Gdzie mieszka Józef Łuszczek, jak do niego trafić, myślałem w hotelu Hyrne, skąd miałem pójść na spotkanie z narciarzem. Nawet rodowici zakopiańczycy, zwłaszcza młode pokolenie, mieli kłopot pytani o to,. Pomógł mi dopiero kolega ze studiów Andrzej, mieszkający tu od urodzenia. Na poszukiwanej ulicy są dwa identyczne oznakowania, co utrudnia odnalezienie właściwego adresu. Obok jednego z nich jest niewielki stylowy domek o nazwie Atma, w którym mieszkał Karol Szymanowski. Jeszcze parę minut poszukiwań i na przyciśnięcie dzwonka drzwi otwiera mi pani Halina. Przez uchylone drzwi pokoju dostrzegam, znanego mi dotąd tylko ze zdjęć i telewizji sportowca. Mocnym uściskiem dłoni witam się z mistrzem. Więcej niż średniego wzrostu, o prostej sylwetce i gęstych blond włosach na jeża. Przypomina tamtego Józka z czasów sportowej kariery.
W gustownie urządzonym mieszkaniu uwagę przyciąga uszeregowana na półkach duża ilość pucharów, medali i dyplomów. Gospodarz pokazuje szczególnie mu bliski złoty medal o kształcie śnieżnej gwiazdki z mistrzostw świata w Lahti, z 1978 roku. Jak mówi, jego sport zaczął się w małej wiosce za Gubałówką w Bustrzyku. Najpierw zapamiętale skakał na nartach doprowadzając swój rekord do 28 metrów. Pierwszy raz wąskie biegówki przypiął, gdy miał 14 lat. Pamięta śmiech kolegów ze szkoły z jego niezdarności, gdy na początku w żaden sposób nie mógł na nich utrzymać równowagi. Nikt wtedy nie przypuszczał, że ten chłopak za osiem lat będzie mistrzem świata. Józek bardzo szybko oswajał się ze swoimi biegówkami. Kilka lat później potrafił już na nich, podczas jednego treningu, zjechać z Kasprowego na Hale Gąsienicową 4 – 5 razy. Kto chociaż raz próbował zjechać bez wywrotki, nawet z oślej łączki, ten ma wyobrażenie o skali umiejętności narciarza. W marcu 1978 roku tę samą trasę ostatni raz przemierzał kardynał Wojtyła. Świadkowie twierdzą, że nie zjeżdżał zakosami, ale prostą w dół , jak się mówi żargonowo „na krechę”.
Pierwszym, który w gromadzie chłopców jeżdżących na nartach zauważył Józka, był Antoni Marmol. Pod jego kierunkiem młody adept robił błyskawiczne postępy. Już po roku treningu 15 – latek plasuje się na czołowych miejscach biegów narciarskich w kraju. Pamięta z jakim przejęciem zobaczył pierwszy raz swoje nazwisko w gazecie i coraz bardziej było głośno o nim wśród znawców. Miał zaledwie 17 lat, gdy został włączony do kadry narodowej pod opiekę Edwarda Budnego. Trener po pierwszych treningach zorientował się, że ma do czynienia z niezwykłym talentem, może jednym na milion. Musiał nim tak pokierować, aby z talentu wyrósł mistrz. Pan Józef wspomina, że po długiej rozmowie przystał na warunki treningowe Budnego. Były one nadzwyczaj trudne, dla wielu może nawet mordercze. Ale cóż to było dla niego; „Byłem młody, zdrowy, silny, ambitny, bez kompleksów i ...pragnąłem sukcesów. Konsekwentny i nieustępliwy w niczym trener, skupił