Warszawie, uzyskał przydział 2800 starych francuskich karabinów i uzupełnienie amunicji, tudzież 140 ton drutu kolczastego z żelaznymi kołkami. Jednocześnie rozpoczęto organizację morskiego dywizjonu artylerii lekkiej. Rezygnując z dalszych nadziei na rolę flotylli rzecznych, z Pińska i Modlina sprowadzono 4 działa 105 mm bez przodków i trakcji oraz 11 dział 75 mm, ale bez łóż, przyrządów celowniczych, kół, przodków i trakcji. Montowano je w warsztatach okrętowych dopiero nocą z 31 sierpnia na 1 września. Jak widzimy, coś tam kapnęło, nie ma co mówić, jak z łaski... (s.89)
(…) Tak więc cała sprawa, z którą przez długi czas zwlekano, gmatwając jej sens na różnych szczeblach, ostatecznie sprowadzała się do obrony samego Helu, a zatem i Kępy Oksywskiej, bo Hel mógł być z niej skutecznie bombardowany. A że dostęp do Kępy Oksywskiej prowadził: z południa przez Gdynię, od zachodu – przez Rumię i Zagórze z linii Szemud-Koleczkowo, więc sprawa była jasna. Generał Bortnowski mógł kwestionować plany do woli, ale zawsze pozostawały one w przybliżeniu te same. Jedynie możliwości akcji opóźniających istniały od strony Wejherowa i rejonu Kartuzy - Żukowo, lub też – bliżej Gdyni – z linii Szemud - Koleczkowo, przedłużonej ku wschodowi po nadmorskie Kolibki. „Wytyczne” generała Bortnowskiego, określane jako „nowe”, w istocie nie zmieniały założenia, gdyż od samego początku założenie to wynikało przede wszystkim z warunków terenowych, no i - posiadanej siły własnej (s. 91-92).
(…) Gorzkie były wnioski Dąbka, kiedy już spenetrował obszar przyszłej bitwy, oceniając jego cechy i charakter ogólny. Z jakąż irytacją żałował, że nie pomyślano tu zawczasu o najskromniejszych choćby fortyfikacjach i odpowiedniej ich obsadzie. Rzeczy wyglądałyby inaczej! Powiaty nadmorskie wprost się o to prosiły układem i rzeźbą terenu. Na północy długie Jezioro Żarnowieckie, poprzez które płynęła ku morzu rzeka Piaśnica, stanowiło – z bagnistą i leśną okolicą tej rzeki – przeszkodę znakomitą. Następnie wróg musiałby forsować mokre niziny w zakolu rzeki Redy i wyżyny na zachód od Wejherowa. Dalej na południe, pozycje obronne mogłyby się ciągnąć lasami do jeziorek i rzeczek w okolicach Sopieszyna, Nowego Dworu Wejherowskiego, Koleczkowa. W połączeniu ze wzniesieniami pod Koleczkowem i zalesieniem aż po Chwarzno, stanowiłyby linię łamaną ciągnącą się do Kolibek, już nad morzem. Bardzo obiecujący byłby taki system umocnień! A jeszcze dalej ku południowi – Kartuzy! Otoczone ze wszystkich stron przez liczne jeziora i lasy, opóźniałyby wejście nieprzyjaciela do tego jakby worka... Znalazłby się w nim pod ogniem z trzech stron...(s. 98).
(…) Batalion 3 improwizowano w Gdyni tuż przed wojną, a nawet jeszcze w jej pierwszych dniach. Dowodził nim major Franciszek Piotrowiak, przysłany na Wybrzeże na parę dni przed wojną, a zatem terenu i ludzi także nie znał. Można było tylko westchnąć litośnie nad tego rodzaju polityką personalną Ministerstwa Spraw Wojskowych. …
Lepiej się przedstawiał 4 kartuski batalion, dowodzony przez kapitana Mariana Mordawskiego. Miał on rezerwistów z Kartuz, Żukowa i Chmielna. Był uzbrojony jak batalion majora Zauchy, czyli dość dobrze, choć także niedostatecznie.
Batalionem 5 zwanym puckim lub kaszubskim, dowodził major Jan Zagłoba-Smoleński. Oficer ten przybył do Gdyni na sześć dni przed wojną. Żołnierze pochodzili z Pucka, Wejherowa, Starzyna. Batalion nie miał pełnych stanów, uzbrojenie dano mu przestarzałe, a karabiny maszynowe – po prostu nie do użycia.
- Na każdym kroku widać, że obrona Wybrzeża nie obchodziła i nie obchodzi tych tam, w Warszawie – ośmielił się zauważyć Wierzbowski towarzysząc pułkownikowi w jednej z inspekcji, kiedy z kolei sprawdzał stan rzeczy w pospiesznie formowanych batalionach rezerwowych (s. 104 - 105).
(…) Więc dalej łatano braki na własną rękę. Zarządzona na ranek dnia 24 sierpnia mobilizacja alarmowa zastała morski dywizjon artylerii lekkiej bez przyrządów celowniczych do dział 75 mm. Jak pisze kapitan Tym, „sytuację uratował porucznik artylerii Eugeniusz Kloc, (po wojnie obronnej Polski w 1939 r., por. Kloc przebywał w Oflagu II D Gross Born – przyp. N. M.), który dnia 25 sierpnia z własnej inicjatywy wyjechał do Warszawy i – wystarawszy się tam o przyrządy celownicze – wrócił dnia 28 sierpnia”. Z montażem tych przyrządów na czas zdołały się uporać pracujące bez chwili spoczynku warsztaty portowe. Ale co z tego, jeśli rozpaczliwie brakowało kabla dla obserwatorów...
Do dnia 24 sierpnia, czyli do dnia tak zwanej „mobilizacji alarmowej”, dowódca Lądowej Obrony Wybrzeża nie miał ani służby zaopatrywania oddziałów na czas wojny, ani taborów. Nie było też możliwości wpłynięcia na zmianę tak skandalicznej sytuacji.
W pojęciu komendanta portu wojennego w Gdyni, którym był komandor porucznik Mieczysław Adamowicz, potrzeby wojska lądowego miały być realizowane tak: dowódca sił lądowych składa komendzie portu odpowiednie zapotrzebowanie przez specjalne wyznaczonego oficera, po czym będzie to kolejno realizowane. To – w zakresie wyżywienia. Jeśli chodzi o ekwipunek, umundurowanie, sprzęt łączności czy amunicję, w szczególności do dział, to zapotrzebowanie pułkownika Dąbka musiało iść „drogą służbową” przez komendanta portu do sztabu kontradmirała Unruga, stamtąd do Kierownictwa Marynarki Wojennej w Warszawie, które zwracało się tam do Ministerstwa Spraw Wojskowych, po czym następowały ewentualne decyzje...
Wszystko to – absurdalne!
Tymczasem życie toczyło się normalnie. Ostatniej sierpniowej niedzieli mógł to stwierdzić sam pułkownik Dąbek. Raz jeszcze oblatując na sportowym „erwudziaku” przyszłe pole bitwy, dojrzał z daleka aż czarny od luda rynek kartuski. „Co tam się u was dzieje?” telefonował zaraz po powrocie do Gdyni. Z Kartuz zameldowano, że właściwie nic szczególnego, ot zjechali się okoliczni Kaszubi na jesienny odpust i jarmark wokół słynnego klasztoru, dlatego w mieście pełno luda. „Ależ czujny jest nasz dowódca”, komentowano (s. 111 – 112).
(…) Zbudowali też kolejarze dwa improwizowane pociągi „pancerne”. Jeden z nich, zaopatrzony w dwa działa, kursował na linii „węglowej”, do Kartuz, drugi („Smok Kaszubski”) pilnował linii Gdynia – Wejherowo.
Ostatecznie około 10 000 nowych żołnierzy, czyli dwie trzecie całego wojska, udało się jakoś ubrać i wyekwipować. Wyglądało ono, oprócz dwóch pułków morskich i dwóch batalionów Obrony Narodowej, dość pstrokato. Większość dostała białe lniane robocze umundurowanie marynarzy i granatowe półpłaszcze, wielu miało używane granatowe bluzy sukienne, inni – połatane wojskowe mundury koloru khaki. Nakrycia głowy – fantastyczne: od stalowych hełmów i różnych, białych i granatowych, czapek marynarskich, po garnizonowe rogatywki. Obuwia nie starczało, ale bardzo praktyczne okazały się wykupione u szewców chłopskie buty z cholewami. Szyciem bielizny, płaszczy z koców oraz chlebaków zajęły się gdyńskie kobiety. (s. 116).
(…) Generał Bortnowski widział główne niebezpieczeństwo na południu, skąd brygada generała Eberhardta mogła rozwinąć natarcie na odległą o kilka kilometrów Gdynię – drogą nadmorską, najkrótszą. Wobec tego Dąbek stworzył oddział wydzielony „Redłowo”, pod komendą ppłk. Szpunara (…).
(…) Zadanie dla podpułkownika Szpunara brzmiało: wycofać się z odcinka Chwarzno – brzeg morski wolno tylko na rozkaz.
Że stary przyjaciel i towarzysz w tylu bojach nie zawiedzie – tego Dąbek był pewien. (Obaj znali się z lat szkolnych, obaj walczyli w armii austriackiej w okresie pierwszej wojny światowej – N. M.) (s. 118).
Dzień przed wybuchem wojny w Toruniu liczono jeszcze na pokój. Tymczasem Dąbek przewidywał:
(…) „Po staremu nie wierzą faktom, czy też nie chcą im wierzyć”, myślał Dąbek, raz jeszcze nakazując oddziałom wzmocnienie czujności, szczególnie od strony Gdańska.
Specjalną instrukcję miał dla Szpunara. Powiedział patrząc mu w oczy z wyrazem wtajemniczenia:
- Oni zechcą wpierw spróbować u ciebie. Napsują amunicji i ruszą. Więc przypomnij im nasz stary sposób… Co nam obca przemoc weźmie… Wiesz, co dalej?
- Nocą odbierzemy! – wesoło zakończył Szpunar.
Było coś z chłopięcej zmowy w takim porozumieniu dojrzałych mężczyzn i znających rzemiosło dowódców piechoty (…) (s. 121)
.
(…)Komenda Miasta: „Dwaj pracownicy Komisariatu w Gdańsku zeznali, że w Gdańsku i Sopocie panuje duży ruch oddziałów Waffen SS. Kwaterują one w Sopocie” (…) (s.135).
1 września 1939 r. (N. M.) … spodziewano się przede wszystkim natarcia z zachodu, gdzie – jak wiedziano – rozwijała się pod dowództwem generała von Tiedemanna 207 dywizja piechoty. Jednakże dnia 31 sierpnia dywizja ta otrzymała nagły rozkaz przesunięcia się spod Lęborka o 40 km ku południowi, pod Bytów, na kierunek Kościerzyna – Tczew, względnie Pruszcz, jakby dla odcięcia polskiego odwrotu z Gdyni na południe. Jak wynika z relacji Niemców, sądzili oni, że Polacy będą się przebijać w głąb kraju, zaczną znad morza uciekać…
W istocie ruch 207 dywizji należy tłumaczyć także inaczej: oto pod Kościerzyną dywizja ta osłaniała ruch 10 dywizji pancernej, która przez „korytarz” spieszyła do Prus Wschodnich. W rezultacie piechota generała Tiedemanna (pułk 368, 322 i 374) uderzając na Kościerzynę, najpierw nawiązała łączność z gdańszczanami oraz zabezpieczyła niemieckim czołgom szybkie przetoczenie się na wschód, a dopiero potem rozpoczęła ostrożny marsz ku północy, na Kartuzy i Wejherowo.