się tylko na mnie. Obaj rzuciliśmy wszystko na jedną szalę, bez żadnych ustępstw. Zacząłem trening, a można nazwać straszną harówę. Latem i jesienią jeździłem na nartorolkach przejeżdżając dziennie od 50 do 70 kilometrów. Wyruszałem sprzed Centralnego Ośrodka Sportu w kierunku Nowego Targu, Morskiego Oka, względnie przez Chochołów do Czarnego Dunajca. Trenowałem bez wytchnienia, niezależnie od pogody, czy było zimno, czy padał deszcz i wiał halny z szybkością 120 km/ godz. Czasem była kilkudniowa spiekota, żar słońca topił asfalt. Trudno było zwłaszcza w dzień przedświąteczny i w niedzielę, przy zwiększonym ruchu samochodów. Musiałem bardzo uważać, jak z Wierchu Porańca do Bukowiny pędziłem na złamanie karku. Parę razy straciłem panowanie nad rolkami, przy szybkości 70 kilometrów na godzinę. Te ślady upadków mam do dziś na nogach i rękach. Panie Tadeuszu, ja wytrzymałem ten ciężki trening, bo miałem niezwykle wydolny i silny organizm. Mówiło się, że jest jeszcze trzech sportowców o takiej wydolności; kolarz Eddy Merckx, tenisista Bjorn Borg i nasz biegacz Bronek Malinowski. W teście harwardzkim na badanie zmęczenia, lekarze zachodzili w głowę, czemu wbieganie po schodach nie robiło na mnie wrażenia. Na rękę kładłem rekordzistów wagi ciężkiej w ciężarach T. Rutkowskiego i R. Skolimowskiego. Mimo to, trener nie chciał dopuścić do zmęczenia ponad miarę. Pilnował każdego szczegółu, nie robił żadnego odstępstwa, wszystko notował w kolejnych brulionach. Miałem pokonać objawy zmęczenia nie leżeniem, ale w codziennym wysiłku poradzić sobie z nim. Musiałem trzymać się w ryzach, nie wpaść w chwilę zobojętnienia, czy zwykłego lenistwa. Czasem przychodziła myśl: Józek daj sobie spokój z tym sportem. Masz zaledwie 20 lat, zabaw się, jak twoi koledzy. Potem może być za późno. Krupówki kusiły wieczorami muzyką, tańcem, dziewczynami. Ale mój baczny obserwator, trener, nauczyciel i jednocześnie ojciec Edward Budny wykrywał takie momenty i ułatwiał mi opanować rozterkę. Zimą 1975 roku wygrywam w kraju wszystkie biegi w konkurencji seniorów, wyjeżdżam już na zawody zagraniczne. Biorę udział w biegach na różnych dystansach, przyglądam się skandynawskim i rosyjskim mistrzom. Oswajam się z atmosferą dużych imprez, z hotelami ,ze znajomościami, trochę zwiedzaniem nowych dla mnie krajów”.
Po każdym powrocie Józek znowu wraca do treningu na wytyczonych trasach, pod Reglami, na Cyhrli i Kalatówkach. Zawsze jest przy tym trener, liczy okrążenia i kilometry, czasem hamuje zawodnika, czasem pokrzykuje na niego. Gdy w Tatrach brakowało śniegu, wyjeżdżają na północ Finlandii do Kiruny, za Ural do Murmańska, albo na alpejskie lodowce. Rozrzedzone powietrze i niska temperatura poprawiały krew i hartowały biegacza. W następnych latach Józek plasuje się na coraz wyższych miejscach, co wywołuje zainteresowanie nazwiskiem młodzieńca z Polski, tak trudnym do wymówienia.