A więc pierwsze dni wojny dawały pułkownikowi Dąbkowi okazję do zastosowania jego zasady: bronić się nie pasywnie, lecz wciąż atakując przeciwnika, z początku raczej zbyt ostrożnego. Później, uświadomiwszy sobie swoją ogromną przewagę ogniową, niemieccy dowódcy wykazali się większą inicjatywą (s. 136 - 137).
(…) Z dnia 1 września pochodzą m. in. dwa rozkazy: jeden wydany przez pułkownika Dąbka, drugi – od pułkownika Aleksandrowicza ze sztabu armii „Pomorze”.
W pierwszym z tych rozkazów pułkownik Dąbek zlecił podpułkownikowi Hyli sformowanie oddziału, złożonego z tych rezerwistów, którzy w powiatach nadmorskich jeszcze pozostali.
… Na prośbę o jakąś dla nich broń, sam bezradny, oficer kwatermistrzostwa odrzekł krótko: „Zdobywajcie broń na nieprzyjacielu, jak myśmy to robili…”
Tak więc, wszystko miało być – po staremu jak w roku 1918… Nawet opaski biało-czerwone na cywilnych marynarkach.
Drugi rozkaz nadszedł telefonicznie z Torunia, a tyczył się 2 batalionu Obrony Narodowej, który – na razie stojąc z 4 batalionem Obrony Narodowej w rejonie Kartuz – miał odejść do dyspozycji dowódcy pomorskiej brygady kawalerii. Dowódca batalionu, major Władysław Sikorski, upewnił się w telefonicznej rozmowie z pułkownikiem Dąbkiem co do treści rozkazu i tegoż dnia po południu ruszył spod Kartuz do Kościerzyny. Osiągnąwszy późną nocą cel marszu, nie znalazł w Kościerzynie żadnej wojskowej placówki.
Ktoś z życzliwych, a nie śpiących mieszkańców poinformował majora o jakimś oddziale, który stacjonuje pod Kościerzyną. Tam jednakże szykowano się do akcji i zabłąkany batalion nikogo nie obchodził. Major Sikorki powrócił do miasta, a w urzędzie pocztowo-telegraficznym, gdzie personel „już siedział na walizkach”, wymógł połączenie z Toruniem. Odezwał się ten sam pułkownik Aleksandrowicz, który poprzedniego ranka nakazał batalionowi wymarsz z Kartuz.
- Jestem z batalionem w Kościerzynie. Co mam robić? – meldował major.
- Na godzinę szóstą rano macie stawić się w Cekcynie, na zachód od Tucholi – odrzekł pułkownik.
- Panie pułkowniku, jest godzina druga w nocy. Do Cekcyna mamy stąd przynajmniej 60 kilometrów. Ludzie pomęczeni. Ciężkie karabiny maszynowe nieśli na sobie, bo żadnych wózków nie otrzymaliśmy, a zresztą i najlepsza piechota nie posuwa się z szybkością kilkunastu kilometrów na godzinę.
Ziewając, najwyraźniej znudzony sztabowiec armii „Pomorze” powtórzył rozkaz: ”Na godzinę szóstą rano w Cekcynie”.
Dalsze losy batalionu, na którym dlaczegoś tak zależało generałowi Bortnowskiemu, stały się jeszcze jednym przykładem sztabowego niedołęstwa. Po utarczkach pod Czarną Wodą osamotniony batalion, zamiast bronić Wybrzeża, uległ rozproszeniu aż pod Koronowem, a jego dowódca w dniu 13 września znalazł się w niewoli (s. 138 – 140).
(…) Pułkownik rozważał taką możliwość w drodze. Wybrał się był na krótką inspekcję aż do Kartuz, skąd poprzedniego dnia wieczorem dotarła wiadomość sensacyjna, zagadkowa, niepożądana. Telefonował dowódca 4 batalionu kartuskiego, kapitan Marian Mordawski. Powiedział, że z punktu obserwacyjnego na wzgórzu nad jeziorem (tu podał odległość: 1,5 km na południe od Kartuz oraz nazwę wzgórza) widać było przemarsz długiej kolumny nieprzyjacielskiej. Posuwała się ona szosą z Klukowej Huty w kierunku na Stężycę, miasteczko położone u południowego krańca Jeziora Raduńskiego, w cieśninie pomiędzy tym jeziorem a ciągiem jezior innych. Naliczono kilkaset pojazdów mechanicznych i konnych, które tamtędy szły i szły przez całe cztery popołudniowe godziny. Czy miał to być początek marszu 207 dywizji ku północy- na Łebno, Szemud, Przetoczyno, Sopieszyno i Wejherowo? Setki pojazdów a więc chyba- cały pułk?
Odbierając ten meldunek szef sztabu podpułkownik Sołodkowski potraktował kapitana Mordawskiego ironicznie:
- Zdaje się panu, że to cała armia hitlerowska wali na pana, co?
A później mówił:
- A więc pan kapitan osobiście tego nie widział? Że co? Widział dowódca patrolu? Podoficer? No tak, tak, przypuśćmy... Że jest odpowiedzialny? Ale pan sam tego nie sprawdził, prawda? Rozumiem, pan był gdzie indziej, a tymczasem kolumna już przeszła dalej, znikła z pola widzenia... Rozpłynęła się jak miraż... A łączność z Kościerzyną? Nie ma łączności? No cóż, poczekamy, co z tego wszystkiego się sprawdzi. Cześć!
A odkładając słuchawkę mówił:
- Strach zawsze ma wielkie oczy, a tym wojskowym z Obrony Narodowej widocznie coś się wydało.
Jak widać, szef sztabu uznał meldunek z Kartuz za fantazję, i tyle. Takich czy innych konsekwencji nie wyciągnął, a przecież należałoby dowódcę batalionu sprawdzić. Dąbek postanowił zrobić to sam, a po drodze zobaczyć, jak sobie poczyna dowódca 1 gdyńskiego batalionu Obrony Narodowej, major Zaucha, stojący w obronie na linii Szemud- Kamień- Koleczkowo. Część tej linii objąć miał właśnie 4 batalion kartuski, skoro tylko będzie do opuszczenia Kartuz zmuszony.
Towarzyszył chmurnemu pułkownikowi dopiero co przyjęty na oficera łącznikowego porucznik rezerwy Leon Kąkol, z zawodu nauczyciel. Ośmielony przyzwalającym milczeniem Dąbka, mówił:
- To moje strony, panie pułkowniku. Rodzina moja pochodzi ze wsi Cieszenie, od Kartuz na zachód, za jeziorami. Najpierw uczyłem w Staniszewie nad Łebą, blisko Strzepcza, szkoła była trzyklasowa. A potem w Grzybnie. Dużo kłopotu miałem, panie pułkowniku, przez nieustanne zatargi...
- Jakie zatargi? Z kim?- mruknął Dąbek.
- Ludności z władzą, panie pułkowniku. Kaszubi to naród uczciwy i uparty, lubiący swój porządek. Nie dawali się Prusakom, aż do Kanady wielu ich uciekło. A tu bywało, że nasz starosta niesprawiedliwie albo niemądrze postępował. Niemcom w to graj, podburzali naród, a nauczycielom się dostawało i z góry, i z dołu. Nareszcie dali mi szkołę w Gdyni. Bo ja, panie pułkowniku, piszę się nie tak jak inne Konkole przez „on”, tylko po polsku, Kąkol przez „ą”…
Już w Grzybnie, obok zalesionego wzgórza i nad Jeziorem Klasztornym, mógł się przekonać o sprawności dowódcy najbardziej wysuniętego na południe batalionu Obrony Narodowej. Wąskie przesmyki pomiędzy licznymi tu jeziorami oraz wszystkie rozgałęzienia dróg i odnogi węzła kolejowego zostały szczelnie zamknięte przez dominujące nad okolicą pozycje. Kapitan Mordawski wyznaczył dwie niepełne kompanie na obronę Kartuz od zachodu, ale też wystawił poszczególne swoje plutony oraz oddziałki Straży Granicznej na wschodnich i południowych podejściach i cieśninach. Najdalej wysunięty patrol bojowy pilnował takiej właśnie drogowej cieśniny pod Stężycą i stamtąd o nadejściu wroga sygnalizował. Pułkownik Dąbek uznał dyslokację za doskonałą, pochwalił kapitana.
- Zadanie pańskie – oświadczył - nie polega na zbyt upartej obronie. Będę zadowolony, jeśli pan zmusi nadchodzącego nieprzyjaciela do rozwinięcia oddziałów, w szczególności artylerii. Krótko mówiąc, będzie pan opóźniał. Ewentualny odwrót przewidzieć na noc. Kierować się bocznymi drogami na Kamień, przejąć tam obronę od 1 kompanii 1 batalionu Obrony Narodowej, a mnie o wszystkim zaraz meldować... A co do meldunku spod Stężyc...
Zamyślił się.
- Panie pułkowniku, potwierdzam ten meldunek - oświadczył z mocą kapitan.
- Dlaczego nie nacierają?- zapytał pułkownik. - Przecież tu cisza.
- Nie wiem, panie pułkowniku. Ale łączność z Kościerzyną ustała. Ludzie mówią, że pod Chojnicami jest wielka bitwa.
- Jacy ludzie?
- Dróżnik, panie pułkowniku. Przyjechał drezyną z żoną i dziećmi. Puściłem go do domu, jest z Somonina, to niedaleko. Ale podał mi liścik do pana pułkownika, powiedział, że to przekazali mu kolejarze z Chojnic, a pan pułkownik będzie wiedział, od kogo.
„Chyba od Franusia”, pomyślał Dąbek.
- Gdzież ten list?- zapytał.
Okazało się, że kapitan już przesłał list do sztabu. Tak więc z rzekomego pojawienia się niemieckiej kolumny, która nadeszła w pobliże, lecz natarcia nie rozpoczęła, wypływał wniosek, z którym pułkownik Dąbek spieszył do siebie. W drodze powrotnej raz jeszcze porozumiał się z majorem Zauchą, uprzedzając go, że wycofujący się z Kartuz batalion Mordawskiego przejmie obronę na linii Kamień- Szemud.
- Tylko nie postrzelajcie się ze sobą – ostrzegał -. (podkr. N. M). Wyzyskując darowany mu czas, umyślił wykonać nowy wypad nocny (s. 154 - 157).
(…) mijał szósty dzień wojny – kiedy nie usłyszano już sygnałów Polskiego Radia z Katowic, Krakowa, Poznania i Łodzi, zaś Niemcy donieśli o cofaniu się wszystkich armii polskich. Daleki pomruk ognia wciąż dochodził od strony Gdańska. „A więc Westerplatte się trzyma. Nieprawdopodobne, ale tak jest”, pomyślał pułkownik (Dąbek – N. M.), kiedy mu o tym powiedziano.
A głośno rzekł:
- My nie będziemy gorsi! (s. 167)
(…) Jak się miało okazać, to właśnie mundur wojskowy niejednego uratował. Na przykład, wzięci później do niewoli porucznicy rezerwy Duszyński i Kąkol ocalili życie w oflagach, ale inni celnicy lub koledzy Kąkola, nauczyciele z powiatu kartuskiego, rychło znaleźli się w obozach Stutthofu czy w takich miejscach kaźni jak Piaśnica, gdzie trudno było przetrwać.