Dziś słucham tych sportowych wspomnień Józefa Łuszczka, sprzed 30 lat tak, jakby miały miejsce przedwczoraj. Pamięta każdy szczegół, zajmowane lokaty, nazwiska zawodników, miejsca, hotele, samoloty, lotniska na których lądował i z których odlatywał. Dziś żałuje, że zawiniony przypadek wykluczył jego udział na olimpiadzie w Innsbrucku. Złamanie kości śródstopia, gips i kilka tygodni przerwy w treningu. Nie był to jednak całkowity bezruch, bo trener wymyślił dla rekonwalescenta jazdę na sankach z odpychaniem rękami. W roku 1977 Józek wraca zdrowy na narciarskie trasy. Podczas dużych zawodów w Czechosłowacji zajmuje drugie miejsce na 15 km, zostawiając za sobą dwóch mistrzów olimpijskich. To była sensacja. Przed mistrzostwami świata w Lahti był doskonale przygotowany, miał nieodparta chęć startu i czuł, że ma do spełnienia ważną misję. I oto 21 lutego 1978 roku, podczas biegu na 15 km, na tablicach informacyjnych coraz częściej pojawia się jego nazwisko. Cały czas jest w czołówce, przy temperaturze minus 12 stopni, na trudnej mocno pofałdowanej trasie idzie jak po maśle. Długim, pięknym krokiem i mocnymi odbiciami pędził Józek do mety jak na skrzydłach. Na 1500 m. przed meta wyszedł na prowadzenie i nie oddał go już do końca. Zwyciężył. Ucałował narty, a z trenerem długo patrzyli na siebie w milczeniu. To milczenie było szczęściem obydwu. Potem mówili, że Józek nie biegł ale płynął. To powiedział mi z nie ukrywanym zadowoleniem. Tamtego dnia rywale nie mogli mu sprostać, o czym powiedział słynny Fin Juha Mieto. Sześciuset dziennikarzy z całego świata przekazało sensacyjną wiadomość o zwycięstwie Polaka. Skandynawia doceniła mój niespodziewany wyczyn, mówi Józef. Zdobyłem podziw i szacunek. Pewnie zauważyłeś, że tamci ludzie są związani z nartami przez całe życie. Rodzice z przypiętymi nartami i niemowlęciem w plecaku, są powszechnym widokiem na śnieżnych trasach. Później z plecaka dzieci przesiadają się na sanki, a gdy mają 3-4 lata przypinają nartki i uczą się ich. W wieku gimnazjalnym młodzież szusuje już na stokach i trasach biegowych. Tak zostaje do późnej starości. Ja sam dziwiłem się podczas Biegu ł Wazów, dlaczego wyprzedza mnie dużo starszy narciarz, a niekiedy również narciarka dużo wcześniej urodzona ode mnie.
Na tych samych mistrzostwach Józek zdobył jeszcze brązowy medal na 30 km i siódme miejsce w maratonie. W ogólnej punktacji mistrzostw sam wygrał z potęgami narciarstwa, reprezentacjami: Norwegii, Austrii, Kanady, Francji, Szwajcarii. Teraz po latach trudno w to uwierzyć, ale tak było i to się już nie powtórzy. Można powiedzieć, że był to piękny sen, w który trudno dziś uwierzyć. Łuszczek jest nie do zastąpienia, tak, jak nie do zastąpienia są Ewa Demarczyk i Piotr Szczepanik w polskiej piosence. Tacy ludzie zdarzają się tylko raz. Tam w Lahti, Łuszczek zostaje uznany królem nart. Firmy narciarskie zabiegały o niego, dziennikarze o wywiady, organizatorzy zawodów kierowali zaproszenia.
Powrót do Zakopanego i powitanie na Krzeptówkach, przydział mieszkania przez Urząd Miasta, depesze gratulacyjne od premiera pan Józef przyjmował spokojnie, mając w pamięci fetowanie po Sapporo Wojtka Fortuny i późniejszy jego los. W plebiscycie „Przeglądu Sportowego” zostaje uznany najlepszym sportowcem Polski za rok 1978. Wszyscy chcą poznać mistrza, począwszy od kibiców, po ludzi estrady, filmu, polityki, sportu. Uśmiechnięte oczy, szczerość i otwartość, no i uroda Józka przysparzały mu sympatii, ale niekiedy i kłopotu. Zakopane i Krupówki, najpopularniejszy deptak w kraju, rzeka ludzi zimą i latem. Łuszczek był tu znany i podziwiany. Myślał czasem, żeby tylko nie utknąć w pokusach miasta i zatopić się w urokach jego nocnych lokali: Watry, Morskiego Oka, Jędrusia, Orbisu, albo Czerwonych Wierchów. Z początku było to przyjemne, ale już wkrótce chciał się wyzwolić z roli bohatera. Przed nim dopiero zaczynała się kariera sportowa, chciał mieć czas na treningi i starty. I tak też było.