Dla tysiąca ochotników brakło uzbrojenia, zatem pułkownik Dąbek wziął pod uwagę wniosek podporucznika rezerwy Kazimierza Rusinka, aby ewentualnie część formacji ochotniczych uzbroić w kosy, tradycyjną broń powstańczą. Rzecz jasna, chodziłoby nie o gnącą się blaszaną kosę rolniczą, jeno o drzewca zaopatrzone w ostrze stalowe, nieco krótsze, lecz zapewniające skuteczność w użyciu. Organizację kosynierów pozostawił Dąbek samym robotnikom, pewny, że ich energia pomysłowość jakiś rezultat przyniosą. Dając w ten sposób ujście obywatelskiej inicjatywie, rozmyślał:
„Można sobie wyobrazić niemiecką schadenfreude, kiedy się o tych kosach dowiedzą. Roztrąbią na cały świat. Jako dowód naszej Niedrigkeit, i tak dalej. Rzeczywiście, trochę wstyd... Pojawią się karykatury, jak podczas wojny abisyńskiej. Gdzie ja to widziałem? Dziki Etiopczyk pędzi z włócznią na dobrze uzbrojonego marsowego makaroniarza. Tak i teraz wymalują naszych, z szablą i kosą na czołg. Niech tam. Tymczasem ludzi się poduczy. Ordynku, dyscypliny. Mogą się przydać. Na przykład – w jakimś wypadzie, oczywiście nocą. Z czasem będą mieli broń, ale nie od swego rządu, tylko zdobyczną, no i po rannych lub zabitych” (s. 172 - 173).
(…) Wiadomości o nadciąganiu głównych sił nieprzyjaciela napływały do sztabu Lądowej Obrony Wybrzeża stopniowo i z opóźnieniami. Poprzedziła je wieść niedobra. Oto 4 kartuski batalion po zadaniu Niemcom strat pod osadą Somonino, wycofując się z rejonu Kartuz na północ, uległ rozsypce. Incydent rozegrał się przed świtem 5 września na przedpolu jednej z kompanii 1 gdyńskiego batalionu Obrony Narodowej. Obsadzała ona pozycję koło wsi Kamień, do której zbliżał się tej nocy 4 batalion prowadząc zabrane z Kartuz autobusy, samochody i tabor konny. Kompania ON otworzyła wściekły ogień i batalion Mordawskiego poszedł w rozsypkę. Pod nowym dowódcą zbierał się teraz na nowo w Bieszkowicach, a więc na tyłach batalionu majora Zauchy. Niezależnie od fatalnej omyłki, popełnionej przez zbyt nerwową obsadę pozycji Kamień, pułkownik Dąbek postawił sprawę twardo: za batalion i jego właściwe ubezpieczenie w nocnym przemarszu choćby na własnym terenie jest odpowiedzialny dowódca batalionu, nie kto inny i nie jakiś czynnik uboczny. Nowym dowódcą 4 batalionu mianował majora w st. spoczynku Stanisława Hochfelda (s. 185).
(…) Zalesionej wyniosłości na północny zachód od Szemudu bronił 4 kartuski batalion. Po silnym przygotowaniu artyleryjskim pododdziały 368 pułku piechoty natarły z Szemudu i Kamienia, po upartej walce wdzierając się do lasu. Ostatecznie major Hochfeld Niemców wyparł. Do osłabienia ich animuszu przyczyniły się epizody świadczące o tym, że polskie lasy wcale bezpieczne nie są (s. 188).
Okazało się, że w Bieszkowicach nieprzyjaciel zaskoczył oddziałek krakusów i tabor 4 kartuskiego batalionu. Większość taboru odzyskano, jak również ocalał samochód pułkownika Dąbka z jego teczką. Następnie batalion kartuski został skierowany na linię Reszki – Stara Piła – Łężyce, a 1 gdyński batalion otrzymał rozkaz wytrwania jak najdłużej na stanowiskach w rejonie Koleczkowa, cofając się na drugą linię obrony wówczas, kiedy major Zaucha uzna to sam za konieczne (s. 204).
(…) Wówczas stanął przed pułkownikiem Dąbkiem major Hochfeld.
Batalion 4, wymęczony do ostatnich granic odwrotową walką z pozycji pod Szemudem, leżał pokotem w pobliskich lasach chylońskich koło Łężyc. Sam Hochfeld, od kilku dni nie myty i nie golony, w postrzępionym umundurowaniu, wyglądał na cień człowieka.
A oto rozkaz, jaki otrzymał od zrozpaczonego Dąbka:
- Majorze, musi pan ratować Pruszkowskiego. O godzinie 20.30 pański baon ruszy na przedpole Wejherowa. Trzeba oczyścić szosę Wejherowo-Reda i uwolnić wojsko Pruszkowskiego. Życzę powodzenia, panie majorze...
Pozostawszy sam na sam z komisarzem Sokołem, który tę scenę opisuje, major Hochfeld wziął się za głowę.
- Co ja zrobię! - mówił. - Moich żołnierzy, tak strasznie pomęczonych, nikt i nic nie potrafi obudzić. Wszyscy leżą pokotem, już nieczuli i niewrażliwi na żadne rozkazy. A ja rozkaz wykonać muszę. Może spróbuję ostatniego żołnierskiego argumentu: przyrzekną każdemu żołnierzowi Virtuti Militari… (s. 206).
(…) Nie otrzymując meldunków, pułkownik Dąbek wraz z kapitanem Tymem znowu wyprawił się na front.
Nad ranem 9 września pułkownik Dąbek powrócił na Grabówek. Był potłuczony i trochę pokrwawiony, w postrzępionym mundurze. Osądził wtedy, że nadeszła chwila ewakuowania dowództwa na Kępę Oksywską, a żołnierzy Pruszkowskiego, Hochfelda i Horyda uważał już za straconych.
Rozpoczęto pakowanie kancelarii…
Wtem – wspomina komisarz Sokół – około godziny 5 rano, kiedy już świtało, ujrzano przez okno harcerza – kolarza, który postawił rower pod drzewem i biegiem wpadł na kwaterę. Zasalutował i wręczył pisemny meldunek majora Hochfelda, treści następującej:
„Zdobyłem Gniewowo. Jestem pod Wejherowem. Wojsko Pruszkowskiego uwolnione. Mam łączność na lewo z majorem Zauchą, na prawo – z kapitanem Nowalsettim, który poszedł na Redę. Wysyłam zdobyty na szosie pod Wejherowem samochód – kancelarię generała – majora von Tiedemanna. Czekam na dalsze rozkazy”.
Tak, w sytuacji niemal beznadziejnej, nastąpiła odmiana. (s. 206 - 207).
W tej sytuacji (…) do natarcia wyznaczono:
1 batalion rezerwowy bez jednej kompanii, która pozostanie koło Chwarzna. Dowódca – kapitan Pochwałowski.
4 kartuski batalion ON, odpoczywający w Cisowej. Dowódca – major Hochfeld.
1 gdyński batalion, bez jednej kompanii. Dowódca – major Zaucha.
Wsparcie ogniem i odwód akcji zapewnić miała załoga Rumii – Zagórza, czyli 3 batalion rezerwowy. Nowy jego dowódca (od 9 września, po odejściu kapitana Nowalsettiego) – major Aleksander Jabłonkowski (s. 225).
(…) Podczas nieustępliwych bojów 1 morskiego pułku strzelców wielu się odznaczyło i wielu zginęło, nie mówiąc o rannych i chorych z wyczerpania, ale w pamięci ogólnej tych, co ocaleli, zapisał się szczególnie podporucznik Jan Penconek… Był on dnia 8 września, jeszcze pod Wejherowem, ranny w głowę. Z pola bitwy pod Sopieszynem wyniesiony przez oddanych sobie żołnierzy, nie wytrzymał długo w szpitalu. Na wieść o wdarciu się Niemców na płaskowyż, powrócił teraz do szeregu, dobrze reprezentując tę właśnie oficerską młodzież, dla której pułkownik Dąbek miał tyle serca.
- Słuchaj, po coś przyszedł – pytał zdumiony Pruszkowski, patrząc na bandaż wystający spod porucznikowskiego hełmu.
- Virtuti albo drewniany, panie pułkowniku – odparł Penconek.
Każdy karabin w rękach dobrego żołnierza zawsze się liczy, a cóż dopiero mówić o świetnie znającym się na walce oficerze!(s. 254).
(…) tylko pozostali przy życiu młodzi dowódcy nadal działali samodzielnie, z inicjatywą i brawurą. Przykładem służy tu leśna walka żołnierzy podporucznika Penconka z batalionem hitlerowców, dowodzonym przez majora Diesta. Major ów, który dnia poprzedniego wdarł się w Kazimierzu na Kępę, nie chciał ze wzgórza 66,4 rezygnować. Idąc na czele swojego batalionu, znalazł się naprzeciw podporucznika Penconka. Obaj złożyli się do strzału stojąc… Niemiec chybił, strzał Polaka był celny. Major Diest upadł. W tejże chwili rozległa się seria z boku. Penconek zatoczył się i padł.(s. 257).
(…) Co do mnie, pozbierałem wielu moich ludzi… Doszliśmy do leśniczówki Dębowa Góra, gdzie spotkaliśmy podporucznika Pawła Szefkę z plutonem karabinów maszynowych. Tymczasem coś niedobrego zaczęło się dziać na naszych tyłach, w kierunku wsi Dębogórze. Od strony lasu trwała strzelanina, dostrzegłem też jakąż tyralierę. Stało się jasne, że zostaliśmy odcięci. Zebrałem moją kompanię, ludzi Szefki i tych kilku, którzy odłączyli z kompanii Penconka, razem około setki (s. 261).
OSTATNIE GODZINY
„Pole walki stało się typowym kotłem, część oddziałów dostaje się do niewoli, nielicznie tylko grupki wycofują się jeszcze do Babiego Dołu.
Związki taktyczne są już porozrywane, brak łączności. Wysiłki oficerów, aby z rozbitków stworzyć jeszcze oddziały do dalszej walki z wrogiem, stają się bezcelowe. Żołnierze kryją się w zaroślach i zagajnikach Babiego Dołu. Są już psychicznie i fizycznie niezdolni do walki. Większość z ich brała udział w walkach bez przerwy od dnia 1 września. Przebyli wycofanie się spod Kartuz i Wejherowa, walki w rejonie Szemudu i Kamienia, bój pod Koleczkowem, nocne i leśne wypady w rejonie Osowej, Zagórza, Łężyc, przebijanie się przez Redę (s. 296).
(…) Na prawe skrzydło, na podporucznika Skowrona, wycofały się bezładne grupy IV baonu ON, za nimi posuwały się tyralierki Niemców. Skowron otworzył na nich ogień maszynowy. Zatrzymali się i zaczęli strzelać. W pewnym momencie żołnierze IV baonu ON wywiesili płachtę, że się poddają.
Pluton dalej strzela. Z kierunku Pagedu na nasze skrzydło i na folwark Nowy Dwór przesuwają się grupy nieprzyjaciela. Z boku i z tyłu za nami słychać ogień ręczny i maszynowy. Nasz pluton artylerii z Nowego Obłuża strzela na tym kierunku już ostatnimi pociskami. Z Obłuża otwarły ogień niemieckie miotacze min i wychodzi natarcie w sile baonu na plutony Spiegolskiego i Olkiewicza. Ogień z naszej strony chwilowo zatrzymał ich. Przybiega do mnie podporucznik Olkiewicz i melduje, umilkły, Niemcy zajmują wzgórze 65,8. Równocześnie na lewym skrzydle na tyły plutonu Spiegolskiego wychodzą Niemcy tyralierą. Nasz pluton artylerii już nie strzela” (s. 302).
Ranny (przyp. N. M.) (…) porucznik Wincenty Spyrłak mógł już tylko obserwować, co się dzieje. Grupka jego krakusów i innych żołnierzy, walcząc pod dowództwem majora Jabłonowskiego, została zaskoczona w rowie na strzelnicy w Obłużu, tuż koło wysadzonej grubymi drzewami drogi na Babi Dół. Sam porucznik Spyrłak sterczał z przestrzeloną nogą w otwartym terenie, obserwując nagłe wyrojenie się hitlerowców, którzy nacierali ku zatoce morskiej i na Babi Dół. Tymczasem niemiecki sanitariusz podszedł do rannego. „Tu niebezpiecznie, bo walka trwa”, powiedział i dopomógł kuśtykającemu na jednej nodze oficerowi dotrzeć pod osłonę przydrożnego drzewa. Sanitariusz zwrócił też uwagę, że Polak ma przy sobie broń. Porucznik Spyrłak zdjął z pasa pistolet i wetknął go w ziemię.