Stan wojenny zastaje Łuszczka i jego trenera w Norwegii na zawodach pucharu świata. Organizatorzy proponowali mu pozostanie, ale on decyduje się na samolot do Davos na kolejny, wcześniej zaplanowany start. Tam zobaczył w telewizji, że Polska jest otoczona wojskami rosyjskimi. Ogarnęło go przygnębienie i rozterka. Szwajcarzy nakłaniali mistrza świata do przyjęcia azylu i pozostania w ich kraju, albo w paru innych miejscach na świecie. Józek nie zastanawia się długo i grzecznie dziękuje gospodarzom. „I tu u was i gdzie indziej nie ma Giewontu, który widziałem każdego dnia z okna rodzinnego domu. Nie macie mojej góralskiej muzyki ze skrzypcami, czasem monotonnej i rzewnej, a czasem zapierającej dech. W niej jest moje życie i radość i smutek. Muszę wrócić do swojego Zakopanego”. Na drugi dzień wsiada w czarterowy samolot lecący z Londynu przez Zurich do Warszawy. Okęcie robi na nim ponure wrażenie, jest mroźna zima, płoną ogniska, jest niewielki ruch.
Łuszczek dalej współpracuje z trenerem Budnym i przez kilka lat utrzymuje się w światowej czołówce. Po olimpiadzie w Sarajewie bierze udział w drugich dla siebie igrzyskach olimpijskich w Lake Placid. W obu przypadkach jest chorążym ekipy narodowej i plasuje się na czołowych, chociaż już nie medalowych miejscach. Doliczył się 18 tytułów mistrza Polski i wielu wygranych biegów z czołowymi narciarzami świat. Już pod koniec kariery wziął udział, w roku 1986, w najsławniejszym na świecie maratonie narciarskim, szwedzkim Biegu Wazów. Przez 80 kilometrów prowadził, momentami z dużą przewagą, nad kilkunastoma tysiącami narciarzy. Ostatecznie niespodziewany przypływ głodu na ostatnim odcinku trasy, zepchnął go na 23 pozycję.
Gdy odwiedziłem mistrza we wrześniu ubiegłego roku, odniosłem wrażenie, że po różnych kolejach losu, niekiedy dramatycznych, ma teraz dzięki żonie Halinie spokojne, uregulowane życie. Ubrany w sportową bluzę i dżinsy, chodzi boso po mieszkaniu. Zniszczone odmrożeniami i niewygodnym obuwiem stopy, ograniczają mu swobodne poruszanie się. Ma kłopot z doborem obuwia, a te które ma, są zrobione na zamówienie. Odzywają się również stawy i kręgosłup, przesilone pewnie kiedyś ponad ludzka miarę. Wyznaje, że czasem myśli o swoim narciarstwie, czy warto było wtedy rzucić wszystko na jedna szalę? Gdy po raz któryś spojrzy na te medale, puchary, dyplomy – nie ma wątpliwości, że warto było. Dzięki sportowi przeżył wiele wspaniałych dni; „Spójrz na ten mały, srebrny puchar, takie są tylko cztery na świecie i nie będzie więcej. Dostałem go w Lahti od prezydenta Finlandii Urho Kekkonena za tytuł najlepszego narciarza, podczas tamtych mistrzostw. Jest na nim wygrawerowana dedykacja ofiarodawcy z jego podpisem. Gdy wręczał mi ten puchar, zdjął z głowy dużą futrzana czapkę. Zdumiona widownia, nigdy przedtem ani później, nie widziała takiego gestu uznania ze strony prezydenta”.
Podczas pielgrzymki Jana Pawła II do Zakopanego Józef był w honorowej straży, tuż przy papieżu. W czasie ostatniej zimowej olimpiady w Turynie na zaproszenie telewizji polskiej komentował konkurencje biegowe. Teraz żyje skromnie, niekiedy jest zapraszany do szkół na spotkanie z młodzieżą, innym razem bierze udział w lokalnej uroczystości. Czuje potrzebę zatrzymania w sobie tamtego czasu. Nie dopomina się o szczególne uznanie, rozumie upływ czasu, ale z przyjemnością odebrał kiedyś zaproszenie premiera Jerzego Buzka i spotkanie z nim, oraz z kilkoma zapomnianymi dawnymi sławami sportu.
Józef Łuszczek tak, jak za czasów dzieciństwa w Bustrzyku, tak i teraz z okien swojego mieszkania widzi Giewont. To jego miłość z niczym nie porównywalna, niczym nie zastąpiona, wieczna.
Tadeusz Gawlik