Po drugiej stronie szosy leżał przykryty płachtą namiotową trup niemieckiego leutnanta. Był on zabity przez polskiego żołnierza uderzeniem kolby. Do trupa podjeżdżali teraz motocyklami gestapowcy. Konno nadjechał niemiecki oficer, inni zbliżali się pieszo. Wszyscy pomstowali na tych „polnische Banditen”, a szczególnie – na uzbrojonych w kosy. I zaraz uknuto wersję, że niemiecki oficer zginął rzekomo w trakcie kapitulacji. Leżący obok ranny Kaszub tłumaczył porucznikowi niemieckie wymysły na język polski.
Tymczasem był to epizod normalny w zażartych walkach na Kępie. Wielu żołnierzy polskich broniło się do ostatka, starając się spowodować w szeregach nieprzyjaciela jak największe straty. Kiedy nie można było strzelać, a wróg był blisko, do obrony służył bagnet bądź kolba karabinu. Tak podporucznik inżynier Zuske zabił Niemca w chwili, kiedy za węgłem tegoż budynku hitlerowcy już zaskoczyli obrońców. Było to podczas walk ulicznych w Starym Obłużu, bywało zresztą i gdzie indziej. Podporucznik Zuske, sam ciężko ranny, wkrótce zmarł. Również młodzi chłopcy z oddziałku krakusów, Witold Lew i Kazimierz Majewski, w bojowym zapamiętaniu ostrzeliwali się do ostatniego naboju, choć wokół nich roiło się już od hitlerowców. Obaj zostali ciężko ranni. Majewski nie wyżył. Nie inaczej rozumieli swój wobec Ojczyzny obowiązek wszyscy inni, najczęściej młodzi, żołnierze i ochotnicy, których junackie życie musiało drogo najeźdźców kosztować.
Kaszub przetłumaczył rannemu, co powiedział niemiecki oficer, który konno dojechał do trupa; mianowicie – wskazując porucznika Spyrłaka – „powinna być głowa za głowę”. Zaraz potem ukazała się kolumna wziętych do niewoli polskich szeregowych. … (s. 306 – 308).
(…) Rannych Polaków i Niemców zgromadzono potem w Pogórzu. Wielu było umierających. Nocą odbył się transport do szpitala w gmachu Szkoły Morskiej w Gdyni. Dnia 4 października porucznik Spyrłak odjechał do Czaplinka na Pomorzu Zachodnim. Na dalsze leczenie wieziono tam około 200 szeregowych i 60 oficerów, w tym podpułkownika Brodowskiego, który miał przestrzeloną pierś. (…).
Ppłk Pruszkowski pisał:
(…) nie chciałem dopuścić do wybicia reszty posłusznych rozkazom żołnierzy, jak również nie chciałem, by się sami poddawali, a walka była beznadziejna. Postanowiłem ją przerwać, biorąc na siebie całą odpowiedzialność. Rozkazałem porucznikowi Dworzańskiemu wyjść naprzeciw Niemcom, a sam machając ręką stanąłem przed okopem podając żołnierzom rozkaz przerwania ognia. (…)
Białych płacht nie wywieszaliśmy. Oszczędziłem żołnierzom podnoszenia rąk do góry. Niemcy zachowali się przyzwoicie, byli zadowoleni, że uniknęli walki. …(s. 309).
A płk Dąbek powiedział do ppłk Szpunara:
(…) – Na wypadek, gdybym ja nie żył, rozkazuję ci, jako najstarszemu, zaprzestać walki… Ja tam na tułaczkę nie pójdę…(s. 316).
(…) Nieprzyjacielski ogień maszynowy powoli słabł, aż wreszcie ucichł, zarówno od północy, jak i od strony zatoki. W pewnej chwili także i salwy z morza nagle ustały. Doświadczenie podpowiedziało: to niemieccy żołnierze – popędzani gardłową komendą – ostrożnie ruszają naprzód. Za chwilę miał się zakończyć akt ostatni. Tej zabawy należało uniknąć. Jakże to – podnieść ręce do góry – i to na widoku, przy wszystkich? Przenigdy! Trzeba być sobą. Zawsze! Jak nakazywał ojciec. Dosyć cyrku! Ścisnął w garści karabin. Ja wam pokażę, jak Polak walczy i umiera… (s. 317).
(…) Strzelając raz po raz, wspominał…
Wszystkie zadania wykonane. Chciał doskonałością wyszkolenia nadrobić – ile się dało – zaniedbania mądrzących się inspektorów i wyniosłych ministrów. No, właśnie! Do ostatniego tchu! Więc miałby z rozpędu – nagle, razem z nimi, wpaść do szajsu? Pod niemiecki but i za niemiecki drut? A wreszcie – wegetować na wspólnym jenieckim kotle z tymi, co nie potrafili gospodarować narodem i ziemią? I miałby znów, jak przez lata, jeno teraz w bezruchu, znosić tych tam – zarozumialców, nieuków i fanfaronów? A może wysłuchiwać pouczeń, że bez potrzeby bił się do końca?
Skąd weźmie siłę, żeby to znosić dalej? Nieprędko po nich wyliże się ojczyzna. Z nieba spadło – i przepadło… Lina pękła… Okręt odpływa, więc i ja z nim… Do chłopaków, co tu z mojego rozkazu gryzą piach. Od Kartuz, Kolibek, Wejherowa – aż po ten jar… Jakże to – pędzić ludzi w śmierć, a samemu się salwować? To nie tak, nie tak… Szkoda! (s. 318).
(…) Trwaliśmy w obronili niecałą godzinę. Było nas najwyżej dwudziestu… Pułkownik Dąbek strzelał stojąc przez cały czas, nie kładł się. W pewnej chwili Niemcy zaczęli strzelać do nas z moździerza, od strony Stefanowa. Pułkownik Dąbek położył się wtedy przy jedynej już armatce przeciwpancernej, obok trzech żołnierzy. …
Kazał sobie podawać pociski i sam oddawał strzały. Pracował jako celowniczy przy tej armatce przez jakieś piętnaście minut. W pewnej chwili pocisk moździerzowy padł tuż przy armatce, raniąc pułkownika odłamkiem. Armatka podskoczyła od podmuchu do góry i opadła z powrotem. Pułkownik leżał parę sekund koło żołnierzy, potem nagle się podniósł, powiedział: „Teraz koniec. Niech żyje Polska!” i strzelił sobie w głowę, w skroń lub czoło” (s. 320).
Gdy dotarła wieść o śmierci pułkownika Dąbka, to
(…) Walczono jeszcze kilkanaście minut, każdy strzelał dalej ze swego stanowiska, wreszcie podpułkownik Szpunar zawołał:
„Panowie, na moją odpowiedzialność! Kapitulujemy. Oddamy się w ręce oficerskie i zejdziemy z pola walki, z bronią w ręku. Kto z panów zna język niemiecki, niech wysunie się jako parlamentariusz i nawiąże kontakt z Niemcami”.
Wówczas porucznik rezerwy Pernak, z zawodu gdyński sędzia, podniósł się ze swojego stanowiska w leju i wciąż z karabinem w ręku zaczął machać chusteczką, następnie zaś poszedł ku Niemcom, którzy z tego kierunku momentalnie przestali strzelać. Podniosła się i tam u nich jakaś postać, ruszyła na spotkanie porucznika Pernaka.
My również przestaliśmy strzelać, wstaliśmy i patrzyliśmy, jak tamci dwaj zbliżają się do siebie, poprawnie salutują, chwilę rozmawiają, następnie idą we dwójkę ku nam. Skupiliśmy się wszyscy przy podpułkowniku Szpunarze. Niemiec stanął przed nami, zasalutował i przedstawił się jako oberleutnant von Bülow. Poprosił nas o wzięcie ze sobą broni i udanie się w ślad za nim. Schodząc na dno wąwozu, zobaczyliśmy przy szpitalu trzech niemieckich oficerów, wśród nich - pułkownika, któremu von Bülow złożył o nas meldunek.
„Proszę panów o odłożenie broni” – rzekł do nas ów niemiecki pułkownik. Każdy z nas rzucił swój karabin na ziemię, obok siebie.
„Który z panów jest dowódcą” – zapytał Niemiec.
Podpułkownik Szpunar, jako najstarszy, wysunął się naprzód. Wówczas Niemiec:
„W dowód mojego uznania dla waszego bohaterstwa zechce pan zatrzymać szablę”.
Na to Szpunar po niemiecku:
„Dziękuję, ja z tego nie skorzystam”.
Po chwili niemiecki pułkownik oświadczył:
„Za pół godziny będą panowie odwiezieni do obozu jeńców. Jeżeli panowie mają w pobliżu jakieś swoje bagaże, proszę się przygotować do odjazdu”.
Wtem porucznik Michalak, ten sam, który był najbliżej pułkownika Dąbka w chwili jego śmierci, odezwał się:
„Panie pułkowniku, przecież na górze został pułkownik Dąbek”.
Podpułkownik Szpunar zwrócił się do niemieckiego dowódcy:
„Czy możemy pochować naszego dowódcę, który leży zabity tam na górze?”
„To nie pan jest dowódcą całości – zapytał Niemiec.
„Byłem jednym z zastępców pułkownika Dąbka, który dowodził całością obrony” – odrzekł Szpunar.
„Proszę bardzo” – odrzekł Niemiec. „Gdzie chcecie go pochować?”
Podpułkownik Szpunar wskazał miejsce na trawniku koło ostatniego budynku.
„Na razie tutaj” – oświadczył.
Niemiec kazał wezwać czterech swoich żołnierzy, żeby przyszli z łopatami, a myśmy wzięli nosze i udali się po ciało pułkownika. Było nas wtedy już więcej, może trzydziestu kilku. Owinęliśmy pułkownika w zimowy płaszcz, który miał na sobie, i namiotowe płótno, które znalazło się w pobliżu. Znieśliśmy ciało na dół. Dół był już gotowy, wykopany w czystym piasku morskim na głębokość półtora metra.
Pojawił się wówczas kapelan Marynarki Wojennej ksiądz Miegoń. Ze szpitala nadeszło sporo lżej rannych lub ukrywających się tam żołnierzy. Po krótkich modłach ciało pułkownika złożono do grobu. Nie w trumnie, bo na razie takiej nie mieliśmy, lecz w tym żołnierskim namiocie.
Podpułkownik Szpunar kazał nam ustawić się w szeregu i oddać hołd naszemu dowódcy: Skomenderował: ”Baczność!”… Salutowaliśmy naszemu poległemu dowódcy…(s. 321 – 323).
(…) Po zwycięstwie nastąpiła eksterminacja Polaków w myśl doktryny hitlerowskiej – zniszczenia żywiołu polskiego i zniemczenia całego Pomorza. Polaków wysiedlano, więziono, katowano, mordowano. W samych tylko bagnach i lasach Piaśnicy, w obozie założonym głównie dla Polaków z powiatów wejherowskiego i puckiego oraz z Kartuz, Gdyni i Gdańska, zamordowano blisko 12 tysięcy osób. Około 7 tysięcy rozstrzelali Niemcy w Szpęgawie pod Starogardem. Wielu zamordowano pod Skarszewami i Lipuszem, w Skórczu, Nowym Wiecu i w lasach kartuskich. Przez olbrzymi obóz zagłady Stutthof i jego liczne filie jak Fünflinde przeszło ponad 120 tysięcy więźniów różnych narodowości, w tym tysiące Polaków i Polek. Mordowano – już nie w zapamiętaniu bitewnym, jeno na zimno z „naukowym” cynizmem urodzonych zbrodniarzy (s. 336).